Na kłopoty: Mi-8

W czasie czterozmianowej misji w Etiopii polskie załogi śmigłowców uratowały dziesiątki tysięcy ludzi.

Załadunek żywności na polski śmigłowiec
Załadunek żywności na polski śmigłowiecPolska Zbrojna

Pomoc całego pułku lotnictwa

Największego wsparcia logistycznego (cały pułk lotniczy złożony z dwunastu samolotów An-12, 24 śmigłowców Mi-8 i 300 ciężarówek) udzielił Etiopczykom Związek Radziecki. Rosjanie mieli gigantyczne możliwości transportowe, ale brali udział wyłącznie w wielkich zorganizowanych akcjach.

Tymczasem brakowało sprzętu, z którego użyciem można by było dostarczać żywność bezpośrednio do niewielkich, odciętych od świata grup ludności. Na ambach - płaskowyżach porozcinanych rozpadlinami - znajdowały się zazwyczaj pojedyncze wioski i zespoły klasztorne. Duży samolot transportowy nie był w stanie tam wylądować, a nawet zrzucić ładunku na spadochronach, ze względu na wiatr. Transportowce - brytyjskie i niemieckie - były na miejscu, ale potrzebowały naprowadzających na cel i badających sytuację śmigłowców.

Poprawić wizerunek po stanie wojennym

Jako pierwszy w Etiopii pojawił się główny inżynier Wojsk Lotniczych pułkownik pilot Antoni Milkiewicz, który poznał panujące tam warunki i zaproponował potencjalne lotniska dla polskiej misji. Śmigłowce i większość personelu pochodziła z 37 Pułku Śmigłowców Transportowych. Szefem misji mianowano pułkownika pilota Kazimierza Pogorzelskiego, który miał już za sobą doświadczenia z Afryki - misję w Libii. Dowodzoną przez niego jednostkę nazwano Polską Lotniczą Eskadrą Pomocy Etiopii (PLEPE).

- Pomoc rządu ograniczyła się do przerzutu statkiem sprzętu do portu - wspomina Pogorzelski. - Nie dostaliśmy pieniędzy na transport i paliwo. Nie było nawet umowy z Etiopią, która precyzowałaby, czy możemy nosić ze sobą broń - dodaje.

Ostatecznie wszystko przewieziono na lotnisko pod Addis Abebą jednym, wielokrotnie kursującym tam i z powrotem samochodem. Śmigłowce przyleciały na miejsce same. Problemy z paliwem rozwiązano w ten sposób, że Polacy mieli je otrzymywać od Rosjan i rozliczać się z nimi w rublach, co w tamtych czasach było dla nas niezwykle korzystne.

Nasi rodacy nie cierpieli na brak zajęć. Wszyscy, łącznie z lekarzem, pełnili dyżury w kuchni. Obowiązki kucharza przejął kwatermistrz grupy w stopniu majora.

Krzyż czy szachownica?

Pogorzelski zdawał sobie sprawę z sytuacji politycznej, ale odmówił. Tłumaczył, że zadaniem PLEPE jest jak najszybsze dostarczenie pomocy ludziom, zwłaszcza że o natychmiastowe wsparcie prosiły ONZ oraz RAF i Luftwaffe, których Transalle i Herculesy nie były w stanie docierać z pomocą do wielu części kraju.

Białe Mi-8 z wymalowanymi czerwonymi krzyżami były gotowe do akcji. Szybko pojawił się jednak kolejny kłopot - Międzynarodowy Czerwony Krzyż miał za złe Polakom (kojarzonym ze wspierającą komunistyczny reżim grupą radziecką) używanie tego symbolu. Polacy, w obliczu ogromnej ludzkiej tragedii, nie chcieli wikłać się w bezcelowe spory i przemalowali krzyże na wielkie biało-czerwone szachownice. Polskie załogi rozpoczęły działania już następnego dnia po urządzeniu się na lotnisku. Mi-8 wyszukiwały na ambach dogodnych miejsc do dokonywania zrzutów, przewoziły też komisje (z NATO i ONZ), które oceniały potrzeby lokalnych społeczności. Czasami transportowano dziennikarzy, a z okazji wielkiego charytatywnego koncertu - także światowej klasy artystów.

- Na najmniejsze amby sami dowoziliśmy zaopatrzenie, bo samolot nigdy by tam nie trafił. Nie było też dróg dojazdowych dla samochodów - wspomina Pogorzelski. - Zdarzało się, że do lądowania było tak mało miejsca, że śmigłowiec stawał jednym kołem na ziemi, a załoga szybko wyładowywała żywność - wyjaśnia.

Z czasem Polacy doszli do wniosku, że pomimo ogromnego ładunku paliwa latają niedociążeni, a wolne miejsce można by było jakoś wykorzystać. Pomysł poddali sami Etiopczycy, którzy zmyleni kolorami śmigłowców krzyczeli na ich widok: "Doctor, help!".

Powstała koncepcja zapełnienia "pustych kilogramów" zespołami medycznymi złożonymi z członków organizacji Lekarze bez Granic. Pomoc medyczna była początkowo udzielana przy okazji transportów z żywnością, a później powstały stałe punkty pomocowe.

Co na to NATO?

- Raz w tygodniu organizowano naradę na temat dalszych planów rozwożenia żywności - opowiada Pogorzelski. - Przedstawiciele ONZ i lokalnych władz informowali o potrzebach ludzi, a my z Brytyjczykami i Niemcami ustalaliśmy, jak im pomóc. Żartowaliśmy: "My możemy zrobić to i to, ale co na to NATO". A oni pytali, co na to Układ Warszawski. Rosjanie na tych naradach się nie pojawiali - dodaje.

Wielkie polskie śmigłowce wykonały w Etiopii bardzo pożyteczne zadanie. Kiedy w lutym 1985 roku przystępowały do akcji, ONZ miała do dyspozycji tylko niewielki szwajcarski Bell-406. Polska misja, rozwożąc żywność do trudno dostępnych rejonów, uratowała życie kilkudziesięciu tysiącom osób.

Maciej Szopa

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Polska Zbrojna
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas