Tajemnice poszukiwaczy podwodnych skarbów
Zwykle o tym, że znaleziono jakiś artefakt dowiadujemy się z mediów, gdy cała operacja jest na ukończeniu. Wyciągnięcie wraku, czy jego fragmentu, to tylko wierzchołek góry lodowej.
Na wraki trafia się albo przez przypadek, w czasie wycieczki w leśnych ostępach albo w czasie rutynowych prac, jak to miało miejsce z wrakiem A-20 Havoc leżącym na dnie Bałtyku. Niektóre operacje poszukiwawcze są jednak skrupulatnie przygotowywane i samo wydobycie wraku to jedynie finał, czasem długoletnich, studiów.
Prawie dwa lata temu postanowiliśmy, wraz z grupą innych entuzjastów, poszukać wraku włoskiego samolotu Macchi MC.200 Seatta, który został zestrzelony do morza nad Sliemą 13 czerwca 1940 roku w czasie Bitwy o Maltę.
Sześcioosobowa grupa zaczęła poszukiwać informacji dotyczących samego zdarzenia, jak i miejsca, gdzie spoczywa wrak. Maltańczyk Patrick, biolog morski zajmuje się "morską" częścią operacji. Bengt, Norweg wyglądający jak wiking z dawnych rycin, oraz ja zaczynamy przegrzebywać się przez tony archiwalnych dokumentów brytyjskich i włoskich. Po pewnym czasie dołącza do nas dwójka Włochów: Luigi i Anna, a także Polka, Kasia. Mają oni dowiedzieć się jak najwięcej o egzemplarzu MC.200, którego poszukujemy.
Większość ekipy poszukiwawczej zna się z poprzednich akcji. Z Bengtem znaleźliśmy kilka lat temu fragmenty Mustanga Mk. IV zestrzelonego nad Kattegatem, a Patrick i Luigi robili dokumentację wraku Beaufightera znalezionego w wodach okalających Maltę. Teraz łączymy siły, aby odszukać kolejnego bohatera drugiej wojny światowej.
Malta 1940
Na Malcie w chwili wybuchu wojny nie było żadnych myśliwców. Jedynymi samolotami były składowane w częściach zapasowe samoloty Gloster Sea Gladiator z lotniskowca HMS "Glorious". Za pozwoleniem marynarki z czterech Sea Gladiatorów, składowanych w bazie Kalafrana stworzono eskadrę bazującą na lotnisku Hal Far. Royal Air Force przejęły w kwietniu 1940 roku czasowo samoloty o numerach seryjnych N 5519, N 5520, N 5524 i N 5531. W ten sposób powstał Hal Far Station Flight. 1 sierpnia utworzono 261 Dywizjon Myśliwski w Luqa, lotnisku, które dziś jest międzynarodowym portem lotniczym.
Samoloty, które były używane na Malcie były to standardowe Sea Gladiatory. Złożone zostały jednak bez wyposażenia pokładowego, czyli haka do lądowania, dinghy i markerów. Pod koniec maja złożono z zapasów kolejne dwa (N 5523 i N 5529), umieszczono je w Luqa jako rezerwę strategiczną. W momencie przystąpienia Włoch do wojny - 10 czerwca 1940 roku - na Malcie było w gotowości bojowej 6 Sea Gladiatorów, z których jeden był w rezerwie w Hal Far i dwa w Luqa.
W najcięższym okresie walk o Maltę w służbie były tylko 3 Gladiatory, na dwóch z nich (numery: N 5520 N 5519) zamontowano silniki Mercury VII z samolotu Bristol Blenheim. Samoloty te otrzymały także śmigła o zmiennym skoku, co zmniejszyło ich prędkość maksymalną, ale zwiększyło osiągi na wyższych pułapach. Dzięki temu mogły łatwiej przechwytywać włoskie bombowce.
Niestety oba zostały zniszczone na ziemi zanim osiągnęły zdolność operacyjną. Jeden później wyremontowano bardzo dużym nakładem sił. 25 czerwca dwa Gladiatory uległy zniszczeniu w trakcie lądowania na Hal Far, sięgnięto więc po samoloty rezerwowe. Następnego dnia jeden z nich rozbił się podczas kołowania. Po południu 26 czerwca tylko dwa Gladiatory nadawały się do służby. Przez ponad dwa miesiące Malta była praktycznie pozbawiona obrony.
W czasie obrony wyspy mieszkańcy nazwali samoloty z Hal Far "Wiara", "Nadzieja" i "Miłość". Stały się one symbolem niezłomności obrońców. Do dziś przetrwała jedynie "Wiara", którą można oglądać w War Museum w Valletcie.
Malta 2013
Lądujemy na lotnisku Luqa, które w siedemdziesiąt lat po wojnie wygląda zupełnie inaczej niż na starych zdjęciach. Nie stoją tu już maszyny bojowe. Jedyne statki powietrzne, jakie ma lotnictwo wojskowe Malty to małe patrolowe Scottish Aviation Bulldog i śmigłowce włoskiej produkcji. Na stojance królują wszelkiego rodzaju "pasażery". Malta żyje z turystyki.
Po wyjściu z terminala wita nas porywisty, zimny wiatr i pochmurne niebo. Mamy nadzieję, że pogoda nam nie przeszkodzi. Sztorm teraz byłby katastrofą. Dwa lata poszukiwań spełzłyby na niczym, a wiemy o walce nad Sliemą już całkiem sporo i z dużą dozą pewności możemy określić, gdzie samolot spadł do morza. Po dwuletnich poszukiwaniach w archiwach i rozmowach z żyjącymi świadkami mamy w miarę jasny obraz sytuacji.
13 czerwca 1940 roku Włosi w ciągu dnia przeprowadzili nalot pięciu bombowców Savoia-Marchetti SM. 79 z 11o Stormo w eskorcie trzech MC.200 pochodzących z 88a Squadriglia lub 71a Squadriglia. Przeciw wyprawie wystartowały dwa Gladiatory pilotowane przez Flying Officer Timbera Woodsa (na N5531) i Flying Officer George’a Burgesa (na N5519).
Anglicy zaatakowali bombowce mając przewagę wysokości, jednak nie udało im się uzyskać żadnego trafienia. Kiedy przelecieli przez formację bombowców i zaczęli wykręcać do kolejnego ataku, z góry rzuciły się na nich samoloty eskorty. Sierżant Lamberto Molinelli wszedł na ogon uciekającego w skręcie w lewo Burgesa. Na szczęście pierwsza salwa nie trafiła Anglika, który szybkim wywrotem strącił Włocha z ogona.
Wywiązała się prawdziwa walka powietrzna w starym stylu. Mimo, że Macchi był sporo szybszy, to jednak nie mógł sobie poradzić ze zwinnym Gladiatorem. Po chwili walki kołowej Burges "wszedł" na ogon Włocha. Po czterech krótkich salwach Macchi nagle zapaliła się i zaczęła z małej wysokości spadać do morza korkociągiem. Tuż nad powierzchnią Mollinellemu udało się odzyskać kontrolę nad samolotem, dzięki temu wodował w miarę bezpiecznie w odległości 2-3 mil morskich od Sliemy. Sierżant Molinelli został uratowany przez maltańskie kutry ratunkowe i z poparzeniami trafił do szpitala. O samolocie wszyscy zapomnieli. Do czasu.
Planowanie
Siadamy w jednej z wielu maltańskich knajpek i rozkładamy wśród piwa mapy morza i plany samolotu. Obawiamy się, że znajdziemy go w niezbyt dobrym stanie. Uszkodzenia w walce, a przede wszystkim kontakt przez 70 lat ze słoną wodą, mogły spowodować, że samolot całkowicie się rozpadł. Po dużo solidniejszym Bristolu Beaufighterze, który leży niedaleko wyspy pozostały jedynie skrzydła z silnikami i fragment kadłuba.
Wyprawę musimy planować bardzo skrupulatnie. Nie mamy sponsorów i wszystkie koszty ponosimy sami. Zwyczajnie nie stać nas na popełnienie błędu jeśli chcemy znaleźć wrak, lub choćby silnik samolotu. Planujemy jedynie trzy nurkowania na głębokość do 30 metrów. Wrak ma leżeć na płyciźnie niedaleko wybrzeża. Całe szczęście, że nie głębiej - nie wszyscy z nas mają uprawnienia do nurkowania głębinowego. Mamy nadzieję, że wrak faktycznie leży na tej płyciźnie.
CZYTAJ DALEJ
Na morzu
Wstajemy wczesnym rankiem, kiedy większość Paceville, gdzie mieszkamy, jeszcze śpi po nocnych imprezach. Poranek wita nas chłodem, zapachem wymiocin i wszechobecnymi pustymi kubkami po alkoholu. Tak kończy się każda noc w rozrywkowej stolicy Malty.
My z plecakami i najpotrzebniejszym sprzętem idziemy na autobus, który zawiezie nas do Sliemy. Patrick czeka na nas w centrum nurkowym, z którego będziemy wypływać. Przygotowujemy akwalung, sprawdzamy sprzęt, pakujemy wszystko do koszy i idziemy na łódź.
Po kwadransie dopływamy na miejsce. Na pokładzie cały czas pracuje sonar, jednak nic nie zauważamy. Pod wodą nie ma nic, co mogłoby przypominać samolot. Jest całkowicie pusto. Czyżby świadkowie się mylili? Cóż ludzka pamięć jest zawodna. Po ponad godzinie pływania natrafiamy na wrzecionowaty przedmiot. Może to być kadłub samolotu. Decydujemy się zejść pod wodę. Choćby po to, żeby wykorzystać powietrze zamknięte w butlach.
Zakładam na siebie akwalung, sprawdzam automat oddechowy, pluję i przecieram maskę, a na końcu ustawiam bezel w moim zegarku, żeby wiedzieć, jak długo jestem pod wodą. Rozglądam się - wszyscy są gotowi.
Prowadzi Patrick, jako najbardziej doświadczony, po nim ja i Kasia. Na końcu para Włochów. Wśród ryb schodzimy powoli na dno, które mamy około 14 metrów poniżej. Widoczność jest znakomita. Świetnie widać skały i piasek pod nami.
Niestety, kiedy do niego dopływamy nie widać nic, co przypominałoby wrak samolotu. Na dnie leży jedynie coś co wygląda jak głowica torpedy. Po bliższym zapoznaniu się z żelastwem okazuje się, że to fragment skorupy po półtonowej włoskiej bombie. Ale to nie ją widzieliśmy na ekranie sonaru. Szukamy dalej, pływając w parach po okręgu.
Nie znajdujemy nic. Po 45 minutach pod wodą rezygnujemy i wracamy na powierzchnię. Dno Morza Śródziemnego nas oszukało. Kolejna wyprawa jutro, na dziś dajemy sobie spokój. Siadamy przy kolacji i rozprawiamy, gdzie "zarzucimy sieci" kolejnego dnia.
Rezygnacja
Kolejnego dnia scenariusz niestety się powtarza. Po przeszukaniu innego rejonu nie znajdujemy nic. Na dnie nie ma choćby śladu wraku. Kończy nam się czas i fundusze. Wynajem sprzętu wcale nie jest taki tani. Nawet po sezonie.
Dajemy sobie ostatnią szansę. Schodzimy pod wodę i ponownie nic. Jedynie ryby, skały i rafa. Najciekawszym znaleziskiem jest konik morski, którego zauważył Patrick, nasz biolog morski. Próbujemy sfotografować zwierzę, ale chowa się w morskiej trawie. Wracamy na powierzchnię. Wyprawa się nie udała.
Tak bywa bardzo często. Jedynym pocieszeniem dla poszukiwaczy jest świadomość, że się próbowało. Planujemy szukać samolotu nadal. Może przeoczyliśmy jakieś dane? Może komuś pomyliły się kierunki, z których nadlatywały samoloty i wrak leży po przeciwległej stronie. Sprawdzimy to. Na razie decydujemy się na rekreacyjne nurkowanie do znanego już wraku.
HMS Maori
Wrak zatopionego w Grand Harbour przez Niemców niszczyciela typu Tribal leży naprzeciwko War Museum, około 150 metrów od brzegu na głębokości do 16 metrów. Jest częstym miejscem odwiedzin nurków. Po wojnie zalegający w porcie wrak postanowiono przeholować, aby nie zagradzał szlaku żeglugowego. Przecięto uszkodzony kadłub na dwie części i część dziobową pozbawioną wieży artyleryjskich zatopiono przy wyjściu z portu. Rufę przeniesiono dalej i zatopiono na głębinie.
Tym razem nie musimy nurkować z łodzi. Schodzimy po skalnych schodach wprost w fale przyboju. Płyniemy powoli i pojawia się pierwszy problem: Kasia ma awarię aparatu oddechowego. Patrick przewiązuje zepsuty aparat, a Kasia oddycha przez "octopusa" - awaryjny ustnik.
Wrak "Maori" wygląda niesamowicie. Potężny niegdyś okręt stoi na równej stępce. Możemy oglądać podstawy dział numer jeden i dwa wraz z resztkami osłony przeciwpodmuchowej. Widać podajniki amunicji i stanowisko dowodzenia z kabiną radiooperatora. Po drugiej stronie wraku czeka nas niespodzianka - na dnie stoi jakby nigdy nic krzesło. Po 40 minutach wypływamy. Akwalung Kasi działa jakby korzystały z niego dwie osoby. Nie możemy ryzykować, że coś się stanie. Zwłaszcza, że jesteśmy wykończeni - prądy przy brzegu są bardzo silne.
Wieczorem pakujemy się i jedziemy na lotnisko. Wcześnie rano mamy samolot do Krakowa. Później siądziemy nad dokumentacją i zaczniemy ponownie szukać zaginionego samolotu. Za rok planujemy kolejną wyprawę po Macchi.