Indiana Jones to nie wymysł filmowców. On istniał naprawdę!
Badacz i odkrywca, który niejednokrotnie otarł się o śmierć... Czytając taki opis od razu mamy przed oczami Indianę Jonesa - bohatera czterech kultowych filmów Stevena Spielberga. Niewielu jednak wie o tym, że ktoś taki jak Indy istniał naprawdę, i że współczesna nauka wiele mu zawdzięcza!
Pierwsze dekady XX w. to czasy, w których archeolodzy odkrywający sekrety antycznego świata byli uznawani za prawdziwych bohaterów. Gazety wciąż donosiły o ich kolejnych spektakularnych sukcesach. Wśród odkrywców jednym z częściej wymienianych było nazwisko Roya Chapmana Andrewsa.
Noszący charakterystyczny kapelusz i skórzaną kurtkę naukowiec był nikim innym jak prawdziwym Indianą Jonesem. Jego życiorys bardzo przypomina ten, który Spielberg wymyślił dla swojego ikonicznego bohatera. Jedyna różnicą jest fakt, iż Chapman w czasie swoich nie mniej spektakularnych przygód nie zadarł z nazistami.
Urodzony w 1884 r., w stanie Wisconsin (USA) Andrews od dziecka marzył o podróżowaniu i przygodach. Jak sam napisał później, nie mógł podjąć żadnej innej decyzji odnośnie swej przyszłości, bo tylko bycie odkrywcą mogło sprawić, by stał się szczęśliwym człowiekiem.
Jako młody chłopiec często wyruszał na samotne "wyprawy badawcze" do pobliskich lasów, jezior i wodospadów. Z czasem jego hobby stało się polowanie i wypychanie zwierząt. Dzięki sprzedaży swoich "dzieł" zdołał zgromadzić pieniądze, które umożliwiły mu naukę w Beloit College.
Po ukończeniu nauki dziecięce marzenia nie dawały mu spokoju. Cały czas myślał o dalekich wyprawach. Początki jednak nie były łatwe. Andrews znalazł pracę w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, ale na stanowisku... woźnego.
Na szczęście dzięki temu, że wciąż wzbogacał muzealne zbiory wypchanymi zdobyczami, a po pracy kontynuował naukę, starając się zdobyć tytuł naukowy w dziedzinie mammologii (wiedzy o ssakach), dość szybko udało mu się awansować.
W 1908 r. muzeum zaproponowało mu to, na co czekał od dzieciństwa - podróż naukową w celu badania wielorybów. Chapman nie zastanawiał się ani chwili. W końcu była to wielka szansa na wypatrywane przez niego przygody. W ciągu następnych ośmiu lat na pokładzie różnych statków opłynął dwukrotnie Ziemię w poszukiwaniu gatunku wali dziobogłowych. Już w trakcie pierwszych wojaży aż dziesięciokrotnie spojrzał śmierci prosto w oczy.
"Dwa razy omal nie utonąłem za sprawą tajfunów, łódź, na której płynąłem, próbował zniszczyć rozwścieczony zraniony wieloryb, moją żonę i mnie prawie zagryzły na śmierć dzikie psy, gonili mnie fanatyczni mnisi lama, dwukrotnie spadałem ze skalnych klifów, byłem bliski śmierci w objęciach ogromnego pytona i wpadłem też pod ostrzał bandytów. Więcej niż jeden raz" - możemy przeczytać w jego wspomnieniach.
Jednakże nie te brawurowe ucieczki sprawiły, że stał się sławny. To zasługa jego późniejszych wypraw na pustynię Gobi.
Pierwszą z nich Andrews odbył w 1922 r. - celem była jak największa liczba znalezisk. Być może dlatego zamiast szczotki z wielbłądziego włosia Chapman używał... kilofa. To podejście przyniosło efekty - wraz ze swoją ekipą znalazł m.in. gniazdo z jajami dinozaura. Dzięki temu odkryciu wiemy dziś, że monstra zamieszkujące ziemię miliony lat temu były gadami.
Czym jedank byłyby naukowe odkrycia bez towarzyszących im przygód? We wspomnieniach Chapmana znajdziemy wzmiankę o wydarzeniu, które z powodzeniem nadawałoby się na scenariusz kolejnej części serii "Indiana Jones".
Kiedyś samotnie zjeżdżał samochodem ze stromego wzgórza po zapasy i zobaczył, że na dole czają się bandyci na koniach. W rękach mieli strzelby. Andrews nie mógł zawrócić. Zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie... szarża na napastników. Wciskając gaz do dechy pognał w ich kierunku!
Trzy z czterech koni spanikowały i o mało co nie zrzuciły z grzbietów jeźdźców. Chapman, wykorzystując zamieszanie, dobył broni i zestrzelił... kapelusz z głowy ostatniego z bandytów. Po latach wspominał, że nie tylko chciał uniknąć rozlewu krwi, ale po prostu "nie mógł się powstrzymać".
Innym razem obozowisko paleontologów zostało jednej nocy zaatakowane przez jadowite żmije. Po kilkugodzinnym boju okazało się, że naukowcy musieli uśmiercić aż 47 gadów. Co ciekawe, Chapman - podobnie jak Indiana Jones - nie przepadał za wężami. W czasie wspomnianego "gadziego oblężenia" wywołał on fałszywy alarm przypadkowo... kiedy potarł stopą o zwiniętą linę, którą omyłkowo wziął za węża, co śmiertelnie go przestraszyło. Podobno nic tak nie zraniło jego dumy jak to wydarzenie.
W latach trzydziestych ubiegłego wieku zakończono ekspedycje na pustynię Gobi, gdyż ówczesny kryzys gospodarczy skutecznie odciął napływ funduszy przeznaczonych na odkrycia naukowe. Chapman nie powiedział jednak ostatniego słowa.
Mimo iż skończył z wielkimi wyprawami, to udało mu się zostać dyrektorem muzeum, w którym sam zaczynał jako sprzątacz. Przez kilka lat stał też na czele nowojorskiego Klubu Odkrywców - stowarzyszenia promującego prowadzenie badań w terenie. Na zasłużoną emeryturę odszedł w roku 1942 r.
Mężczyzna, którego z powodzeniem można określić mianem prawdziwego Indiany Jonesa, zmarł w 1960 r. Nie dożył czasów, w których Hollywood zainspirowało się jego dokonaniami, a Harrison Ford znakomicie odegrał rolę, którą on sam żył przez kilkadziesiąt lat.