Odczarowanie porażki [felieton]
Sonda Mars Climate Orbiter wbiła się w powierzchnię Czerwonej Planety 23 września 1999. Przyczyną był banalny błąd ludzki. Podczas gdy oprogramowanie sondy stosowało jednostki układu SI, kontrola naziemna uparcie wysyłała dane... w stopach i funtach. Ta pomyłka kosztowała ponad 300 mln dolarów.
Przypadek i błąd to słowa, która budzą różne skojarzenia, a podawane jako przyczyny czegokolwiek, nie stanowią powodu do dumy. Popełniając błąd lub osiągając/tracąc coś przez przypadek mocno umniejszamy swój udział i podważamy swoje kompetencje. Oto daliśmy się zaskoczyć rzeczywistości.
Tymczasem to właśnie takie aberracje stoją za wieloma odkryciami. Błędy w rozumowaniu nierzadko pchały do przodu tryby postępu cywilizacyjnego. Z jakichś jednak powodów temat ten stanowi tabu, zwłaszcza w epoce kultu samodoskonalenia i nieskazitelności. Błąd jest czymś zakazanym, niepożądaym, ale czy słusznie?
Przykładowo, do odkrycia penicyliny doprowadził przypadek, nawet więcej - zwyczajne niechlujstwo Aleksandra Fleminga. Ten w swoim laboratorium przechowywał wiele szalek, na których hodował bakterie. O jednej z nich Fleming najwyraźniej zapomniał na tyle, że zdążyła pokryć się pleśnią. Gdy na nią natrafił - stwierdził, że wokół grzyba nie było wcale bakterii. Zresztą, penicylina miała szansę zyskać praktyczne zastosowanie dużo wcześniej, bo już pół wieku przed Flemingiem. Pod koniec XIX w., bakteriobójcze dobrodziejstwa pleśni opisał i nawet zdążył się z tego doktoryzować medyk wojskowy Ernert Duchense. Wówczas jednak uznano, że jego badania na niewiele się zdadzą - ot, tym razem drobne niedbalstwo recenzentów.
Coca-Cola z kolei znalazła swoje zastosowanie bardzo szybko, choć producenci początkowo wytwarzali ją jako lekarstwo. W czasach, gdy morfina święciła tryumfy jako modna używka, uzależnione towarzystwo starano się wyciągać ze szponów nałogu przy pomocy innej substancji - kokainy. Gdy okazało się, że jednak jest to droga donikąd, wówczas John Pemberton, z powodzeniem uzależniony od obu substancji, doszedł do wniosku, że pora wynaleźć coś innego: napój na bazie koki. Logika analogiczna jak przy plastrach z nikotyną, za to ostateczny produkt w zdecydowanie bardziej przyswajalnej formie. Jak gigantyczną popularność zyskało "lekarstwo" zawierające wówczas 9 mg czystej kokainy wiemy do dziś.
Pomyłek i błędów we wnioskowaniu nie ustrzegli się najwięksi. Galileusz wyśmiał pomysł, jakoby za pływy odpowiedzialny był Księżyc. Kelvin nie przyjmował do wiadomości, że promieniowanie rentgenowskie jest faktem. Albert Einstein gotów był poprawiać swoją teorię względności na wieść o rozszerzaniu się wszechświata. Nie potrafił zaakceptować myśli, że kosmos nie jest statyczny, ażeby więc zabezpieczyć obserwowalną rzeczywistość przed ekspansją Einstein wprowadził pojęcie stałej kosmologicznej. Skonfrontowany z dalszymi odkryciami, ostatecznie nazwał ją potem największą pomyłka swojego życia, choć do dzisiaj stanowi ona ważny element w badaniach nad energią próżni.
Tę wyliczankę można by ciągnąć jeszcze długo. I dobrze. Warto pamiętać, że historia postępu to w równej mierze historia pomyłek, błędów i przegranych. Piszę o tym, bo po ludzku wkurza mnie porażki wściekłe demonizowanie. Wnerwia mnie ta wszechobecna propaganda sukcesu i zmowa milczenia wokół błądzenia, tej rzekomo ludzkiej rzeczy. Pomijam już czysto psychologiczne aspekty nieprzyznawania się do zwątpień i upartego ściemniania, że "u mnie wszystko doskonale" - prosta droga do załamania nerwowego (a tego w narodzie mamy przecież coraz więcej).
Szczęśliwie, co światlejsi wydłubują na światło dzienne dobrodziejstwa płynące z uczenia się na błędach. 13-go października np. odbyło się sympatyczne on-linowe wydarzenie - "Dzień porażki". Inicjatywa rozkręcona przez "porażkologa" Jarosława Łojewskiego, szefa Fundacji Dobra Porażka. Na "Dniu porażki" rozważa się wszelakie korzyści z błądzenia, dawania ciała i innych życiowo-zawodowych lip, a pomagają w tym przedsiębiorcy, trenerzy a nawet podróżnicy i filozofowie, jak Marek Kamiński.
W rzeczywistości, która nie toleruje potknięć taki głos to apel rozsądku. Przyznam się wam: sam jestem poharatany korporacyjnymi trybami i myślenie w kategoriach 110 procent normy wywołuje u mnie gęsią skórkę. Swego kilkuletniego romansu z kulturą korpo nie uznaję jednak za niepotrzebne doświadczenie, potknięcie ani tym bardziej za porażkę, nie tylko dlatego, że poznałem wspaniałych ludzi, ale może i dlatego, że każde doświadczenie, a zwłaszcza to trudne, jest źródłem wiedzy.
Jakie korzyści płyną z porażek?
Po pierwsze - dzięki porażkom lepiej poznajesz swoje cele. Rozwikłanie błędu umożliwia ci dalszą precyzyjniejszą pracę. Po drugie - możesz testować różne rozwiązania. W tym świetle porażka jest elementem zaplanowanego procesu poszukiwawczego. Po trzecie - widzisz, jakie masz ograniczenia i jakiej wiedzy jeszcze ci potrzeba. To część bardzo zdrowej samokrytyki. Po czwarte wreszcie, możesz lepiej zrozumieć na czym ci naprawdę zależy. Porażka to nic innego, jak negatywny feedback. Jeśli masz odrobinę zdrowego podejścia i nie zakładasz, że jesteś we wszystkim najlepszy i "niekrytykowalny", wyciągniesz z tego wnioski i doszkolisz się. Nie ma w tym nic nienaturalnego.
To, że musimy sobie o tym przypominać, to w dużej mierze spuścizna współczesnej polskiej szkoły, która po prostu porażek nienawidzi i karze je, w ostateczności brakiem promocji do następnej klasy. Czerwony pasek otrzymują zaś ci, którzy znają tę jedną jedyną właściwą odpowiedź (i którzy dopiero później odkrywają, że takie myślenie nie pasuje do reszty życia). Szkoła, a potem również praca, jeśli uczą planowania, to głównie jest to planowanie sukcesów. Szczytem przenikliwości jest wyszczególnienie punktów do odhaczenia - z milczącym założeniem, że po prostu trzeba je będzie odhaczyć.
Uczymy się fizyki i biologii (w których obiektywnie nie ma nic złego, akurat lubiłem te przedmioty), nie ma natomiast wielce przydatnego życiowo tematu "konstruowanie planu B, C i D". Jako społeczeństwo mamy ogromne problemy z szacowaniem ryzyka a nasze myślenie o porażce ogranicza się do "a co jeśli?...", po czym następuje sakramentalne: "nie zawracajmy sobie teraz tym głowy". W eterze nieustannie panoszą się hasełka w rodzaju "dasz radę", "wierzę w ciebie", "nie stać nas na pomyłkę", "stary, musisz" i tak dalej. Wytatuowaliśmy sobie w sercu, że miarą sukcesu jest zwycięstwo i nic więcej. Niby doceniamy próby i wolę walki, ale... gdzie dowody?
Zaryzykuję twierdzenie, że charakter buduje się nie na zwycięstwach. Zwycięstwa często uczą rozgaszczania się na laurach. Nasza odpowiedź na porażkę chyba bliższa jest temu, co można nazwać naszym prawdziwym ja. Może powinna być to obowiązkowa pozycja w CV? "Największe porażki oraz czego mnie nauczyły."
Na koniec: czy wypada życzyć porażek? Może nieszczególnie. Niemniej życzę ci, Czytelniku, owocnej nauki po każdej kolejnej. Jak to ujął w rozmowie ze mną jeden z mentorów w obszarach moich pasji: "wynik może cię szybko zaskoczyć".