"Leśni" atakują komunistyczne więzienia
Najbardziej spektakularnymi akcjami podziemia antykomunistycznego w Polsce było uwalnianie uwięzionych konspiratorów. Do dziś akcje te mogą stanowić znakomity przykład, jak zdobywać umocnione więzienia. Dzięki "leśnym" wiele osób odzyskało wolność, a nawet uratowało życie.
Gdy tylko ziemie polskie opuściły wojska hitlerowskie, nowa, komunistyczna władza przejęła budynki i zaplecze wykorzystywane przez okupantów (między innymi więzienia i areszty). Powołany aparat bezpieczeństwa przy pomocy radzieckiego NKWD i Smiersza zaczął masowe aresztowania ludzi związanych z Polskim Państwem Podziemnym. W krótkim czasie cele wypełniły się więźniami. Zdarzały się nawet takie przypadki, że te same pomieszczenia aresztanci znali jeszcze z czasów poprzedniego okupanta.
Ucieczka przed wywózką
Według badań historyków, do 1948 roku odnotowano ponad 100 akcji zbrojnych podziemia, których celem było rozbicie więzień czy aresztów śledczych. Najczęściej organizowano je na prowincji. Te ataki były odpowiedzią na zatrzymania członków konspiracji lub osób należących do siatki terenowej, wspierającej partyzantów. Często miały miejsce takie sytuacje, że Milicja Obywatelska aresztowała kogoś w ciągu dnia, a już w nocy żołnierze podziemia rozbrajali posterunek i uwalniali przetrzymywanych.
Zdarzały się również akcje niczym z westernu. 27 lipca 1945 roku żołnierze ze zgrupowania majora Mariana Bernaciaka "Orlika" zaatakowali pociąg więzienny, jadący z praskiej placówki do Wronek, i uwolnili ponad 130 osób. Dotąd niespotykana forma walki podziemia antykomunistycznego z nową władzą znalazła nawet odzwierciedlenie w ściśle tajnym rozkazie nr 60 samego ministra bezpieczeństwa, generała Stanisława Radkiewicza, który stwierdził, że w wyniku akcji żołnierzy podziemia "15 przestępców szczególnej wagi, zostało zwolnionych i wraz z bandami poszło do lasu" - wśród nich byli wysokiej rangi dowódcy z powstania warszawskiego i akcji "Burza".
Konspiratorów często wywożono dalej niż do Wronek czy Rawicza. Ponurą sławę zyskał specjalny obóz przejściowy NKWD nr 10 w Rembertowie, który po fali wsyp i aresztowań na terenie województwa warszawskiego, wiosną 1945 roku zapełnił się setkami żołnierzy. Po selekcji część z nich miała trafić do obozów na terenie ZSRR. To właśnie stąd w marcu 1945 roku został wywieziony za Ural między innymi generał Emil Fieldorf "Nil". Aby uniknąć dalszych wywózek, dowódca obwodu AK "Mewa-Kamień" kapitan Walenty Suda "Młot" wydał dyspozycje oddziałowi podporucznika Edwarda Wasilewskiego "Wichury" oraz grupie dywersyjnej IV Ośrodka "Mrozy" podporucznika Edmunda Świderskiego "Wichra", żeby rozbili ten obóz. Trzeba było się spieszyć, ponieważ kolejny transport w nieznane był szykowany na 25 maja.
Do akcji wybrano ponad 40 żołnierzy. W nocy z 20 na 21 maja, po dwudniowych przygotowaniach, akowcy przystąpili do działania. Najpierw po cichu "wyeliminowali" wartowników przy głównej bramie, a później zaczęli po kolei wyważać wszystkie wewnętrzne furty. Doszło do huraganowej wymiany ognia z funkcjonariuszami NKWD, którzy podjęli zażartą walkę w kilku wartowniach na terenie obozu. W tym samym czasie część partyzantów uwalniała ludzi przetrzymywanych w barakach. Czas naglił i trzeba było przerwać akcję, ponieważ od strony Warszawy zaczęły nadciągać ciężarówki z odsieczą dla załogi obozu. Udało się wówczas uwolnić ponad 500 osób.
Po akcji partyzanci podzielili się na mniejsze grupy, żeby łatwiej im było przedrzeć się przez obławę. Następnego dnia jeden z takich oddziałów, zmierzający w stronę obozowiska, spotkał kordon wojskowy. Partyzanci wykorzystali to, że byli tak samo umundurowani jak żołnierze i razem z nimi przemaszerowali przez obstawę obławy. Ta zaś doskonale wiedziała, kto ich mija, ale nie podjęła walki, lecz oddała partyzantom wojskowe honory. Zwykli żołnierze bowiem sympatyzowali z "leśnymi" i nie chcieli wdawać się w bratobójczą walkę.
Jak z filmu
Podobnych operacji, ale na mniejszą skalę, było mnóstwo. Włączali się w nie strażnicy, którzy często należeli do organizacji podziemnych. W Łomży na przykład 21 maja 1945 roku sześciu strażników z Armii Krajowej Obywatelskiej (AKO) opanowało część miejskiego więzienia. Rozbroili pozostałych funkcjonariuszy służby więziennej, a dwóch rozstrzelali (była to kara za znęcanie się nad przetrzymywanymi). Po zabraniu broni, zniszczeniu akt personalnych oraz uwolnieniu kilkunastu partyzantów zbiegli w nocy do podłomżyńskich lasów i dołączyli do silnych na tym terenie oddziałów podziemia.
Niektóre akcje uwalniania osób ważnych dla konspiracji były niczym z filmu, jak chociażby ta przeprowadzona przez dowództwo łomżyńskiej AKO w szpitalu w Białymstoku. Celem było wydostanie Franciszki Ramotowskiej "Iskry" - sanitariuszki i osobistej łączniczki majora Jana Tabortowskiego "Bruzdy".
W styczniu 1945 roku dziewczynę aresztowało NKWD. Po brutalnych przesłuchaniach trafiła do szpitala garnizonowego w Białymstoku. Wówczas major wraz z sześcioma najbardziej zaufanymi żołnierzami wyruszył na akcję ratunkową. 20 kwietnia 1945 roku po uprowadzeniu ambulansu pocztowego podjechali od tyłu pod mury szpitala. Do budynku weszło czterech partyzantów i bez jednego strzału rozbroiło dwóch żołnierzy LWP, pilnujących więźnia. Następnie wynieśli "Iskrę" na specjalnym sienniku, włożyli do samochodu i wywieźli z miasta, w którym pełno było żołnierzy Armii Czerwonej, Wojska Polskiego i milicjantów.
Wkrótce po tej zuchwałej akcji major Jan Tabortowski zasłynął jako organizator i dowódca ataku na więzienie w Grajewie. W nocy z 7 na 8 maja 1945 roku blisko dwustuosobowe zgrupowanie rozbiło komendy powiatowe MO i UB i uwolniło 64 ludzi, w większości partyzantów. Gdy następnego dnia, mimo obecności radzieckiej komendantury, zgrupowanie w zwartym szeregu opuściło miasto, bezpieka nie mogła trafić na żaden ślad po tak licznym akowskim oddziale. Ludzie, biorący udział w operacji, niezauważenie rozeszli się do domów i wrócili do swoich codziennych zajęć. Jakby w nocy nic się nie stało.
Grajewo było niewielkim miasteczkiem, a jedną z najsłynniejszych akcji przeprowadzono w mieście wojewódzkim. Kapitan Antoni Heda "Szary", dowódca zgrupowania partyzanckiego Ruchu Oporu Armii Krajowej, w 1945 roku był już legendą. Ten znakomity żołnierz w czasie okupacji niemieckiej zasłynął jako dowódca dwóch akcji rozbicia hitlerowskich aresztów - w Starachowicach i Końskich. Po zakończeniu II wojny światowej nie złożył broni. Postanowił między innymi uwolnić przetrzymywanych partyzantów kieleckiego więzienia. Po paru tygodniach przygotowań zebrał około 200-250 żołnierzy. W nocy z 4 na 5 sierpnia 1945 rok, po zablokowaniu koszar LWP oraz NKWD i odcięciu komunikacji telefonicznej, "Szary" wydał rozkaz ataku na więzienie. Pod bramę zajechały ciężarówki wypełnione akowcami.
Tak te chwile zapamiętał biorący udział w akcji Henryk Czech "Śmigły": "Po pierwszych dwóch strzałach piatem w bramę odwaliło tylko blachę [...]. Na czoło wysunęła się teraz grupa minerów i podłożyła ładunek. Ostatecznie brama została wysadzona gammonem. Przez już duży otwór przeniknęła do środka cała grupa szturmowa. I wtedy wyniknęła dramatyczna sprawa z kluczami, których nigdzie nie było".
Strażnicy więzienni nie stawiali oporu, nawet zaczęli pomagać atakującym. Prowadzili partyzantów do cel, do których drzwi trzeba było wysadzać ładunkami wybuchowymi.
Ludwik Wiechuła "Jeleń" był jednym z więźniów. Akcję tak opisał: "W celach ruch. Wiemy już, że to nadchodzi wolność. Nie wiadomo jeszcze, czy stanie się ona rzeczywiście naszym udziałem, bo tymczasem rozstrzelało się całe miasto. Wszędzie huk. [...] Głuche wybuchy powtarzają się raz po razie. Trwa to dość długo. W celach aż wre".
W kierunku bramy zaczęły uciekać setki uwolnionych osób (nie otwierano jedynie tych pomieszczeń, w których byli volksdeutsche i kolaboranci). Wówczas doszło do dramatycznego wydarzenia. Saperom zabrakło ładunków do otwarcia trzech ostatnich cel z akowcami, mającymi wyroki śmierci. Żołnierze "Szarego" musieli zostawić kolegów i wycofać się z miasta. Według UB uwolniono wówczas około 300 mężczyzn i kobiet. Kapitan Heda wspominał natomiast o 600-700 oswobodzonych. Wolność odzyskało wielu żołnierzy i oficerów związanych z konspiracją, w tym cichociemni. Nie wszystkim dane było długo się nią cieszyć. Podpułkownik Antoni Żółkiewski "Lin", dowódca 2 Dywizji Piechoty Legionów AK "Pogoń", który w kieleckim więzieniu czekał na wykonanie wyroku śmierci, zmarł kilka godzin po akcji w wyniku ran odniesionych podczas prowadzonego śledztwa. Antoniemu Hedzie "Szaremu" udało się przeżyć okres władzy komunistycznej w Polsce (zmarł w 2008 roku).
Kielecka akcja odbiła się szerokim echem, zarówno wśród komunistycznych sił bezpieczeństwa, jak i działających oddziałów podziemia antykomunistycznego - inni również postanowili uwolnić swoich towarzyszy broni. Porucznik Stefan Bembiński "Harnaś", dowódca 9 Kompanii III Batalionu 72 Pułku Piechoty AK, brał między innymi udział w akcji w Kielcach. I razem z innymi oddziałami podziemia antykomunistycznego postanowił powtórzyć operację uwalniania więźniów. Wzorując się na planach kapitana "Szarego", przeprowadził niemalże identyczną w radomskim zakładzie karnym w nocy z 8 na 9 września 1945 roku.
Dwustuosobowe, połączone zgrupowanie oddziałów AK/WiN i NSZ/NZW otoczyło Radom. Pod gmach więzienia podjechały cztery ciężarówki wypełnione partyzantami. Ze wspomnień Jana Pająka "Sępa" wyłania się następujący obraz akcji: "Przystąpiliśmy więc do akcji. Gammonem wywaliliśmy drzwi i wpadliśmy do środka. Ostre strzelanie dochodziło już ze wszystkich stron. [...] Tu warto wspomnieć, że Marian Iwański »Huragan« z oddziału Harnasia nawiązał wcześniej kontakt z jednym ze strażników więziennych. Umówił się z nim, że w razie akcji strażnik zadba, żeby klucze do cel były na miejscu. Obawialiśmy się powtórzenia historii kieleckiej, kiedy to trzeba było wysadzać drzwi do cel".
Operacja przebiegała sprawniej niż kielecka, a część więźniów sama oswobodziła się z cel. Strażnicy nie stawiali oporu i nawoływali uciekających do szybszego opuszczenia więzienia. "Sęp" tak opisał zachowanie tych, którzy mieli pilnować więźniów: "Strażników znaleźliśmy w dyżurnym pokoju. Klucze oddali od razu. Jeden z nich otwierał nam cele, w których siedzieli akowcy. Cel z kryminalistami nie otwieraliśmy, ale oni - widząc, co się dzieje - sami wyważali drzwi ławami i uciekali. Strażnik pokazał nam wtedy jednego volksdeutscha skazanego na śmierć, radząc zabrać go z sobą, gdyż w przeciwnym wypadku może uniknąć zasłużonej kary. Zrobiliśmy według jego rady i później, za miastem, wykonaliśmy na zdrajcy wyrok".
Cały radomski garnizon ruszył do walki z partyzantami. Na szczęście część z ponad 300 uwolnionych więźniów momentalnie rozpierzchła się po ulicach miasta, a reszta ruszyła wraz ze szturmującymi w drogę powrotną. Była to kolejna udana akcja podziemia, w której kilkudziesięciu partyzantów przez parę godzin trzymało w szachu kilkutysięczny garnizon wojskowy. "Harnasia" kilka tygodni później schwytało UB. Dowódca został skazany na śmierć, ale karę zamieniono na dożywocie, a potem udało mu się wyjść na wolność. Bezpieka jednak nadal nad nim "czuwała". Stefan Bembiński z wykształcenia był pedagogiem szkolnym i nie mógł podjąć pracy w zawodzie, więc pracował jako robotnik budowlany. W latach osiemdziesiątych prężnie działał w Solidarności. W pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych został wybrany na senatora. W czasie jednego z wystąpień powiedział: "Nikt nam wolności nie darował. Myśmy ją sami wywalczyli". Zmarł w 1998 roku.
W środku dnia
20 sierpnia 1946 roku w "Dzienniku Polskim" znalazł się krótki tekst zatytułowany "Ucieczka więźniów kryminalnych": "W niedzielę 18 sierpnia, w czasie przechadzki, kilkunastu więźniów kryminalnych z więzienia św. Michała rzuciło się na dozorcę. Korzystając z zamieszania ośmiu poważnych przestępców kryminalnych uciekło przez mur więzienia na planty. Patrole MO schwytały w ciągu dnia pięciu zbiegłych przestępców. Pościg za dalszymi trwa". Ta informacja była nieprawdziwa, ponieważ wówczas miała miejsce jedna z najbardziej brawurowych akcji podziemia antykomunistycznego.
W Krakowie, podobnie jak w innych kazamatach na terenie Polski, większość osadzonych była żołnierzami Polskiego Państwa Podziemnego lub należała do antykomunistycznej partyzantki. Trudno było uderzyć na pilnie strzeżone więzienie w środku miasta, w którym na ulicach aż roiło się od różnego rodzaju sił bezpieczeństwa. Frontalny atak na zakład karny nie wchodził w grę. W tamtym regionie działała 6 Kompania zgrupowania partyzanckiego słynnego Józefa Kurasia "Ognia" pod dowództwem Jana Janusza "Siekiery". "Ogniowcy" mieli doskonały wywiad i wielu współpracowników w aparacie bezpieczeństwa, więc już w połowie 1946 roku planowali, jak rozbić krakowskie więzienie, ponieważ za jego murami znajdowało się wielu towarzyszy broni. Część oczekiwała na wyrok, inni na jego wykonanie.
"Siekiera" zdecydował się na ryzykowny plan. Postanowił dostarczyć więźniom broń do cel, żeby sami przetrzymywani opanowali więzienie. W zakładzie było dwóch współpracujących z "Ogniem" strażników, którzy w paczkach od rodzin przemycili wtajemniczonym w akcję pistolety. Głównym organizatorem od wewnątrz był Bolesław Pronobis "Ikar".
Postanowiono uderzyć w czasie tak zwanego wietrzenia cel. Datę akcji ustalono na 18 sierpnia 1946 roku. Żołnierze "Ognia" o godzinie 10 podjechali pod bramę więzienia i oczekiwali na sygnał z wewnątrz. Znak do rozpoczęcia operacji dała współpracująca z uwięzionymi żołnierzami strażniczka Irena Odrzywołek, która później tak wytłumaczyła swoje działanie: "Od początku byłam wrogo nastawiona do obecnego ustroju i szukałam sposobności, aby móc walczyć z tym ustrojem".
A tak sam początek akcji zapamiętał jeden z jej uczestników, Tadeusz Honkisz "Bawół": "Strażnik, który miał od rana dyżur na naszym oddziale, nie był zbyt rozgarnięty. Był poza tym wielkim służbistą, co nie było nam wtedy na rękę. Czas mijał, a nasz głupek ani drgnie. [...] Na szczęście rozległy się z celi głośne okrzyki »Duszno, duszno!« i łomotanie do drzwi. Strażnik ruszył flegmatycznie, zapowiadając, że będzie otwierał jednocześnie tylko po dwie cele. Jego szczęście, że otworzył najpierw tę właściwą".
Po obezwładnieniu strażnika uciekinierzy ruszyli do otwierania pozostałych cel. Edward Czarnecki "Murzyn" tak wspomina rozbrajanie załogi więzienia: "Zaskoczenie było kompletne! Widząc przerażenie w oczach, »Ikar« powiedział szybko: »Żołnierze Armii Krajowej opanowali więzienie. Proszę zachować się spokojnie, to nic nikomu się nie stanie«". Po opanowaniu strażnic i otwarciu bramy na dziedziniec wjechali partyzanci. Szybko zaczęli załadowywać samochód uwolnionymi. Potężna amerykańska ciężarówka GMC z ponad 30 odbitymi partyzantami ruszyła w stronę Miechowa. Reszta uciekinierów szukała schronienia na własną rękę. Nikt z przechodniów nie zareagował na widok ludzi wybiegających z więzienia. Przechodzący w pobliżu oficerowie wojska zachowywali się, jakby nic nie widzieli.
Tego dnia z więzienia w centrum Krakowa uciekły 64 osoby. Po akcji musieli ukryć się też współpracujący z podziemiem strażnicy więzienni - Stanisław Krejcza i Irena Odrzywołek. Kobieta jednak została schwytana jeszcze w 1946 roku i skazano ją na karę śmierci. Prezydent Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski i dziewczynę rozstrzelano cztery dni przed jej 21 urodzinami. Do dziś nie wiadomo, gdzie jest pochowana.
Jakub Nawrocki