PZL.37 "Łoś". Najlepszy bombowiec międzywojnia?
Miały zrewolucjonizować polskie lotnictwo wojskowe, zachwyciły zagranicznych ekspertów, jednak nie były w stanie odwrócić losów wojny. Tym bardziej, że zostały użyte niezgodnie z przeznaczeniem. 13 grudnia minęło dokładnie 79 lat od oblotu pierwszego prototypu bombowca PZL.37 "Łoś".
13 grudnia 1936 roku za sterami "Łosia" zasiadł pilot doświadczalny Jerzy Widawski. Po uruchomieniu silników samolot wzbił się ponad lotnisko na warszawskim Okęciu. Tak właśnie rozpoczęła się krótka, lecz niezwykle barwna historia jednej z największych legend polskiego lotnictwa.
W latach 30. XX wieku nasze lotnictwo rozpaczliwie potrzebowało nowych maszyn bojowych. Ówczesny dowódca, gen. Ludomił Rayski, postawił na bombowce. Siły powietrzne miały co prawda samoloty "Fokker", produkowane na holenderskiej licencji, ale rozwiązania w nich zastosowane powoli stawały się melodią przeszłości. Począwszy od 1934 roku w Państwowych Zakładach Lotniczych trwało intensywne projektowanie.
- Za nowy samolot odpowiedzialny był tandem inżynierów. Zespołem kierował Jerzy Dąbrowski, a jego prawą ręką był Piotr Kubicki. Dziś rola tego drugiego została trochę zapomniana. Niesłusznie, bo to właśnie on przekładał idee Dąbrowskiego na papier - opowiada Jan Hoffmann z Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.
To przede wszystkim w efekcie ich pracy powstał samolot PZL.37 "Łoś" - średni, dwusilnikowy bombowiec, którego załogę tworzyło czterech lotników: dowódca-obserwator, pilot oraz dwóch strzelców pokładowych.
- "Łoś" był maszyną niezwykłą - podkreśla Hoffmann. - Jego główny atut stanowiła konstrukcja zapewniająca optymalną aerodynamikę. A to przekładało się na prędkość, zwrotność, udźwig, możliwości manewrowania - wylicza.
"Łoś" rozwijał prędkość 412 km/godz., a w locie nurkowym nawet 520 km/godz. (oblatany w 1934 roku niemiecki He-111 400 km/godz., brytyjski Welllington z 1936 roku 376 km/godz. - przyp. SZ). Na pokład mógł zabrać bomby o łącznej masie około 2,5 tony. Jego zasięg z pełnym ładunkiem wynosił 1500 kilometrów, bez obciążenia zaś ponad dwa i pół tysiąca kilometrów.
- Bez bomb potrafił wykonywać figury akrobacyjne. W pewnym momencie nawet zrodził się plan, by przerobić "Łosie" na ciężkie myśliwce. Pomysł trochę z pogranicza fantastyki, ale dający pogląd na to, jak bardzo zwrotny był to samolot - zaznacza Hoffmann.
Sława i klęska
Początki nowego bombowca okazały się trudne.
- Podczas lotów testowych doszło do kilku katastrof. Raz oderwało się skrzydło i samolot runął na ziemię. Zginęła cała załoga. Potem okazało się, że o katastrofie zdecydował błąd w montażu - wyjaśnia Hoffmann. - Bywało też, że w powietrzu blokowały się stery. Ten mankament również doprowadził do kilku tragedii, ale ostatecznie w prosty sposób udało się go usunąć - dodaje.
Tymczasem nowy bombowiec zaprezentowano na targach lotniczych w Belgradzie i Paryżu. Spotkał się z dużym uznaniem ekspertów. Do Polski zaczęły napływać kolejne zamówienia. "Łosia" chcieli mieć u siebie Turcy, Bułgarzy, Hiszpanie... W realizacji większości kontraktów na przeszkodzie stanęła II wojna światowa.
W chwili jej wybuchu polska armia miała 70 nowych bombowców. Kilkadziesiąt kolejnych stało w fabrycznych halach. "Łosie" wchodziły w skład X i XV Dywizjonu Bombowego oraz III Dywizjonu Szkolnego. Stacjonowały w Brześciu i okolicach Dęblina. Były wykorzystywane do bombardowania mostów na Sanie, strategicznego węzła kolejowego pod Opolem, ale też ataków na posuwające się w kierunku Warszawy niemieckie kolumny pancerne. W sumie wykonały 135 zadań, zrzucając 119 ton bomb.
Niemal 30 "Łosi" nie wróciło na macierzyste lotniska. Podczas operacji zginęło dziewięciu lotników, 42 uznano za zaginionych.
- We wrześniu 1939 roku "Łosie" zostały niestety wykorzystane w niewłaściwy sposób. Często musiały pełnić rolę samolotów szturmowych. Tymczasem do atakowania kolumn pancernych bardziej nadawały się maszyny takie jak "Karaś" - przyznaje Hoffmann.
Niemcy zniszczyli sporą część "Łosi" podczas nalotów na bazy, w których stacjonowały. Kiedy klęska Polski stała się faktem, maszyny pozostające w fabrykach zniszczyli sami robotnicy. 30 bombowców zdołało odlecieć do Rumunii, gdzie zostały zarekwirowane przez tamtejsze wojsko. Brały potem udział w bombardowaniu węgierskich Koszyc oraz Odessy. Trzy egzemplarze zagarnęli Sowieci.
Okruchy pamięci
Do dziś nie przetrwał żaden. Hoffmann przyznaje, że krakowskie muzeum próbowało szukać "Łosi" w Rosji i Rumunii. Zabiegi okazały się bezskuteczne, także za sprawą biernej postawy tamtejszych władz.
- Jestem realistą, więc nie bardzo wierzę, że gdzieś jeszcze zachował się jakiś egzemplarz. Z drugiej strony nie można tego ostatecznie wykluczyć. Jeziora i bagna skrywają przecież niejedną wojenną tajemnicę - mówi Hoffmann.
W krakowskim muzeum stoi obecnie silnik, który mógł stanowić element polskiego bombowca. - Mógł, bo takie silniki miały być też montowane w samolotach "Sum" - zaznacza Hoffmann.
Trzy lata temu replikę "Łosia" zaprezentowali pracownicy zakładów lotniczych w Mielcu. Niewielkie fragmenty legendarnych bombowców przechowywane są też w 32 Bazie Lotnictwa Taktycznego w Łasku. - Pochodzą z dwóch maszyn, które podczas wojny rozbiły się w okolicach naszej miejscowości. Szczątki przekazali nam członkowie rodzin lotników, którzy byli w ich załogach. Prezentujemy je w specjalnej gablocie. Współpracujemy też ze szkołą, która kultywuje pamięć o walczących i poległych wówczas żołnierzach - informuje kpt. Marek Kwiatek, rzecznik 32 Bazy.
Łukasz Zalesiński