​Zwinność zaplanowana [felieton]

"Dlaczego piłkarska reprezentacja Polski nie może grać jak Bayern Monachium? Oni też mają niby wspólny cel. Właśnie - niby" /Catherine Ivill / Staff /Getty Images
Reklama

Po czym poznasz, że pracujesz w zwinnym, synergicznym zespole? Na przykład po tym, że gdy wracasz z urlopu masz w skrzynce kilka maili zamiast kilkuset.

Daję sobie uciąć rękę, że każdy choć raz w życiu miał taki moment, gdy rozumiał się z innymi bez słów, myślał kilka ruchów do przodu, kiedy wspólny cel dobrze motywował, zespalał w jeden organizm a problemy zamieniały się w wyzwania. Niekoniecznie niedawno, niekoniecznie w pracy. Mogło być nawet w piaskownicy albo podczas paintballa, nie szkodzi. Takie chwile się zapamiętuje.

Z tego wniosek, że praca w zespole to coś, co ludzie świetnie umieją i co daje im zwyczajną, zdrową radochę.

A jednak podobne zdarzenia są rzadsze, niż częstsze i często wymagają wsparcia. Dlaczego nie można tak już zawsze? Czemu w pracy nie może być ciekawie jak podczas wspólnego szturmu na bunkier wroga? Czemu zadania są nudne? Dlaczego rzeczywistość stawia taki opór? Jak to się dzieje, że praca zespołowa staje się poligonem porażek i frustracji? Dlaczego piłkarska reprezentacja Polski nie może grać jak Bayern Monachium? Oni też mają niby wspólny cel. Właśnie - niby.

Reklama

Czy pisałem już, że piłka nożna mało mnie interesuje? Można nawet powiedzieć, że nie interesuje mnie w nic a nic. Może dlatego, że sport, w którym bezbramkowy remis jest konkretnym wynikiem jest dla mnie sportem niedodziałanym. A może dlatego, że uważam, że sport nie jest od gapienia się nań, tylko od uprawiania. Chyba nie ma sensu, bym przytaczał dziesiątki znanych argumentów przeciwko dwóm szwadronom facetów uganiających się za golem po boisku. Albo się to lubi, albo nie.

Mimo to, mam duży podziw dla strategii, wytrwałości, konsekwencji - ale do tego mam podziw w sumie zawsze. Bayern Monachium to prawdziwa maszyna do zwyciężania i taki styl wypracowuje się w pocie czoła latami. Szanuję. Nasza reprezentacja jest na przeciwnym końcu, o wygranej decyduje przypadek, a z przegranych bez końca "wyciągane się wnioski". W pierwszym przypadku dominuje czysta synergia. W reprezentacji tego czegoś brak. Jedni dostarczają ekstazy. Drudzy - gehenny. Papierkiem lakmusowym jest tutaj oczywiście Lewy, który z Bayernem zdobywa wszystko, co tylko da się zdobyć, a który w reprezentacji nie zdobywa nic i jeszcze długo z nią nic nie zdobędzie, i dobrze o tym wie. Jedno i drugie jest całkowicie zrozumiałe. Bayern jest po prostu zespołem odległym o lata świetlne, z innej galaktyki. Zasługują na każde euro. Może warto by coś z tego stylu wdrożyć?

Ale nie oni jedni. Analogiczny zespół to ratownicy medyczni, choć niestety ich zarobki analogiczne do monachijskich już nie są i nigdy nie będą. Mimo to, oni również nastawieni są na wygrywanie i podobnie jak Bayern - są jak jeden organizm. Ich praca wymaga doskonałego skoordynowania, synchronizacji, precyzyjnej komunikacji, świadomości swojego zakresu zadań. I tak dalej. Wyobrażasz sobie sytuację, gdy po wezwaniu pogotowia do bliskiej ci osoby, ratownik podchodzi, mówi, że nie dało się nic zrobić, pacjent zszedł i - tu pada sakramentalna obietnica - "trzeba po prostu z tej porażki wyciągnąć wnioski"?

A nasza reprezentacja nie widzi w tym cienia żenady. Nasza reprezentacja ma to już chyba wyryte w swoim DNA. Mecz po meczu wyciąga wnioski, choć nikt za cholerę nie rozumie jakie te wnioski w sumie są. No, może poza jednym: "każda porażka jest nawozem sukcesu". Eureka! Cóż, zgodzić się mogę, że takie podejście ma faktycznie wiele wspólnego z nawozem. Porażka jest korzystna tylko wówczas, gdy faktycznie się ją rozbiera na czynniki pierwsze a nie po prostu nad nią medytuje.

Amy Edmondson, która zajmuje się zawodowo badaniem zwinnych zespołów, wskazuje kilka elementów, bez których zespół po prostu polegnie. Akurat nie brała na warsztat ani Bayernu, ani polskiej reprezentacji, ale zespół ratowników, którzy działali w Chile w akcji wydobywania górników z tunelu na głębokości 600 metrów. Uczestniczyli w nim nie tylko lekarze, ratownicy i inżynierowie, ale także jednostki specjalne a nawet fachowcy z NASA. Prawdziwy koktajl wiedzy i doświadczenia. Mimo tej różnorodności, choć ludzie ci widzieli się pierwszy raz w życiu, działania były wzorowo skoordynowane i zakończyły się sukcesem. Według Edmondson złożyło się na to kilka nieusuwalnych elementów. To wskazówki dla każdego z nas.

Po pierwsze: cel. Zastanów się, czy cel został dobrze zdefiniowany. Czy rozumiesz go tak jak reszta. To niestety tylko połowa zadania. Druga rzecz to utożsamienie się z nim - i tutaj faktycznie zaczynają się pewne schody. Szef zawsze ci wytłumaczy, co jest twoim (a de facto jego) celem. Ale czy oznacza to, że się z nim utożsamiasz? Czy robisz coś z przekonania, czy może dlatego, bo ci kazali, albo by coś innym udowodnić? Czy twój cel jest dokładnie taki sam, jak innych? (O tym, jak tego dokonać będę jeszcze pisał niejednokrotnie). Ratowanie życia 33 górników nie było "po prostu" celem - było realnym, osobistym dążeniem każdego z zaangażowanych fachowców.

Po drugie: ryzyko. Akcja ratunkowa zawsze wiąże się z ryzykiem. Podjęcie błędnych decyzji owocuje kolejnym niebezpieczeństwem. Wszystkie ręce na pokład. Jeśli się angażujesz - to na 100%. Jasne - to nie takie proste. Może akurat ty lubisz rzucać się na głęboką wodę, nie jest to jednak standard. Mimo to warto pamiętać, że ograniczenia często tkwią tylko w naszej głowie i sprawdza się tu powiedzonko, że strach ma wielkie oczy. Nie chodzi o to, byś z dnia na dzień psychicznie był gotów ratować uwięzionych z pożaru, byś samodzielnie pilotował płonącego boeinga i wydłubywał miny. Do wszystkiego dochodzi się stopniowo. 

Ze swoim zespołem zaczynaj od ryzyk drobnych: zamiast slalomu giganta na dzień dobry - wspólny zjazd na saneczkach. Nie od razu Kraków zbudowano. Rezultat może cię bardzo pozytywnie zaskoczyć, bo ilekroć pytam swoich klientów o najbardziej satysfakcjonujące i rozwijające epizody zawodowe - zawsze potwierdzają, że wiązało się to z podjęciem ryzyka. Wszyscy. Bez wyjątku. Rzeczy bezpieczne są po prostu nudne. Braterstwo broni - mówi ci to coś? Poza tym, ryzyko łączy się z kolejną, nieusuwaną cechą zwinnego zespołu.

To transparentność. Prosta zasada: wszyscy mamy wspólne informacje i wszyscy znamy swoje procedury. Nie ma podkładania świń, nie ma kopania dołków, szturchania kułakami pod stołem, nie ma trupów w szafie, nie ma tajemnic poliszynela. Zero tolerancji dla wiadomości z podwójnym dnem. Nie ma "domyśl się". Nie ma "postaram się". Nie ma "spróbuję". Robisz albo nie robisz.

Kolejna rzecz to zespołowa odpowiedzialność - żaba, którą po nastu latach wbijania do głowy, że każdy jest kowalem swojego losu, wyjątkowo trudno przełknąć. Dostawałeś tysiące ocen jako ty sam i nikt inny a teraz masz brać zbiorową odpowiedzialność? Hm, w sumie - tak. Szkoła pod tym względem zrobiła nam po prostu ogromne kuku. Może gdybyśmy otrzymywali z całą klasą zbiorową ocenę na maturze - byłoby łatwiej. Czy chcemy czy nie, motto muszkieterów powraca.

I na koniec: trening. Trenuj, trenuj i jeszcze raz trenuj. Załoga Bayernu ogląda parę razy jeden i ten sam mecz. Drobiazgowo analizuje przebieg gry. Na murawie do upadłego ćwiczy jedno podanie. Każdy zna rolę każdego i wie, gdzie ten się znajduje. To żmudne, ale się opłaca. Podchodź do zadań swoich i swojego zespołu tak, jak dobry trener. Jakie jest nasze zadanie na dziś? Co każdy z nas postara się osiągnąć? Stawiaj cele, przydzielaj role i analizuj. Nie wyszło - sprawdzajcie dlaczego. Wyszło - też sprawdzajcie dlaczego.

I pogratulujcie sobie.

2+2 czasem równa się 5. I można to zaplanować.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Kozłowski | kołczowisko | coaching | Bayern
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy