Protest na Rosenstraße. Niemieckie kobiety ratowały Żydów
Narodowo-socjalistyczne władze nie były przygotowane na taki protest. Kilkaset osób, w przytłaczającej większości kobiet, protestowało, aby nie dopuścić do wywózki Żydów.
Na początku 1943 roku w III Rzeszy mieszkało na wolności jeszcze około 51 tysięcy Żydów. Głównie we Wrocławiu i Berlinie. Szacuje się, że w stolicy pracowało około 15 tysięcy osób wyznania mojżeszowego. Byli to albo przymusowi robotnicy fabryk zbrojeniowych, albo Żydzi z rodzin uprzywilejowanych.
Były to ledwie tolerowane przez władze mieszane małżeństwa z nie-aryjczykami. Małżeństwa musiały być zawarte przed wejściem w życie ustaw norymberskich, które zakazywały małżeństw z Żydami i ograniczały możliwość zalegalizowania związku z Mischlingami - "mieszańcami", Żydami pół- i ćwierćkrwi. W chwili wejścia w życie ustaw takich małżeństw było około 35 tys. W chwili wybuchu wojny już jedynie 20 tys.
Pojawiały się naciski zmuszające małżonków do rozwodu, zrzeczenia się majątku, wyprowadzki. Związki podzielono na uprzywilejowane, te w których dzieci nie miały kontaktu z kulturą żydowską, a rodzice nie byli wierzącymi, i na nieuprzywilejowane - te, które nie posiadały potomstwa, albo podtrzymywały kulturę narodową i religijną. Mimo szykan, wielu ograniczeń i zakazów do grudnia 1942 roku nie musieli obawiać się wywózek.
Wywózki
W grudniu 1942 roku został wydany dekret nakazujący fabrykantom zwolnienie z pracy wszystkich Żydów do końca marca 1943 roku. Na ich miejsce mieli pojawić się przymusowi robotnicy z Polski i ZSRR. Pierwsze transporty z Berlina ruszyły tuż przed Bożym Narodzeniem. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. Nie udało się w krótkim czasie "pozyskać" odpowiedniej ilości robotników na wschodzie, a kolej była zajęta transportami wojennymi i nie posiadała odpowiedniej mocy przerobowej.
Niemcom zajęło ponad dwa miesiące zorganizowanie transportów i przerzucenie z obozów przejściowych osób aresztowanych w łapankach. Kiedy pierwsze większe grupy przymusowych robotników dotarły do Berlina, wydano rozkaz rozpoczęcia "Fabrikaktion" - zorganizowanej akcji aresztowania i wywozu pozostających na wolności Żydów.
"Fabrikaktion"
27 lutego 1943 roku niektórzy z nie-aryjskich mieszkańców Berlina mieli się stawić na komisariatach, co nie było wówczas niczym dziwnym. Tam zostali aresztowani. Inni po prostu wychodzili jak co dzień z domu do pracy i aresztowano ich na ulicy. Jeszcze innych zabierano wprost z hal fabrycznych. Aresztowano ponad 10 tysięcy ludzi, których umieszczono w obozach zbiorczych, w różnych częściach Berlina. Po dwóch-trzech dniach około 8 tysięcy osób zaczęto wywozić do obozów zagłady w Auschwitz i Theresienstadt.
Nie wszystko jednak poszło po myśli Niemców. Joseph Goebbels w swoim dzienniku zapisał:
"Ewakuacja Żydów z Berlina doprowadziła jednak do pewnych nieporozumień. Niestety aresztowano również Żydów i Żydówki z małżeństw uprzywilejowanych, co wywołało strach i zamieszanie". To zamieszanie objawiło się protestem małżonek osadzonych, z którym władze nie potrafiły sobie poradzić.
Protest
Około 2 tysiące mężczyzn i nielicznych kobiet zostało zamkniętych w obozie przejściowym utworzonym w budynku dawnej Żydowskiej Administracji Pomocy Społecznej przy Rosenstraße 2-4. Pocztą pantoflową małżonkowie osadzonych dowiadywali się, gdzie przetrzymywani są aresztowani. Przed budynkiem zaczęło się zbierać coraz więcej osób. Przychodzili pojedynczo i niewielkimi grupami. Początkowo kobiety jedynie przynosiły pożywienie i rozmawiały z funkcjonariuszami gestapo. Z czasem zaczęły wznosić okrzyki: "Oddajcie nam naszych mężów". Atmosfera gęstniała.
Władze Berlina nie wiedziały, jak sobie poradzić z tak otwartym aktem nieposłuszeństwa. O ile funkcjonariusze Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy byli przygotowani do likwidowania konspiracyjnych grup opozycji, tak z jawnym protestem nie do końca potrafili sobie poradzić. Tym bardziej, że użycie siły wobec aryjskich obywateli mogłoby skończyć się propagandową klęską.
Codziennie na Rosenstraße pojawiało się od 200 do 600 osób. W Berlinie robiło się coraz głośniej o proteście. Władze stanęły pod murem. Jeden ze świadków ówczesnych wydarzeń relacjonował, że "pewnego dnia sytuacja przed obozem przejściowym osiągnęła szczyt. SS ustawiła na ulicy karabiny maszynowe. Oficer mówił: ‘Jeśli natychmiast się nie rozejdziecie, zaczniemy strzelać’. Ale już się tym nie przejmowaliśmy, krzyczeliśmy: ‘Mordercy!’ i wszystko inne, ryknęliśmy. Myśleliśmy, że teraz zostaniemy zastrzeleni. Za karabinami maszynowymi mężczyzna krzyknął coś, może wydał rozkaz. Nie usłyszałem tego. Żołnierze odeszli. Jedynym dźwiękiem była cisza. Tego dnia było tak zimno, że łzy zamarzły na mojej twarzy".
Ciche zwolnienia
Goebbels szukał sposobu, aby zatuszować prawdziwy powód protestu. Z pomocą przyszli mu alianci. Od kilku tygodni Berlin każdej nocy był bombardowany. Jeden z największych, w tamtym okresie, nalotów na stolicę Rzeszy miał miejsce w nocy 1 marca. Nad miasto nadleciały 302 bombowce, w tym 86 ciężkich Halifaxów. Od eksplozji bomb i szalejących pożarów zginęło 486 osób.
Goebbels poinformował społeczeństwo, że w wyniku alianckich nalotów setki niemieckich kobiet straciły dach nad głową i domagają się pomocy, która natychmiast zostanie im udzielona. W tym czasie po cichu rozkazał zwalniać osadzonych. Osadzeni zaczęli wychodzić na wolność od 5 marca. Następnego dnia wyszedł ostatni z więźniów i protest się zakończył. Zwolniono nawet 34 z 35 mężczyzn, którzy zostali już wywiezieni do Auschwitz.
Co prawda żaden z dotychczasowych więźniów nie odzyskał wolności w pełni, byli zmuszani do pracy na rzecz przemysłu zbrojeniowego i znajdowali się w areszcie domowym, ale większość z nich przeżyła wojnę. Po zakończeniu II wojny światowej o proteście nie mówiło się głośno. Wbrew pozorom nie był on na rękę Niemcom. Pokazywał, że gdyby większa część społeczeństwa okazała stanowczy sprzeciw wobec działań partii, to mogłoby nie dojść do katastrofy.