Katastrofa Challengera

Dokładnie 24 lata temu, 28 stycznia 1986 r., o 11.38 czasu lokalnego, z przylądka Canaveral wystartował prom kosmiczny Challenger. 73 sekundy później, blisko 15 km nad ziemią, wahadłowiec rozpadł się na kawałki...

Ostatnie chwile Challengera
Ostatnie chwile ChallengeraGetty Images/Flash Press Media

Mrożący początek misji

Startu nie odwołano mimo ujemnych temperatur, jakie panowały w drugiej połowie stycznia 1986 r. na Florydzie. Specjaliści NASA oraz inżynierowie z firm produkujących rakiety pomocnicze dla wahadłowca, wielokrotnie rozmawiali na temat zagrożeń, jakie niesie za sobą start w ujemnych temperaturach. Mimo obaw fachowców z firmy Morton Thiokol, która zbudowała dodatkowe rakiety na paliwo stałe - konieczne, by wzbić w powietrze wahadłowiec - lotu nie przełożono. Niestety, obawy o wytrzymałość gumowych uszczelek były zasadne...

73 sekund lotu

Przez całą, poprzedzającą start wahadłowca noc, pracownicy Centrum Kosmicznego imienia Johna F. Kennedy'ego usuwali z niego lód. Obawiano się, że w trakcie startu może on oderwać się od poszycia i uszkodzić promu. By zminimalizować to ryzyko, przełożono nawet początek misji o godzinę. Jednak to nie lód spowodował katastrofę Challengera...

O 11.38 czasu wschodniego odpalone zostały silniki rakiet dodatkowych na paliwo stałe, co uznaje się za początek misji. 7 sekund wcześniej uruchomiono już trzy główne silniki promu kosmicznego. Wahadłowiec z siedmioosobową załogą na pokładzie, w skład której wchodzi także Christa Corrigan McAuliffe - pierwsza nauczycielka w kosmosie - odrzuca ramię utrzymujące go na stanowisku i powoli wzbija się w powietrze. Sekundę później uszkodzeniu uległa uszczelka w prawym silniku wspomagającym. To właśnie kawałek gumy, który stracił swoje elastyczne właściwości na skutek ujemnych temperatur, był przyczyną katastrofy. Ale po kolei...

W 59 sekundzie lotu, na skutek oddziaływania gorących gazów na powiększającą się nieszczelność w prawej rakiecie dodatkowej, pojawił się ogień. Chwilę później płomienie o temperaturze 3200 stopni C wypaliły otwór w zbiorniku ciekłego wodoru. Pióropusz ognia omiatający zespół wahadłowca i rakiet był wyraźnie widoczny. Kilka sekund później uszkodzenia są już tak duże, że dolne mocowanie prawej rakiety odrywa się. Siły oporu aerodynamicznego robią swoje i na wysokości 14,5 km nad ziemią zespół wahadłowca i rakiet rozpada się...

A wyglądało to tak:

Wybuchu nie było

Pierwotnie podawano, że Challenger i wynoszące go rakiety dodatkowe wybuchły. Jednak jak ustalono w prowadzonym po katastrofie śledztwie, eksplozji nie było. Siły oporu aerodynamicznego zmiażdżyły zbiornik zewnętrzny, co spowodowało uwolnienie znajdującego się w nim wodoru. Do zapłonu i wybuchu nie doszło, ponieważ składowane w ujemnych temperaturach wodór i tlen nie miały do tego odpowiednich warunków. W wyniku ich reakcji powstała tylko chmura pary i gazów, która przypominała ognistą kulę.

Kabina załogi wytrzymała rozpad zespołu wahadłowca. Po zniszczeniu zbiornika zewnętrznego oddzieliła się i w dalszym ciągu wznosiła - osiągając maksymalną wysokość blisko 20 km. Podczas rozpadu astronauci byli poddani przeciążeniom sięgającym rzędu 20 G. Zbyt małym, by wywołać poważne uszkodzenia ciała. Przynajmniej trzech astronautów uruchomiło nawet swoje osobiste zasobnika powietrza. Zużyto w nich tyle powietrza, ile potrzebne było na, trwający 2 minuty i 45 sekund, lot na ziemię. Nie wiadomo, czy załoga była przytomna. Najprawdopodobniej wszyscy w kabinie Challengera zginęli w momencie uderzenia w taflę oceanu, co nastąpiło o godzinie 11.41. Przeciążenia sięgały wtedy aż 200 G - ani kabina, ani tym bardziej ludzkie ciało nie byli w stanie tego wytrzymać.

W katastrofie misji STS-51-L lecącej wahadłowcem Challenger zginęli: Francis Scobee (dowódca), Michael Smith (pilot), Ronald McNair, Ellison Onizuka, Gregory Jarvis, Judith Resnik oraz Christa Corrigan McAuliffe.

Marcin Wójcik

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas