Sześćdziesiąt cztery lata temu Achille Compagnoni i Lino Lacedelli stanęli na niezdobytym dotąd wierzchołku K2. Historyczny wyczyn przyćmiło nieetyczne zachowanie włoskich wspinaczy.
Tak Andrzej Bargiel zjechał ze szczytu K2 - zobacz film!
Charakterystyczna piramida wznoszącego się 8611 m n.p.m. drugiego najwyższego szczytu globu rozpalała wyobraźnie pionierów alpinizmu od pokoleń.
Prób okiełznania K2 dokonywano już na początku XX stulecia, ale wierzchołek długo opierał się przed kolejnymi szturmami śmiałków. Trudna technicznie góra szybko zapracowała przy tym na reputację jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc do wspinaczki na kuli ziemskiej.
Pierwszą udokumentowaną ofiarą K2 został Amerykanin Dudley Wolfe. Wspinacz zmarł 30 lipca 1939 roku z powodu choroby wysokościowej i skrajnego odwodnienia. Dzień później śmierć poniosła trójka Nepalczyków - Pintso, Pasang Kitar i Pasang Kikuli, uczestnicy tej samej wyprawy.
Włosi dobrych kilka lat ubiegali się o możliwość zaatakowania K2. W końcu nadeszło upragnione pozwolenie, wyprawa mogła ruszyć!
Ekspedycję poprzedziły niezwykle staranne, metodyczne wręcz przygotowania. Kierownik wyprawy Ardito Desio w towarzystwie słynnego alpinisty Riccardo Cassina udali się wcześniej na rekonesans. Zbadali uważnie potencjalne drogi wiodące na szczyt, aby opracować jak najlepszy plan oblężenia góry.
Skrupulatne badania lekarskie i dwa obozy kondycyjne w Alpach pozwoliły na wyłonienie najprawdopodobniej najmocniejszej ekipy, na jaką mogła pozwolić sobie Italia.
W jej skład weszli: Erich Abram, Walter Bonatti, Achille Compagnoni, Lino Lacedelli, Mario Puchoz, Ubaldo Rey, Gino Solda i Sergio Viotto (przewodnicy alpejscy) oraz Ugo Angelino, Cirillo Floreanini i Pino Gallotto (alpiniści - amatorzy). We wspinaczce miało im pomagać dziesięciu tragarzy wysokościowych.
Lekarzem wyprawy został Guido Pagani, a filmowcem Mario Fantin.
Normą w czasach pionierskich ekspedycji w Himalaje i Karakorum było to, że równolegle z działaniami alpinistycznymi prowadzono badania naukowe. W góry jeździli specjaliści od kartografii, geologii, botaniki czy meteorologii. W 1954 roku zespół uzupełniono o czterech naukowców.
Całością poczynań kierował wspomniany 57-letni geolog i wspinacz Ardito Desio.
Imponujący rozmach przedsięwzięcia doskonale obrazuje transport liczącego kilkanaście ton bagażu wyprawy. Wzięło w nim udział aż pół tysiąca kulisów - chłopów ściągniętych z okolicznych wiosek. Nękani śnieżycą, w połowie maja dotarli do miejsca, w którym założono bazę.
Niepogoda znacznie spowolniła również operację górską. Jakby tego było mało, kilka tygodni później doszło do tragedii. W obozie II na obrzęk płuc zmarł Mario Puchoz. Nie pomogły zabiegi obecnego na miejscu lekarza i podanie tlenu. Wspinacz został pochowany w lodowej szczelinie.
Mozolnie pięli się po śnieżnej piramidzie. 24 lipca na wysokości 6970 m n.p.m. założono obóz VI. Odtąd Włosi mieli używać tlenu. Niemal tydzień później Achille Compagnoni i Lino Lacedelli przekroczyli barierę ośmiu tysięcy metrów i szykowali się do ataku szczytowego.
Wspinali się już kilkanaście godzin, słońce chyliło się ku zachodowi. Na wysokości 8400 m n.p.m. skończył się tlen. Mimo tego, szli dalej, czując, że wierzchołek mają na wyciągniecie ręki.
"Wlekli się krok za krokiem, co chwila odpoczywając wsparci na czekanach, łapiąc szeroko rozwartymi ustami mroźne powietrze, nie przynoszące ulgi pracującym jak miechy płucom. Grzbiet przestał się wznosić i rozszerzył się w wielką platformę o twardo ubitej gładkiej powierzchni. Nad nią było już tylko niebo. Horyzont otwierał się stąd we wszystkich kierunkach. Stali na wierzchołku drugiej góry świata" - pisali po latach Zbigniew Kowalewski i Janusz Kurczab w książce pt. "Na szczytach Himalajów".
Był 31 lipca 1954 roku, godzina 18.00.
Puste butle tlenowe zostawili na szczycie. To miał być dowód ich zwycięstwa. Po dwóch kwadransach spędzonych na robieniu zdjęć i filmowaniu, ruszyli w drogę powrotną do namiotu. Achille Compagnoni stracił wcześniej jedną z rękawic, narażając się na poważne odmrożenia.
Gubiąc drogę, kilkukrotnie ocierając się o śmierć, zeszli po ciemku do obozu VIII. Całą noc spędzili na gorączkowych dyskusjach, gaszeniu pragnienia i opatrywaniu przemarzniętych kończyn.
Następnego dnia niewiele zabrakło, a wyprawa zakończyłaby się tragiczną śmiercią jednego ze zdobywców szczytu. Achille Compagnoni zsunął się dwieście metrów po stoku, szczęśliwie zatrzymując się bez większych obrażeń w zaspie świeżego śniegu.
Do bazy dotarli 2 sierpnia. Niebawem cały świat dowiedział się o tym, że K2 - jako czwarty ośmiotysięcznik świata po Annapurnie, Mount Evereście i Nanga Parbat - został ujarzmiony.
Chociaż sukces Włochów był niepodważalny i już na zawsze zapewnił im miejsce w podręcznikach do historii, ich zachowanie w drodze na szczyt do dziś budzi wiele kontrowersji.
Achille Compagnoni i Lino Lacedelli, wyznaczeni do ataku szczytowego, założyli obóz IX powyżej ośmiu tysięcy metrów, znacznie wyżej niż ustalono dzień wcześniej. Namiot szturmowy, do którego Walter Bonatti i Amir Mahdi nieśli im butle z tlenem, miał się znaleźć na wysokości 7900 m n.p.m.
Kiedy Włoch i towarzyszący mu tragarz wysokogórski doszli na umówione miejsce... nikogo nie zastali. Wspinali się dalej w poszukiwaniu kompanów. Zrezygnowani zaczęli krzyczeć. Wkrótce odpowiedział im Lino Lacedelli.
- Macie tlen?
- Tak!
- Świetnie! Zostawcie go tam, gdzie jesteście i schodźcie na dół!
- Nie możemy! Mahdi sobie nie poradzi! Lino! Achille! Pomóżcie nam do cholery!
Nikt im już nie odpowiedział.
Mimo zaledwie 24 lat Walter Bonatti był już uznanym i bardzo dobrym wspinaczem. Bez trudu, jak sam zapewniał, zszedłby do niższego obozu, ale jego partner - zbyt surowy technicznie - nie miał wystarczających umiejętności. Schodzenie po omacku w jego wypadku mogło skończyć się śmiercią.
W dodatku swoje zaczęła robić wysokość. Amir Mahdi, świadomy zapewne tego, że czeka go biwak w grocie śnieżnej na ośmiu tysiącach metrów, zaczął tracić zmysły.
"Usiedliśmy blisko siebie w wykopanej jamie. Mahdi nie miał sił, by zdjąć sobie raki, zrobiłem to za niego, żeby uniknął poważniejszych odmrożeń. Przez całą noc rozcierałem skostniałe ręce i stopy, uderzałem w nie czekanem, żeby poprawić krążenie. Czuliśmy się tak, jakby ta noc trwała wiecznie" - relacjonował po latach Włoch w rozmowie z dziennikarzem "National Geographic" Davidem Robertsem.
Kiedy zaczęło świtać, wciąż oszołomiony Amir Mahdi szybko otrzepał się ze śniegu i zaczął w popłochu szykować się do drogi w dół. Walter Bonatti, przemarznięty do kości, zdążył mu tylko na powrót założyć raki, a potem obserwował w napięciu jak pokonuje strome odcinki zbocza w drodze do obozu VIII.
Wkrótce i on doszedł do siebie i zaczął schodzić do niżej położonych namiotów.
Ardito Desio, kierownik wyprawy, w oficjalnej relacji napisze, że wytypowani do ataku szczytowego wspinacze nie mieli pojęcia, w jakim położeniu zostawili kolegów, zmuszając ich do biwaku w strefie śmierci - na granicy ośmiu tysięcy metrów.
"Byliśmy wszyscy tym zdumieni... Myśleliśmy o wszystkich możliwych scenariuszach, ale nie o tym właściwym" - przyzna z rozbrajającą szczerością.
Achille Compagnoni i Lino Lacedelli zostaną zapamiętani jako pierwsi zdobywcy K2, ale na ich sukcesie już zawsze będzie kładł się cień. Walter Bonatti do końca życia nie zapomniał im zachowania, jakiego dopuścili się pod wierzchołkiem K2.
***
Źródła:
Zbigniew Kowalewski, Janusz Kurczab - "Na szczytach Himalajów"
David Roberts, "National Geographic" - "K2 at 50: The Bitter Legacy"