Co się stało tamtej nocy? Cz. II

- Im dłużej żyję, tym lepiej widzę, jak bardzo stan wojenny skomplikował moje życie - mówi Tomasz Lipiński, lider kultowych zespołów Brygada Kryzys i Ti lt. Juliusz Machulski z kolei opowiada, że stan wojenny, najgorszy okres dla kraju przypadł na najbardziej intensywny czas jego życia zawodowego.

Na zdj. Tomasz Lipiński i Juliusz Machulski, fot. Jacek Poremba
Na zdj. Tomasz Lipiński i Juliusz Machulski, fot. Jacek PorembaPANI

Dwa tygodnie przed stanem wojennym siedziałem w hotelu w Belgradzie i zastanawiałem się, co dalej zrobić ze swoim życiem. Kilka miesięcy wcześniej z moim przyjacielem, gitarzystą Robertem Brylewskim założyliśmy zespół Brygada Kryzys. Wszystko świetnie nam się układało. Zdążyliśmy odbyć tournée po Polsce i wyjechaliśmy w trasę po Jugosławii. Mieliśmy już zabukowane występy w Amsterdamie, rozmawialiśmy o koncertach w Londynie. Byłem świadomy, że gdybyśmy wtedy z Robertem powiedzieli, że uciekamy na Zachód, cały zespół by się przyłączył. Ale wróciliśmy. 13 grudnia 1981 roku byłem chyba jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się o tym, co się stało. Około północy wyszliśmy z Robertem z imprezy u naszej przyjaciółki na Mokotowie. Złapaliśmy taksówkę, a to były czasy, w których często kierowca brał tylu pasażerów, ilu się zmieściło.

Ledwo wsiedliśmy, szofer wskazał na faceta, który siedział obok: "Wiozę pana z telewizji, on wam powie, co się dzieje". I gość opowiedział, że wyskoczył przez okno z budynku na Woronicza, gdy obstawiało go wojsko. Program I Polskiego Radia, jedyny nadawany wówczas nocą, emitowano z jakiejś wojskowej radiostacji. Zdecydowałem się nie jechać do domu, tylko do Roberta. O szóstej albo siódmej rano usłyszeliśmy przemówienie generała Jaruzelskiego.

Moja pierwsza reakcja? Oburzenie. Mieliśmy poczucie wielkiej niewiadomej. Dochodziły do nas same złe wieści: wszystkie organizacje zostały zawieszone. Lokale publiczne, w tym kluby i kawiarnie zamknięte, koncerty odwołane. Baliśmy się, że krąg represji jest tak szeroki, że dotkną one również nas, chociaż nie byliśmy działaczami Solidarności, a nasze poglądy polityczne w 1981 roku były raczej anarchistyczne.

Nie wierzyliśmy ani w socjalizm, ani w wyidealizowany kapitalizm. Nie tęskniliśmy za II Rzeczpospolitą. Nie ufaliśmy też antypeerelowskiej opozycji. Widzieliśmy, jak wielu tam było oportunistów, którzy jeszcze niedawno krzewili władzę ludową. Ale na pewno chcieliśmy zburzyć system PRL-u i już z tego powodu byliśmy dla niego wrogami. Z powodu godziny milicyjnej imprezy trwały do rana, bo nie można było wyjść nocą na ulicę. Słuchaliśmy muzyki i dyskutowaliśmy. Robiliśmy się bardzo radykalni. Rozważaliśmy nawet zejście do podziemia i walkę z systemem z bronią w ręku. Dziś się z tego śmieję...

Życie, pomimo stanu wojennego, musiało się jakoś toczyć. Zaplombowano wejście do klubu Riwiera Remont, gdzie był nasz sprzęt do grania, więc "ukradliśmy" swoje wzmacniacze i mikrofony. W tym samym czasie dostałem wezwanie do wojska, z czego sobie nawet nie zdawałem sprawy, bo poczta nie działała i mama nie sprawdzała skrzynki. Gdy w końcu to zrobiła, okazało się, że jestem już dezerterem. Chodziłem po ulicach z duszą na ramieniu. Dziś bym się nie uchronił. Ale wtedy przepływ informacji między milicją a wojskiem był kiepski.

Zostaliśmy wpisani na listę koncertu, który miał się odbyć 13 lutego. Tego dnia szykowała się wielka demonstracja młodzieży i władzom chodziło o to, by zrobić konkurencyjną imprezę w milicyjnej Hali Gwardii. O tym, że gramy na propagandowym koncercie, dowiedzieliśmy się z plakatów, na których byliśmy zaanonsowani jako Brygada K. (słowo "kryzys" nie miało prawa się pojawić). Poszliśmy zrobić aferę do biura i powiedziano nam wprost, że jak nie wystąpimy, to możemy w ogóle zapomnieć o koncertach w Polsce. No więc zapomnieliśmy.

Nie mieliśmy z czego żyć, ale nie da się porównać biedy wtedy i dziś. To był czas, gdy pensje nie miały wartości, a sklepy były puste. Więc paradoksalnie łatwiej było żyć bez pieniędzy. Można było tanio kupować na bazarze warzywa, kaszę, nabiał. Dawało się przeżyć. Aby cokolwiek robić, zaczęliśmy próby na Żoliborzu, w piwnicy warsztatu ceramicznego. Graliśmy pośród rzeźb. Ale doszło - co było nieuniknione - do jakichś zniszczeń i musieliśmy się stamtąd wynieść. A potem stała się rzecz niezwykła. Zostaliśmy zaproszeni, jako artyści testujący urządzenia nowo powstałego studia Tonpressu na Wawrzyszewie, do nagrania płyty "Brygada Kryzys". Choć udało się nam ją nawet wydać, to większość dyżurnych dziennikarzy muzycznych uznała ją za bezwartościową, a spora część nakładu podobno nie trafiła nawet do sprzedaży.

Za pieniądze, które zarobiliśmy, zamówiliśmy w warsztacie na ulicy Jagiellońskiej na warszawskiej Pradze trzy wzmacniacze gitarowe. W lecie pojechaliśmy pod Lublin do Wólki Krasienińskiej, gdzie była swego rodzaju punkowo-hipisowska kolonia uciekinierów z Warszawy ze środowisk alternatywnych i artystycznych. Spędziłem tam cudowne pierwsze lato stanu wojennego. Wróciłem pod koniec sierpnia, akurat na wielką demonstrację w drugą rocznicę porozumień sierpniowych.

Trzeba wiedzieć, że byliśmy wyjątkowo ostrzy w antysystemowych postawach. Wokół naszej muzyki były kontestacja, bunt, niezadowolenie społeczne. Braliśmy udział w demonstracjach. Rzucaliśmy w ZOMO bombami własnej roboty - wydmuszkami napełnionymi farbą. Dostawaliśmy konspiracyjne przesyłki z Norwegii pełne farb w sprayu do pisania na murach. 31 sierpnia 1982 roku podczas gigantycznej demonstracji w Warszawie na samym środku placu Defilad otoczyli mnie tajniacy, zaprowadzili do ciężarówki, tzw. osinobusu. Znalazłem się tam sam na sam z dwoma zomowcami. Podoficer, agresywny i wyraźnie naćpany, uczył młodego, jak się bije więźnia, czyli mnie. W następne dni, potwornie pobity, z wysoką gorączką, zagrałem cztery koncerty w klubie Riwiera Remont. Nasze jedyne występy w stanie wojennym. Piątego września rozwiązaliśmy Brygadę Kryzys. Nie widziałem sensu dalszej pracy. Czułem, jakby ktoś podciął mi skrzydła.

Czy mam żal do generała Jaruzelskiego? On był ucieleśnieniem całej opresji systemu. Jego twarz w czapce i czarnych okularach to było logo stanu wojennego. Ale czy to był jego własny wybór? Po latach widać wyraźnie, że rzeczywistość nie była czarno-biała. Sytuacja była bardzo skomplikowana i teraz wiem, że wtedy to nie mogło się inaczej skończyć. Nie, nie usprawiedliwiam generała, ale lepiej go dziś rozumiem.

Z drugiej strony nie da się zanegować faktu, że stan wojenny wtrącił Polskę na niemal dekadę w otchłań beznadziei. Nie będę specjalnie celebrował 30. rocznicy tamtego grudnia, wolę świętować rzeczy miłe, ale myślę, że daleką konsekwencją stanu wojennego jest kraj, w którym dziś żyjemy. A jestem wśród tych, którzy zauważają to, że Polska jest teraz w najlepszej sytuacji od kilkuset lat. Doceńmy to, co mamy.

Juliusz Machulski urodził się w 1955 roku. Scenarzysta, reżyser i producent filmowy. Założyciel Studia Filmowego Zebra. Autor m.in. "Seksmisji", "Kilera", "Ile waży koń trojański", a ostatnio "Kołysanki". Nie ma w Polsce reżysera, który miałby na koncie więcej filmowych hitów niż Juliusz Machulski. Zaczynał w czasach, w których trudno było uciec od polityki. Swój debiut "Vabank" zaprezentował w 1981 roku na festiwalu filmowym w Gdańsku, ostatnim przed wybuchem stanu wojennego. - Wokół wszyscy zajmowali się polityką, a ja zrobiłem film o przedwojennym kasiarzu. Miałem wręcz wrażenie, że to nietaktowne - śmieje się reżyser.

W epoce "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy kino gangsterskie, w którym jedynymi rzeczami, do których mogła się przyczepić socjalistyczna władza, były krzyż na ścianie w przedwojennej szkole albo portret Piłsudskiego... A jednak okazało się, że ta apolityczność zarówno spodobała się publiczności, jak i nie budziła niepokoju władzy. Machulskiemu udało się w sali kinowej pogodzić obie strony zimnej wojny domowej.

- PRL mnie uwierała od zawsze. Kibicowałem Solidarności, ale nie paliłem się do bicia z milicją - wspomina reżyser. - Niektóre rzeczy mnie irytowały, jeśli przeszkadzały w pracy. Na przykład strajk solidarnościowy, gdy pracowaliśmy nad "Vabankiem". Nagle wszyscy przerywają pracę. Nie ma prądu. Bo jest strajk. Poszliśmy do baru, a nie chcą nam dać herbaty. Bo jest strajk. Strajk przeciwko komu, spytałem, przeciwko nam samym? Absurd! Ale taka była wtedy rzeczywistość.

Stan wojenny zastał Machulskiego na festiwalu filmowym w Bułgarii. Wraz z reżyserem Leszkiem Wosiewiczem zarekwirowali radio z recepcji i leżąc na korytarzu (to było jedyne miejsce, w którym manipulując anteną, dało się jako tako ustawić stację), słuchali przez dwa dni Wolnej Europy. - Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje w kraju. Wolna Europa zresztą też nic nie wiedziała. Wyjeżdżaliśmy z Polski w atmosferze konfrontacji, więc byliśmy pewni, że krew leje się na ulicach.

Do kraju wracaliśmy pociągiem przez Związek Radziecki. Gdy rosyjscy pogranicznicy z karabinami weszli do przedziału, żeby nam sprawdzić dokumenty, spodziewaliśmy się najgorszego, a przecież oni zawsze tak... Znaleźliśmy jakąś "Trybunę Ludu" sprzed kilku dni, w której był artykuł o tym, że na Zdzisława Najdera, który został szefem Wolnej Europy, wydano zaocznie wyrok śmierci. Groza narastała aż do momentu, w którym wysiedliśmy na Dworcu Centralnym w Warszawie. Telefony nie działały, ale ludzie wyglądali całkiem zwyczajnie, a taksówkarz, warszawski cwaniak, opowiedział nam, jak udało mu się załatwić benzynę do auta. Wtedy odetchnąłem - mówi Juliusz Machulski.

Życie toczyło się dalej, a on przypomniał sobie o tym, że pod koniec stycznia 1982 roku miał pojechać na festiwal filmowy do Manili. Szkoda mu było egzotycznej podróży. Filipiny były pod pewnymi względami krajem "bratnim". Tam też akurat był stan wojenny. Ktoś w KC PZPR pomyślał, że to dobra okazja, by pokazać światu, że w Polsce jest normalnie. Więc pojechali. "Vabank" dostał nagrodę za debiut, a wręczył ją Machulskiemu sam dyktator Filipin, generał Ferdinand Marcos.

- Tylko francuscy dziennikarze byli rozczarowani - wspomina z uśmiechem reżyser. - Z przejęciem wypytywali nas, jak się czuje Andrzej Wajda zamknięty w obozie koncentracyjnym. Odpowiadałem, że widziałem go dwa dni wcześniej i czuł się świetnie. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem i niechęcią. Wytłumaczył mi to później Krzysztof Zanussi, który był jurorem na tym festiwalu: "Pan im zrobił przykrość, bo oni myśleli, że wiedzą lepiej, a tak wyszli na kabotynów". Stan wojenny podzielił głęboko środowisko aktorów teatralnych, ale filmowcy byli skonsolidowani wokół Andrzeja Wajdy i Janusza Majewskiego.

- Wspierający partię reżyserzy tacy jak Bohdan Poręba czy Ryszard Filipski znaleźli się na marginesie środowiska - mówi Machulski. - Nie chciałbym jednak dziś ich oceniać ani ferować wyroków. Większość nas wówczas wycofała się ze współpracy z telewizją. Jan Paweł Gawlik, ówczesny szef Teatru Telewizji, proponował mi nakręcenie jakiejś "kobry", ale gdy odmówiłem, nie naciskał.

Zwłaszcza że reżyser miał co robić. - Od wiosny 1982 roku do jesieni 1983 pracowałem nad "Seksmisją". Nie przejmowałem się trudnościami życia codziennego. Nic nie było w sklepach? Trudno! Przychodziła baba z cielęciną, ktoś sprzedał worek kartofli. Bardziej mnie obchodziła produkcja filmu. Po "Vabanku" chciałem nakręcić science fiction. Do "Seksmisji" na etapie scenariusza nie było zastrzeżeń. Przyznano filmowi budżet, ale w 1982 roku za pieniądze niewiele można było dostać. Reżyser wspomina, jak kostiumograf Małgorzata Blaszka jechała z butelką koniaku do fabryki, która produkowała nabłyszczane skóry.

Cała produkcja oficjalnie szła na eksport, ale urok osobisty i magia kina działały cuda. Skóry się znalazły i film powstał. Na premierze obok Juliusza Machulskiego usiadł Witold Nawrocki, kierownik wydziału kultury KC PZPR. Bawił się świetnie, dopóki Maks, grany przez Jerzego Stuhra, nie rzucił z ekranu: "Kierunek: wschód, tam musi być jakaś cywilizacja!". - Nawrocki aż podskoczył na fotelu - mówi reżyser.

- Poczuł chyba zimny oddech Sybiru, bo był przerażony. Następnego dnia wysłano telefonogram, co i jak trzeba z kinowych kopii wyciąć. - Gdyby nie wydarzenia w kopalni "Wujek", wspominanie stanu wojennego nie byłoby tak tragiczne - poważnieje Machulski. - Zginęli ludzie, a od tego nie można się zdystansować. To, co zdarzyło się w "Wujku", delegitymizowało cały stan wojenny i według mnie przekreślało jakiekolwiek dyskusje o złych czy dobrych intencjach tych, co go wprowadzili. W 1984 roku Juliusz Machulski wyjechał na stypendium Fulbrighta do Los Angeles. Miał propozycję, by zostać w USA, ale im dłużej był w słonecznej Kalifornii, tym lepiej rozumiał, że źródło twórczej inspiracji bije gdzie indziej. - Siedziałem w basenie, podróżowałem po Stanach i nie miałem pomysłów - przyznaje. - Wróciłem do Polski i od razu przyszedł mi do głowy "Kingsajz". Czyżby PRL z cenzurą i tysiącem życiowych problemów nękających twórców był lepszym miejscem na kręcenie filmów niż wolny kraj?

- Goethe powiedział kiedyś: "Ograniczenie czyni mistrza", ale ja wolę amerykańskie powiedzenie: "Tylko niebo jest granicą". Cieszę się, że dożyłem demokracji i gospodarki rynkowej. Choć jako pasjonat kina nie mogę nie zauważyć, że w tym mrocznym PRL-u Andrzej Wajda miał czas i środki, by stworzyć "Ziemię obiecaną". A gdy w wolnej Polsce kręcił "Katyń", to martwił się, że musi uważać, by nie zniszczyć mundurów, bo za moment mają "zagrać" w kolejnej produkcji.

Sergiusz Pinkwart

Koniecznie przeczytaj pierwszą część artykułu

PANI 12/2011

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas