Kiedy ludzi do sklepu ściągały cytryny
"Powiało światem, klient sam wchodzi do sklepu, sam bierze sobie koszyk, sam sobie wybiera, sam nakłada, co chce, sam podchodzi do kasy, sam płaci i sam sobie pakuje. To był szok" - wspomina w piśmie "Stolica" reżyser Jerzy Gruza i dodaje, że wiele osób zabiera koszyki do domu. Supersam jest lekkim zefirkiem wolności.
Dopóki istnieje, moja babcia, należąca do tego samego pokolenia co Rechowiczowie, robi tam zakupy. Jeździ po nie moskwiczem, potem ładą, a w końcu maluchem. Wtedy już strach wsiadać z nią do auta, słuch nie ten i oczy nie te co dawniej. Prowadzi raczej na pamięć, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się dookoła.
Kwintesencja Polski Ludowej
Kiedy w latach sześćdziesiątych mknie swoim sowieckim pojazdem, ruch jest niewielki i konkurencja mała. Nie trzeba zerkać co chwila we wsteczne lusterko. Tak, uprzedzam pytania, babcia jest żoną urzędnika państwowego, ale prawo jazdy zrobiła przed wojną jako córka burżuja. Trochę tłumaczy ją i usprawiedliwia fakt, że byłaby spadkobierczynią bogatego nafciarza, gdyby ten przez wojnę i komunizm nie stracił wielkiego majątku. W takiej sytuacji można bez obciachu jechać moskwiczem przez puste ulice do Supersamu.
Supersam, czyli erzac, podróbka i fałszywka, ale jakże piękna. Oglądany dziś na tle swojej epoki błyszczy i mieni się światłem ułudy z pasaży przemierzanych przez paryskiego wieśniaka Louisa Aragona. Sam spożywczy w wersji super, nadęty jak balon sklep osiedlowy, późniejsza Spółdzielnia Spożywców Społem udająca multikorporację. Dużo absurdu i piękna, kolejna nieudana próba zaspokojenia potrzeb konsumpcyjnych społeczeństwa, czyli kwintesencja Polski Ludowej. Produkt małej stabilizacji gomułkowskiej, symbol pierwszej złotej epoki między odwilżą 1956 a marcem 1968 roku.
Talony do fryzjera
Decyzję o "budowie w trybie priorytetowym" podejmuje Stołeczna Rada Narodowa w 1960 roku. W trakcie prac kompletowana jest prawie czterystuosobowa załoga. Prasa zapowiada, że na półkach znajdą się zarówno mleko, jak i kawior. Emocje sięgają zenitu, kiedy w miasto idzie plotka, że w dniu otwarcia rzucą cytryny. Podczas hucznej ceremonii w 1962 roku milicjanci muszą uspokajać cisnący się tłum, choć tak naprawdę Supersam od innych sklepów różni się tylko skalą i samoobsługą. Daje złudzenie wolności, jest przedsmakiem nadmiaru, spaceru wzdłuż półek, którym mogliśmy się później zachłysnąć w latach dziewięćdziesiątych. Kolejki nie ciągną się na zewnątrz jak gruby wąż boa po zjedzeniu słonia, lecz znikają w środku i nie kłują w oczy.
"Powiało światem, klient sam wchodzi do sklepu, sam bierze sobie koszyk, sam sobie wybiera, sam nakłada, co chce, sam podchodzi do kasy, sam płaci i sam sobie pakuje. To był szok" - wspomina w piśmie "Stolica" reżyser Jerzy Gruza i dodaje, że wiele osób zabiera koszyki do domu. Supersam jest lekkim zefirkiem wolności i władze dbają o jego zaopatrzenie, starając się, aby było lepsze niż gdzie indziej. Pracujące od początku sprzedawczynie porównują po latach Supersam do późniejszych Peweksów.
Pozory konkurencji i wolnego wyboru stwarza reklamowanie stoisk i produktów przez radiowęzeł, uwieczniony przez Gruzę w komedii Dzięcioł. Wiele emocji wzbudza też bar Frykas w drugiej części budynku, gdzie według "Życia Warszawy" jedzenie podgrzewane jest "promieniami podczerwonymi". Kurczaki pieczone na rożnie pęcznieją w oczach aż do rozmiarów zwiastunów nowych, lepszych czasów. Nowoczesność widać w każdej dziedzinie, choćby to: kasjerki raz w tygodniu dostają talony do fryzjera, z których muszą obowiązkowo korzystać. To sklep wzorcowy, odwiedzany przez wycieczki szkolne, a także gości z zagranicy, pokazowy dowód na wolność, piękno i bogactwo Polski za czasów Gomułki. (...)
"Środowisko" brzmi niewinnie
Hanna i Gaber Rechowiczowie właśnie skończyli ogromne mozaiki w patio, foyer i kawiarni świeżo otwartego Domu Chłopa. Nic dziwnego, że Jerzy Hryniewiecki, szef zespołu projektantów Supersamu, proponuje im oraz ich przyjacielowi Edwardowi Krasińskiemu realizacje we wnętrzu nowego wspaniałego sklepu.
Hryniewiecki jest przyjacielem rodziny, a szczególnie Wandy Ponikiewskiej, ciotki Hani. Ona sama i Gaber, syn architekta, od dzieciństwa dorastają w artystycznym, twórczym otoczeniu, w środowisku, które można wszakże napiętnować i nazwać układem.
To słowo sugeruje związek wręcz przestępczy, a w każdym razie niejawny, podszyty domniemanym oszustwem. "Środowisko" brzmi dużo bardziej niewinnie, wszystko staje się ładniejsze, bardziej subtelne. Ja sam jestem częścią takiej struktury, więc wiem, na czym polega niesprawiedliwość, którą generuje. Podczas dokonywania wyboru spośród trzech równie dobrych kandydatów pracę otrzyma ten zaufany, już znany. Bycie częścią środowiska powoduje, że nie zastanawiamy się nawet, czy ktoś inny lepiej wykona zadanie, obracamy się w stałym kręgu.
Usypany z gruzów stolicy
Jesteśmy leniwi, idziemy drogami na skróty, wolimy to, co oswojone, od nieznanego. Kto raz trafił do zbioru, już nigdy z niego nie wyjdzie, a nowym trudno przeniknąć przez barierę sieci znajomości i kontaktów. Piszę o tym, ponieważ sam czuję się uwikłany w związki towarzyskie wynikające z urodzenia, wykształcenia, pozycji rodziców, dziedziczenia znajomości wraz z zestawem genów. Na początku kariery w latach dziewięćdziesiątych często zastanawiałem się, w jakim stopniu wynika ona z moich zdolności i umiejętności, a w jakim z tego, że ktoś mnie zna, ponieważ jestem synem swojego ojca. Zadręczałem się poczuciem niesprawiedliwości, miałem wyrzuty sumienia, męczyło mnie przeświadczenie, że mogę zawdzięczać coś nie samemu sobie, lecz pochodzeniu społecznemu.
Dlatego staram się nie oceniać kariery Rechowiczów. Nie chcę być śledczym ani oskarżycielem, a jednak zastanawiam się, czy dostali pracę w Supersamie "po znajomości"? Takie zależności znam dobrze ze swojego środowiska, życie pod tym względem niewiele się zmieniło. Czy wobec tego Hania schodzi na spotkania ze mną nie z piętra innej epoki, tylko z tego samego świata, w którym ja żyję?
Jerzy Hryniewiecki, który pracę we "wzorcowym sklepie" zleca Rechowiczom, zaczyna karierę długo przed drugą wojną światową. Urodzony w 1908 roku, chłopak z warszawskiego liceum Batorego, do którego też chodziłem, zanim mnie wyrzucili, więc wiem, jaka to kuźnia elit. Żołnierz kampanii wrześniowej, więzień oflagu w Waldenbergu. Zdolny i utalentowany, zdążył się wiele nauczyć przed inwazją niemiecką na Polskę i nabrać doświadczenia zawodowego. W 1945 roku tworzy wystawę Warszawa oskarża, przypinają mu ordery za kierownictwo artystyczne i koordynację Wystawy Ziem Odzyskanych, o której wkrótce. W 1955 roku buduje, a właściwie wymyśla, jak usypać z gruzów stolicy, stadion X-lecia Manifestu Lipcowego. Jego zamiłowanie do modernizmu oraz problemy finansowe i pośpiech prac, które miały być zakończone na Festiwal Przyjaźni, chronią obiekt od zbędnych socrealistycznych dodatków. Za co znowu otrzymuje nagrody państwowe i Order Sztandaru Pracy, ponieważ w nowym systemie przywileje elit otrzymują odpowiednie ideologiczne nazwy.
Szklany stół
Hanię denerwują moje rozważania o "środowisku" i "układzie", dla niej wszystko jest prostsze.
- Hrynio pokazał nam ścianę w barze Frykas w Supersamie i powiedział: teraz szalejcie. Ale myśmy chcieli jakoś się dostroić do bryły całej architektury, która była szalenie interesująca. Konstrukcja z takim dachem wygiętym zrobiona przez Zalewskiego, jednego z najlepszych światowych specjalistów. Ogromne były kłopoty z meblami, bo trzeba je było robić na zamówienie i nie wychodziło. Problemy były też z oszkleniem głównej ściany, dlatego że huta pomyliła się w wymiarach szyb o pięć centymetrów. Sprowadzani z całej Polski najlepsi szklarze musieli ręcznie je przycinać, ale grube, trzycentymetrowe lane płyty pękały. Nam się to tak spodobało, że parę tych wielkich tafli przywlekliśmy do domu i jedna nawet przez długi czas była stołem, a druga jest tutaj, na parterze.
Budynek musi rzeczywiście robić duże wrażenie na Gabrze, ponieważ wybiera zupełnie inne formy fresku niż wcześniej w Domu Chłopa. Na potrzeby Supersamu jedyny raz w życiu zmienia styl i maluje kompozycję geometryczną, a nie płynne fantastyczne światy. Oczywiście, nawet to panneau, pomimo kwadratów i prostokątów, ma w sobie poetyckość, która zawsze cechowała styl Rechowicza. W kolejnych realizacjach ścian wrócił do swojego znaku firmowego, połączenia fresku z mozaiką, grubych otoczaków i kamieni, bogatej faktury. Dla Hryniewieckiego malował płasko, trochę tak, jak na swoich obrazach.
Czy ta ściana naprawdę istniała?
Zachowane szkice różnią się tylko kolorystyką, natomiast sama kompozycja i temat nie zmieniają się, Gaber konsekwentnie rozwija pierwotny pomysł. Od pierwszego najbardziej ogólnego szkicu na kawałku szarego papieru po ostateczne propozycje dla komisji, starannie wymalowane na długich kawałkach twardej tektury.
- Zrobił malarstwo ścienne na całej przestrzeni baru Frykas, może czterdzieści metrów długości, siedem wysokości, aż do stropu naturalnie.
- Wydaje mi się, że Hania jak zwykle przesadza, ale na zachowanych zdjęciach widać, że panneau jest ogromne i dominuje nad salą. - Natomiast w przejściu do części handlowej był bar i mozaika kamienna z freskiem, którą głównie ja robiłam. Była też ściana malowana przez Edzia Krasińskiego. Bardzo purystyczna forma malarska, czerwono-brązowa, taka w kolorze laki, płaszczyzna wysokości chyba sześć metrów, na dole ciemniejsza, na górze przechodziła w bardziej czerwoną. Bardzo dekoracyjna. Tę ścianę dosyć szybko chyba zamalowali... - Nie zachowało się żadne zdjęcie, nie wymieniają jej książki i opracowania z dziedziny historii sztuki i architektury. Po cichu zastanawiam się, czy naprawdę istniała, ale głośno zadaję inne pytanie:
- Czy do baru Frykas przychodziło się, bo było tam dobre jedzenie?
- Nie - śmieje się Hania - kiepskie potrawy, paskudne meble, bo już nie było pieniędzy na wykończenie. Proponowaliśmy, żeby chociaż przemalować te stołki i blaty. Ale byliśmy szczęśliwi, że Supersam powstał. Uważaliśmy, że to jest piękny budynek i że zachowa się na zawsze, jako taka wielka piękna forma. (...)
Jak księżniczka na wieży zamknięta
Przez pierwsze miesiące rozmawiamy o Gabrielu Rechowiczu, ale, poznając bohatera, nigdy go nie widzę. Dopiero rok po rozpoczęciu spotkań z Hanią udaje mi się wejść na trzecie, ostatnie piętro rodzinnej twierdzy. Tam Gaber zabija czas, jak księżniczka na wieży zamknięta przez złego czarownika.
Główny protagonista, do którego zmierzają wszystkie wysiłki i nitki słabowitej intrygi, pozwala czasowi przeciekać swobodnie między palcami, ponieważ nie może już opierać się jego sile. Lata i sekundy przenikają przez malarza, artysta godzi się, by hulały swobodnie po nim i w nim. Mizerną obroną są rehabilitanci, pielęgniarki czy ukraińskie lub polskie sprzątaczki, sztab, którego członkowie długo nie wytrzymują w tym królestwie kurzu, ciemnych zakamarków i niepraktyczności. Gaber jest bezbronny, gotów, żeby czas się zatrzymał, bo ten rozpanoszył się na razie w jego ciele, ale tylko po to, żeby niedługo, może nawet przed dziewięćdziesiątymi urodzinami, pozostawić je ostatecznie i opuścić...
Wdrapuję się po klatce schodowej, całej pokrytej freskami, przechodzę na półpiętrze obok dwóch lwów, które chronią rodzinne przestrzenie przed inwazją rzeczywistości. Mijam wielkie bukiety zasuszonych kwiatów i płaskorzeźby ze skór. Wchodzę na drugie piętro, gdzie ukryta jest komnata Hani oraz pokój ze skarbami, archiwami rodu. Wyżej, u wejścia na szczyt wisi stelaż drutów i sprężyn kiedyś obleczony materiałem. Szkielet materaca to ostatnia szansa na odstraszenie intruzów przed osiągnięciem czubka wieży. Tam okna na ulicę i te od strony ogrodu nie wpuszczają światła. Zarosły pnącym się po zewnętrznych ścianach dzikim bluszczem, w pokoju zawsze pali się sztuczne światło.
Przedzieranie się przez lata
Nie potrafię dokładnie opisać żadnej wizyty na ostatnim piętrze tego zamku, ponieważ zawsze boję się zobaczyć Gabra i w panice nie dostrzegam szczegółów. Czuję zapach wieczności, drżę ze strachu i niezdrowego podekscytowania. Pamiętam tylko, że kiedy dotarłem do niego pierwszy raz, nie zauważyłem braku nogi, skupiłem się na twarzy. Nie wiem, co bym o niej powiedział, gdybym nie znał wielu zdjęć Rechowicza. Dziesiątki czarno-białych fotografii, które widziałem wcześniej, tworzą kontekst, punkt odniesienia.
Mimo upływu czasu to ta sama twarz, której nie potrafię opisać, mogę tylko rzucić garść przymiotników: symetryczna, szlachetna, piękna. Po wizytach u niego wpatruję się w stare fotografie, współczesny widok miesza się z archiwalnym. Zaglądam mu głęboko w oczy na odbitkach i jeszcze nie wiem, co w nich dostrzegam.
Bohater tej opowieści niewiele słyszy i niewiele widzi. Reaguje jednak zaskoczeniem, słysząc nieznany głos w swojej samotni, czując obecność nowej osoby. Nie pamięta oczywiście, że jako mały chłopiec bawiłem się w tym domu z jego wnukiem. Zapomniał też mojego ojca, który był tu częstym gościem pod koniec lat sześćdziesiątych. Trochę na siłę przedzieram się przez lata, epoki, ustroje, butelki wciąż tak samo mocnej wódki, czerwonego wina i kolejne namalowane obrazy. Przez pierwsze minuty jestem może nawet brutalny, pcham się z butami, za wszelką cenę próbując wprosić się do środka jego umysłu. Tymczasem dłoń Gabra, tak podobna do dłoni mojej babci, szuka ręki gościa. Chce mnie dotknąć i poczuć, jego zmysł dotyku pracuje najlepiej.
Dżungla przeszłości
Trzyma mnie za rękę. Ja sam nie odważyłbym się na taki gest, na bliskość przy pierwszym spotkaniu po latach. On zaczął, przełamał barierę i ucichłem, odwzajemniłem dotyk, może nawet pieszczotę czasu i historii, pieszczotę śmierci. Gaber głaszcze mnie, bada, może sprawdza. Szuka we mnie człowieka, więc muszę, w obliczu majestatu rychłego końca, przestać być reporterem, dziennikarzem, pisarzem.
Nie chcę już pakować się bez pardonu, bez znieczulenia w jego życie. Zamiast brać, chcę raczej dawać, nie mam zresztą innego wyjścia i głośno opowiadam Rechowiczowi jego własne losy. Mówię o tym, jak przez lata mieszkał z Edwardem Krasińskim i razem ciągle rysowali i projektowali. Przypominam, że przetrwały jeszcze fragmenty jego mozaiki w Domu Chłopa, czyli hotelu Gromada w centrum stolicy. Opowiadam, jak sfilmowała go japońska kamera, w długiej czarnej pelerynie z kapturem, zwiedzającego świątynię szinto. On nic nie pamięta, a w każdym razie nie potrafi tego powiedzieć, ale chyba się cieszy. Mówi, że to tak piękne, że ktoś..., że ktoś..., reszta zdania ginie, mam jednak wrażenie, że mówi o mnie, a nie o sobie i cieszy się, że kogoś interesuje to, co zrobił, po tylu latach zapomnienia.
Choroba Gabra, obok postulatu Hani o jej niepraktyczności, każe pozostawić na boku zapotrzebowania ideologiczne, każe szukać nowej - starej - perspektywy.
Zmusza do znalezienia własnego języka w strachu przed śmiercią. Jakie znaczenie ma wobec niej krytyka systemu, zaangażowanie, parytet, feminizm lub odwrotnie wyliczając: umacnianie polskości, konserwatyzm, szowinizm. Nawet trudno wymienić tę mityczną drugą stronę barykady, tak bardzo jest mi obca.
Nie interesowały mnie nigdy ojczyzna ani patriotyzm, jednak dzięki Rechowiczom mogę i muszę odbyć swoją nową podróż. Tym razem nie uciekam w egzotykę dalekich krajów, lecz przedzieram się przez dżunglę przeszłości, w głąb historii kraju, w którym się urodziłem, w którym mieszkam i piszę w jego języku. Gaber i Hania prowadzą mnie na manowce, obszary zarezerwowane do tej pory przez prawicę.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Maxa Cegielskiego "Mozaika. Śladami Rechowiczów" wydanej nakładem wydawnictwo W.A.B.
Patronem medialnym publikacji jest portal INTERIA.PL
Tytuł oraz śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL