Najbardziej niebezpieczne dzielnice przedwojennej Warszawy

Dawna stolica to nie tylko brylowanie na salonach i przestępstwa w białych rękawiczkach. Prawdziwe zbrodnie rodziły się z nędzy, w dzielnicach, do których nawet za dnia strach było się zapuszczać. Nie można tam było ufać nawet dzieciom, wychowywanym przez ojców-złodziei i matki-prostytutki.

Trudno uwierzyć, że tak kiedyś żyli bezrobotni mieszkańcy warszawskiego Żoliborza
Trudno uwierzyć, że tak kiedyś żyli bezrobotni mieszkańcy warszawskiego Żoliborza domena publiczna

Na początku lat 30. XX wieku reporter śledczy o niezidentyfikowanych inicjałach J.J. postanowił przygotować materiał o złodziejskich melinach warszawskiego Mirowa. Wymagało to nie lada odwagi. Nawet dziś, gdy teren ten leży praktycznie w centrum miasta, wciąż jest to okolica nie do końca okiełznana. W latach międzywojennych było tu tak niebezpiecznie, że do Mirowa przylgnęła nazwa Dzikiego Zachodu. Utrzymała się zresztą jeszcze długo po wojnie.

Życie na krawędzi przy ul. Twardej

J.J. najpierw odwiedził mieszkanie pewnego złodzieja przy ulicy Twardej. Okolica była dość szemrana. Kilkanaście lat później, we wrześniu 1944 roku, to tu właśnie doszło do jedynej naprawdę strasznej zbrodni w czasie powstania warszawskiego. Dokonali jej okoliczni akowcy, mordując i grabiąc kilkanaścioro Żydów obojga płci, w tym dzieci.

Tymczasem jednak Żydzi żyli tu w pełnej symbiozie z lokalnym półświatkiem. Jednego z nich J.J. spotkał nawet w melinie, do której skierował się, nie zastawszy poszukiwanego przez siebie złodzieja w domu. Jego opis tego miejsca dosadnie oddaje rzeczywistość życia przestępczego w międzywojniu:

"Już w korytarzu gęsty brud przylepia się do nóg, nozdrza drażni jakaś niemiła woń dziwnej stęchlizny. W melinie, której właścicielką jest żona złodzieja, przebywającego w więzieniu, goszczą stale prostytutki. (...) Na pierwszym z brzegu łóżka siedzi młoda para - małżeństwo niezameldowane tutaj, choć zamieszkuje tam już od kilku dni.

Żona wychodzi na ulicę zarobkować, mąż, zresztą złodziej, utrzymuje się z dochodów żony. (...)W drugiej izbie, na wpół rozebrana siedzi córka właścicielki lokalu, obok mężczyzna lat około 28. Naprzeciw niego jakaś prostytutka z ulicy Twardej jest tu w tej chwili gościem (...)".

Z majchrem i bronkiem w ręku

W opisach warszawskiego międzywojnia dominuje przekaz pozytywny i sentymentalny. Na jednym jego biegunie Wieniawa-Długoszowski i Skamandryci brylują w rozlicznych kabaretach. Na drugim owszem, są przestępcy, ale tacy we frakach - elegancko, w białych rękawiczkach otwierający bankowe sejfy. A jeśli już pojawia się jakiś prawdziwy zakapior z majchrem w dłoni, to taki żywcem wyjęty z Wiecha czy Grzesiuka. Cwany, charakterny chłopak, może łobuz, ale honorowy i w tym wszystkim sympatyczny.

Rzeczywistość była zupełnie inna i zdecydowanie bliższa opisowi meliny na Twardej. Życie przestępcze międzywojnia w większości tonęło w brudzie i biedzie. Zestaw: mąż-bandyta i żona-prostytutka nikogo nie dziwił. Tylko ich wspólne dochody wystarczały na utrzymanie. Do budżetu dorzucały się zresztą także dzieci, gdy tylko podrosły na tyle, by móc kontynuować rodzinny proceder. Proces dziedziczenia fachu po rodzicach plastycznie opisuje bohater książki Łukasza Stachniaka "Czarny charakter":

Polesie. Najbiedbniejszy region II RP

Polesie było najbiedniejszym, najbardziej zacofanym gospodarczo i ekonomicznie, a także najbardziej niedostępnym województwem II RP. Z resztą krają łączyły go jedynie dwie jednotorowe linie kolejowe i nieliczne drogi, które można było nazwać bitymi. Każdy, kto wkraczał na Polesie musiał przede wszystkim stoczyć walkę z brutalną przyrodą. Z niedostępnymi bagnami, z trzęsawiskami, w których ginęły całe oddziały. Z szerokimi rozlewiskami i podmokłymi drogami, na których utykały tabory i działa. O tragicznych wręcz warunkach prowadzenia działań wojennych na Polesiu pisał w przedmowie do książki por. Jerzego Niezbrzyckiego ppłk dypl. inż. Henryk Bagiński, który miał okazję być na Polesiu podczas Wielkiej Wojny: "Obszar Polesia nie jest stale niedostępny, a w lata suche, jak to było na przykład w czasie wojny światowej, artylerja niemiecka w r. 1915 przejeżdżała przez bagna, które włościanie miejscowi koszą w suche lata. Również cechują bagna poleskie miejsca niebezpieczne, których obecność musi stwierdzić każdorazowe rozpoznanie, a dokładna znajomość takiego miejsca jest wprost konieczna. Podczas działań wojennych brak tych ścisłych wiadomości, przypłacały oddziały katastrofą, czego dają nam przykłady zdarzenia z wojny światowej: W roku 1916 w okolicach jeziora Nobel utonął w trzęsawisku rosyjski patrol zwiadowczy wraz z oficerem, a w obszarze Stochodu zimą 1916 r. ginęli w oparzeliskach nietylko pojedyńczy żołnierze, lecz całe grupy dezerterów, uciekających z frontu. Na dostępność bowiem bagien poleskich oraz stopień ich przekroczenia wywierają wpływ przede wszystkim warunki atmosferyczne oraz pory roku". Po zakończeniu I wojny światowej i zwycięstwie nad bolszewikami sytuacja mieszkańców wcale się nie poprawiła. Rzeczpospolita nie miała pomysłu na mniejszości narodowe mieszkające na Polesiu, a było ich sporo. Według spisu powszechnego przeprowadzonego w 1931 roku województwo poleskie zamieszkiwało 124 951 (11 proc.) osób wyznania rzymskokatolickiego, 875 803 (77,4 proc.) - prawosławnego, 3065 - augsburskiego, 1780 - unickiego, 415 - reformowanego, 79 - unijnego ewangelickiego, 1939 osób podało wyznanie ewangelickie bez bliższego określenia, 9329 - inne chrześcijańskie, 113 988 (10,1 proc.) - mojżeszowe, 120 - inne niechrześcijańskie, 191 osób nie zostało określonych, 279 osób nie podało przynależności konfesyjnej. Dlaczego nie piszę o pochodzeniu etnicznym? Ponieważ ówcześni mieszkańcy Polesia nie określali pochodzenia na podstawie narodowości, a wiary, jaką wyznawali. Ponad 62 proc. mieszkańców nie określało się jako Polacy czy Ukraińcy, a jako "tutejsi". Tak też określali język, w jakim się porozumiewali.

Polesie było także najbardziej zaniedbanym regionem pod względem edukacji. W 1921 roku na wsi analfabetami było 66,9 proc. mężczyzn i aż 88,5 proc. kobiet. Podczas spisu powszechnego przeprowadzonego 10 lat później okazało się, że na wsi niepiśmiennych jest 53,9 proc. dorosłych mężczyzn i 71,4 proc. kobiet. Nieco lepiej wyglądało to jeśli wzięło się pod uwagę wszystkich mieszkańców powyżej 10 roku życia. Na Polesiu było to 48,4 proc. mieszkańców. W przypadku Warszawy analfabetami było 21,8 proc. mieszkańców, Krakowa 13,7 proc., a najlepsza sytuacja była w województwie śląskim, gdzie niepiśmiennych było 1,5 proc. mieszkańców. Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Wiejska chata we wsi Zajezierze nad jeziorem Horodyszcze. Tego typu zabudowa była charakterystyczna dla Polesia.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Turystyka, ze względu na nieliczne drogi, słabe połączenia kolejowe i brak rozbudowanej bazy noclegowej powodował, że Polesie nie było ulubionym miejscem wycieczek. W całym województwie było tylko jedno schronisko turystyczne, które w 1931 roku przyjęło 134 osób. Dla porównania ojcowskie schronisko przyjęło w tym samym czasie 1004 osoby, gdyńskie schronisko PTTK 28639, a najpopularniejsze - krakowskie 33132 osoby. Z kolei Polesie było bardzo chętnie odwiedzane przez arystokrację i wyższych urzędników oraz wojskowych, którzy upodobali sobie poleskie bagna i lasy, w których polowali na zwierzynę. Na zdjęciu hrabia Giedroyć po polowaniu na dzika.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Na Polesiu nie było zbyt wielu mostów. Znajdowały się jedynie w pobliżu dużych miast i na trasie linii kolejowych. Rzeki można było pokonywać albo dzięki brodom, albo dzięki promom. W większości przypadków były to małe promy albo takie łodzie mieszczące jeden wóz. Z rzadka były to większe promy mogące przewieźć ponad 2 tony.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Nawet urzędnikom nie było łatwo. Tak wyglądała służbowa podwoda powiatowego urzędnika. Pracę na Polesiu traktowano jak zesłanie. I często faktycznie tak było. Młodsi urzędnicy, czy podoficerowie i oficerowie trafiali na Polesie głównie za karę, np. gdy przesadzili z alkoholem, uwiedli nieodpowiednią damę, albo wywołali inny skandal.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
W przedwojennej Polsce powstały zaledwie trzy dokumenty traktujące o mniejszościach narodowych na wschodnich połaciach państwa. Najobszerniejszy z nich, "Sprawa narodowościowa na Kresach wschodnich" Konstantego Srokowskiego, trafił do kosza. Inny, autorstwa wojewody poleskiego Stanisława Downarowicza, pt. "Zarys programu zadań i prac państwowych na Polesiu", określał działania, jakie należało podjąć, aby spolonizować nieuświadomionych narodowościowo chłopów. I ten program nie został zrealizowany - storpedowali go sami urzędnicy. Zapomniani przez Warszawę Poleszucy nie czuli zbyt wielkiego przywiązania do Polski.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Wiosenne i jesienne rozlewiska mogły mieć nawet 12 km szerokości. Przekonali się o tym polscy żołnierze podczas wojny z bolszewikami. We wspomnieniach żołnierzy można przeczytać (zachowano oryginalną pisownię): "Walki te stoczono w porze roku najmniej sprzyjającej działaniom na Polesiu: rzeki, strumienie i bagna rozlały szeroko, drogi były bardzo trudne dla poruszeń większych oddziałów, szczególnie artylerji". Dlatego już na początku 1919 roku powstała Flotylla Pińska - oddział marynarki wojennej broniący poleskich bagien. Przez cały okres międzywojnia polskie flotylle rzeczne były przebudowywane i reorganizowane, by w razie ponownej wojny z sowietami być gotowym na działania na kierunku wschodnim.
Ze względu na brak bitych dróg i szerokie wiosenne oraz jesienne rozlewiska, pomiędzy osadami poruszano się głównie na niewielkich łodziach. Tak też transportowano wozy konne.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Polacy na Polesiu stanowili mniejszość. Najwięcej było tzw. "tutejszych" - prawosławnych Poleszuków, żyjących w niewielkich osadach rozrzuconych po "Morzu Pińskim". Por. mar. Karol Taube wspominał (zachowano oryginalną pisownię): W czasie roztopów wiosennych 1919 roku błota pińskie wyglądały jak morze. Gdzie niegdzie tylko wyłaniały się jak wyspy nieznaczne piaszczyste wzgórza, a na nich wsie".


"Jako że malcy byliśmy, mogliśmy przydać się przy jeszcze sprytniejszym procederze. Położony w samym sercu miasta ogród Saski w dni pogodne stawał się wybiegiem dla najmłodszych mieszkańców stolicy. Bajtle wyprowadzane były tam przez służbę, opiekunki czy inne bony oraz w zorganizowanych grupach przedszkolnych, a nawet żłobkowych. My dwaj, nienagannie ubrani, mieliśmy w obowiązku wmieszać się w tłum szkrabów i przeprowadzić wywiad szczegółowy w temacie zamożności ich rodziców.

Dla wychowywanych w takich warunkach pokoleń przestępstwo stawało się czymś naturalnym. Na gwałtowny wzrost przestępczości nie trzeba było długo czekać. W ostatnich czasach, każdego niemal dnia padają ofiary krwawych napaści i rozpraw nożowych" - referował stan warszawskich ulic J.J. Jego reportaż nie ma daty, ale statystyki mówią same za siebie. Nawet w dość spokojnym roku 1929 odnotowano  w Warszawie oficjalnie 969 rozbojów. To mniej więcej trzy każdego dnia! Wcześniej, w 1924 roku było ich zaś aż dwukrotnie więcej.

Straszne dzielnice

Skąd tak zastraszające statystyki? Wyjaśnić je dość łatwo. Polskie społeczeństwo po I wojnie światowej było mocno zmilitaryzowane. Już w okresie rewolucji 1905 roku na ziemiach polskich znajdowało się blisko 10 tysięcy uzbrojonych i bardzo niebezpiecznych bojowców - rewolucjonistów. Po odzyskaniu niepodległości, gdy zapanowała bieda, popularne "bronki" (pistolety browning) wykorzystywano w celach zarobkowych. I powrócono do nich także później, w latach 30., gdy zaczęto odczuwać pierwsze skutki wielkiego kryzysu.

Nie wszędzie było oczywiście równie niebezpiecznie. Po warszawskim Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu, Saskiej Kępie, a nawet świeżo zbudowanym Żoliborzu i większej części Mokotowa spacerować można było bez obaw. Poza nimi jednak bywało różnie. Czerniaków, Powiśle, stara i nowa Praga, Bródno i Targówek dawały spore prawdopodobieństwo utraty portfela, a czasem nawet życia. Nie warto było się też zapuszczać na zachód, zwłaszcza na Wolę, żydowskie Nalewki i Muranów.

Wbrew pozorom, dzielnice te nie miały długich tradycji przestępczych. W wielu przypadkach jeszcze do niedawna były to zwyczajne wsie. Zaczęły one rozbudowywać się i ciążyć ku miastu dopiero w schyłkowej fazie zaborów. Wola aż do początków XX wieku była zwykłą, niewielką wioską, stanowiącą część zaplecza żywnościowego miasta. Charakter tej i innych późniejszych dzielnic zmieniło dopiero stopniowe uprzemysłowienie.

Wiejskie chaty ustąpiły miejsca obskurnym już w momencie wybudowania ruderom. Pojawili się też napływowi robotnicy. Którzy niekoniecznie znajdowali w nowym mieście pracę. Już w 1918 roku liczba bezrobotnych sięgnęła 100 tysięcy. W 1921 roku było jeszcze gorzej - statystycznie na 100 robotników pracę miało jedynie 42.

Na dodatek na Woli jeszcze za caratu osadzano tak zwanych "pobytowców". Byli to pospolici przestępcy i recydywiści. Ponieważ nie mieli prawa opuszczać dzielnicy, swój proceder uprawiali na jej terenie. I tak tworzył się stopniowo specyficzny mikroklimat dzielnicy. Stanowiła ona prawie miasto w mieście. Były na Woli miejsca,gdzie policja nie zaglądała, a o "sprawiedliwość" dbali sami gangsterzy.

Najgłośniejszym z ich był Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski. Był to przestępca o wyjątkowo mocnych plecach. Jako zasłużony Piłsudczyk został członkiem rady miasta Warszawy i był praktycznie nietykalny dla policji. Przez lata bezkarnie wymuszał haracze, terroryzował kupców z Kercelaka (targowiska na Woli) i zasiadał w gangsterskich dintojrach. Nie brzmi to może przesadnie krwawo, ale prawda była taka, że ten, kto płacić nie chciał - ginął. Jeśli zapłacił za mało - bito i gwałcono jego rodziny.

Wojna polsko-czeska o Śląsk Cieszyński

Wojna polsko-czechosłowacka jest dość słabo znana w polskiej historiografii. Przyćmiła ją wojna z bolszewikami i powstania na Śląsku oraz w Wielkopolsce. Na Śląsku Cieszyńskim krzyżowały się interesy obu nowo utworzonych państw, które pragnęły opanować miejscowe kopalnie, przemysł ciężki i szlaki komunikacyjne. Prędzej czy później musiało dojść do konfliktu.

Pod Stonawą wojska czechosłowackie powstrzymały natarcie polskiej kompanii. Zginęło około 75 procent stanu osobowego. Przeżyło kilkunastu żołnierzy, którzy dostali się do niewoli. Czesi nie mieli zamiaru odsyłać ich na tyły – zadźgali polskich żołnierzy bagnetami. Podobny los czekał jeńców wziętych pod Bystrzycą. Jeszcze tego samego dnia, 27 stycznia, Czesi zajęli Cieszyn, a Wojsko Polskie wycofało się za Wisłę. Na zdjęciu ulice Cieszyna na przełomie stycznia i lutego 1919 roku.
Początkowo lokalne władze podpisały umowę o wzajemnym zarządzaniu Śląskiem Cieszyńskim i same, bez ingerencji z zewnątrz, ustaliły granicę, która przebiegała zgodnie z podziałem etnicznym. Miejscowi politycy postanowili jednak, że ostateczna decyzja będzie należała do władz centralnych obu państw. Zgoda nie trwała zbyt długo.
Jak pisał Jiři Friedl: „Krótkotrwały spokój został przerwany mnożącymi się różnorodnymi problemami związanymi przede wszystkim z kompetencjami obu organów i problemami podporządkowania spornego terytorium. Obie strony oskarżały się wzajemnie o naruszanie umowy, jednocześnie dawała znać o sobie ostra propaganda i agitacja. Nie udało się również rozwiązać kłopotów związanych z zaopatrzeniem, gdyż obie strony starały się zaopatrywać głównie tylko tereny podlegające własnemu nadzorowi”. Na zdjęciu czescy legioniści w Cieszynie.
Sytuację zaogniła decyzja polskiego rządu o poborze mieszkańców Śląska Cieszyńskiego do Wojska Polskiego. Sytuacja była o tyle dziwna, że ustawa dokładnie określała kogo i na jakim terenie obowiązuje pobór. Tereny sporne miały być z niego wyłączone. Czesi wyrazili wówczas zaniepokojenie. Impulsem do działania było dla nich rozpisanie przez polski rząd wyborów do Sejmu na 26 stycznia 1919 roku. Rząd Czechosłowacji uznał to za naruszenie porozumienia i próbę utrwalenia polskiej władzy na spornym terenie. Na zdjęciu żołnierze czechosłowaccy w czasie walk o Cieszyn.
Wykorzystując polskie zaangażowanie na Ukrainie, 23 stycznia 1919 roku armia czechosłowacka uderzyła na Polskę. Na sporne tereny wkroczył szesnastotysięczny korpus pod dowództwem płk. Josefa Šnejdarka, wsparty pociągiem pancernym i artylerią. Już pierwszego dnia zdobyli Bogumin oraz kopalnie Zagłębia Karwińskiego. Polacy nie mieli w rejonie jednostek liniowych. Czechosłowackiemu atakowi przeciwstawili się okoliczni Polacy – górnicy i młodzież szkolna. W sumie 1,5 tysiąca ludzi. Mimo nadejścia w kolejnych dniach kompanii z 12 pułku piechoty, sytuacja Polaków nie uległa poprawie - nadal byli spychani w kierunku Wisły. Co gorsze, czechosłowackie wojska dopuściły się zbrodni. Na zdjęciu polska ulotka ukazująca czeskie zbrodnie.
W tym czasie nadeszły polskie posiłki: cztery bataliony piechoty, dwa szwadrony kawalerii i pociąg pancerny. Polacy zagrodzili drogę do Bielska. 28 stycznia 1919 roku rozpoczęła się bitwa pod Skoczowem. Mimo kilku prób przełamania, Czesi nie zdołali przebić się dalej. Zajęli jedynie Ustroń i na krótki moment przekroczyli Wisłę w Lipowcu. Po dwóch dniach walk alianci stanowczo zażądali przerwania dalszych działań. Bitwa pod Skoczowem była nierozstrzygnięta, choć Polacy zagrodzili Czechom dalszą drogę wgłąb Polski. Na zdjęciu pomnik ku czci poległych w obronie Śląska Cieszyńskiego 1918-1920 w Skoczowie autorstwa Jana Raszki.
Pod naciskiem aliantów, 3 lutego, ustalono nową linię demarkacyjną ciągnącą się mniej więcej wzdłuż spornej linii kolei koszycko-bogumińskiej. Czesi nie do końca godzili się na nowy podział. Musieli wycofać się z zajętych terenów, co przeciągali w nieskończoność. W dodatku coraz częściej dochodziło do łamania zawieszenia broni. Wbrew porozumieniu, Czesi próbowali odrzucić słabe polskie jednostki dalej od linii kolejowej. Na zdjęciu alianccy żołnierze nadzorujący przestrzeganie porozumienia.
W końcu do akcji wkroczyli Francuzi, którzy zagrozili wejściem swoich oddziałów i rozdzieleniem siłą walczących stron. W końcu pod koniec lutego Czesi wycofali się za nową linię demarkacyjną. 25 lutego wkroczyło do wschodniego Cieszyna. Oznaczało to, że Czechosłowacja zajęła część etnicznie polskiego Śląska Cieszyńskiego. I choć państwa Ententy podjęły decyzję o przeprowadzeniu w najbliższych miesiącach plebiscytu, który miał zadecydować o kształcie granicy, to ostatecznie do niego nie doszło. Pogłębiło to i tak dość poważny konflikt pomiędzy państwami, czego wyrazem były wydarzenia z 1938 roku. Po zajęciu Zaolzia, Polacy dokonali kilku aktów zemsty za czeskie zbrodnie sprzed 20 lat. Na zdjęciu wkroczenie wojsk polskich do Cieszyna. Sławek Zagórski


Przestępstwa jako element codzienności

Tasiemkę w 1932 roku postawiono wreszcie przed sądem. Wyrok, który otrzymał, nie był duży, a odsiadka zaledwie kilkudniowa, wystarczyło to jednak, by utracił wsparcie tak w świecie polityki, jak i w gangsterskim półświatku. Ale dzielnica nawet bez Siemiątkowskiego nie straciła swojego charakteru. Pobicia, rabunki, zabójstwa były codziennością, a wykrywalność sprawców - znikoma.

Wystarczy choćby rzut oka na kilka drobnych doniesień prasowych. I tak, 1 czerwca 1932 roku doszło niemal równocześnie do ataku nożowników na ulicy Wolskiej, napadów na ulicy Okopowej i na Starówce (ofiarą była tu gospodyni) oraz do zamachu rewolwerowego na ulicy Młynarskiej.

Tego samego dnia do strzelaniny doszło również nieopodal Dworca Gdańskiego, gdzie skorzystało z broni "kilku pijanych przechodniów". Wystrzelono pięć kul. Tylko jedną, a w dodatku w sufit, wystrzelono natomiast na Czerniakowie. Trzech mężczyzn - pisano w prasie -  wdarło się do kantoru składu węgla przy Czerniakowskiej 189. Właściciel, niejaki Cichocki, okazał się jednak uzbrojony.

Fakt popełnienia kilku zbrodni w tym samym czasie nie był w Warszawie żadną osobliwością. W połowie kwietnia mieszkanka Woli ulicy Płockiej, 26-letnia Bronisława B. poinformowała policję o gwałcie na swojej osobie, dokonanym przez Maksymiliana Wesołowskiego. Kiedy akt miał miejsce, na Ochocie, konkretnie na kolonii Lubeckiego kilku nieznanych osobników napadło na powracającego do domu robotnika, Piotra Ukołowa. Pobito go do nieprzytomności. Patrol policyjny znalazł poszkodowanego i przeniósł do 5-go komisariatu, gdzie wezwany lekarz pogotowia opatrzył mu 7 ran pleców i 2 głowy - donosiły gazety.

Na Powiślu tymczasem włamywano się do Związku Niższych Funkcjonariusz Państwowych. Stamtąd przebito się do Fabryki Włókienniczej przy alei 3 Maja. A po drugiej stronie Wisły? Forsowano właśnie łomami drzwi mieszkania Aleksandra Żebrowskiego w kamienicy przy Ząbkowskiej.

Nędza płodzi nędzę

Jak widać już po tych kilku przykładach, takie rzeczy jak na Woli rozgrywały się w dokładnie każdej dzielnicy robotniczej Warszawy. Rzadko były to profesjonalne włamania. Znacznie częściej dochodziło po prostu do krwawych bójek, czasem w celach rabunkowych, czasem dla draki, a czasem z powodu drobniejszej aktywności gangsterskiej. W pewnym momencie znany stał się zwłaszcza tak zwany gang tragarzy. Korzystanie z jego "usług" stało się praktycznie obowiązkowe.

Przyczyna przestępczości w robotniczych dzielnicach była wszędzie taka sama. Panowała w nich skrajna bieda, a po zaborach odziedziczono powszechną niechęć do policji. Warunki mieszkaniowe były zaś równie złe - jeśli nie gorsze - jak te w opisanej przez J.J. melinie na Twardej.

Ale były też miejsca, przy których robotnicze dzielnice wydawać się mogły niemal rajem bezpieczeństwa i luksusu. Prawdziwe warszawskie slumsy - to Podskarbińska na Grochowie, baraki na Żoliborzu, Moczydło, ale przede wszystkim Annopol. W barakach wybudowanych podczas I wojny światowej mieszkały tam setki rodzin. Tak opisuje je Łukasz Stachniak:

W tamtejszej kolonii baraków aż sto piętnaście wybudowano, z czego zaledwie dwa dla chałaciarzy. Niskie, ciemne, bez schodów - tańszych nie dało się postawić. Tamtejsze uliczki po parysku, jak promienie, wszystkie na jednym placu się spotykały. Annopolscy barakowcy Patelnią go nazywali

Pod wrażeniem warunków, w których żyły annopolskie rodziny, był również mieszkający wówczas niedaleko (w okolicach Targówka) Jerzy Gieysztor. Przedstawiał obraz dzielnicy, w której kwitła prostytucja, nie brakowało złodziei, szerzył się alkoholizm i choroby. Annopol, jak pisał, był dzielnicą ludzkiej beznadziei, dnem piekła nędzy miejskiej, gdzie policja wyławiała 13-14 letnie dziewczęta i bez skrupułów naznaczała piętnem czarnych książeczek. Jego relację uzupełniła w 1938 roku pisarka i reportażystka, Elżbieta Szemplińska-Sobolewska:

Annopola ze śródmieścia nie widać. Ta nędza jest zlokalizowana jak zaraza. wywieziona w szczere pole. Osadzona na piaskach. Pozbawiona zębów i pazurów. Taka nędza do oglądania, pokazowa, kliniczna, ujęta w system, bezpieczna, jak zwierzęta w rezerwacie, zatruwająca swoim jadem tylko samą siebie. Nędza bez porównania i kontrastu. Beznadziejna

W 113 drewnianych barakach, mieszkało ok. 11 tysięcy bezrobotnych. Zdarzało się, że w jednym, niewielkim pomieszczeniu spało ponad trzydzieści osób! W takich warunkach zabójstwa, gwałty i złodziejstwo były raczej normą, niż czymś szczególnym, choć tak po prawdzie trudno sobie wyobrazić, co można był tym ludziom ukraść. Sprawców w każdym razie nikt nie szukał, nikt też nie prowadził statystyk. To właśnie były naprawdę złe dzielnice.

Monitory typu "Warszawa". Pierwsze okręty dla Marynarki Polskiej

Okręty typu "Warszawa", wzoru 1920, były pierwszymi zamówionymi jednostkami dla Marynarki Polskiej. Powstały cztery okręty: "Warszawa", "Pińsk", "Toruń" (pierwotnie nazwany "Mozyrz") i "Horodyszcze".

ORP "Warszawa" na Wiśle tuż po zakończeniu bitwy warszawskiejZbiory Fundacji Rodziny SosenkoINTERIA.PL
"Warszawa" podczas pomiaru prędkości maksymalnejzbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL
Monitory warszawskie w latach 30.zbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL
"Warszawa" podczas testówZbiory Fundacji Rodziny SosenkoINTERIA.PL
Ówczesna prasa szeroko rozpisywała się o budowie okrętówzbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL
"Warszawa" w stoczni zbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL
Monitory w hali stoczniowejzbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL
"Pińsk" i "Horodyszcze" cumują przy statku sztabowym wiosną 1921 roku podczas wykonywania pierwszego zadania bojowego. Widoczne są plamy kamuflażu.zbiory S. ZagórskiegoINTERIA.PL

Wojciech Lada - Dziennikarz. Zajmuje się historią, muzyką i literaturą. Najdłużej związany był z dziennikiem "Życie Warszawy", ale regularnie pisywał też do tygodników opinii, pism i portali muzycznych. W 2014 roku opublikował "Polskich terrorystów" - poświęconych kontrowersyjnym epizodom z walk o polską niepodległość. W 2018 roku na księgarskie półki trafili "Bandyci z Armii Krajowej".

----------------------------------------

Trwa wielka loteria na 20-lecie Interii! Weź udział i wygraj! Każdego dnia czeka ponad 20 000 złotych - kliknij i sprawdź » 

W tym roku świętujemy swoje 20-lecie i mamy dla Ciebie niespodziankę. Masz szansę wygrać wielką gotówkę już dziś!  Zapraszamy do udziału w Multiloterii. Każdego dnia do wygrania minimum 20 000 złotych, a w wybrane dni grudnia nawet 40 000 złotych! Dołącz do tysięcy Internautów biorących udział w grze! Kliknij link GRAM o duże pieniądze już teraz!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas