Tam lepiej było nie chodzić. Najgorsze dzielnice Warszawy
Dawna stolica to nie tylko brylowanie na salonach i przestępstwa w białych rękawiczkach. Prawdziwe zbrodnie rodziły się z nędzy, w dzielnicach, do których nawet za dnia strach było się zapuszczać. Nie można tam było ufać nawet dzieciom, wychowywanym przez ojców-złodziei i matki-prostytutki.
Na początku lat 30. XX wieku reporter śledczy o niezidentyfikowanych inicjałach J.J. postanowił przygotować materiał o złodziejskich melinach warszawskiego Mirowa. Wymagało to nie lada odwagi. Nawet dziś, gdy teren ten leży praktycznie w centrum miasta, wciąż jest to okolica nie do końca okiełznana. W latach międzywojennych było tu tak niebezpiecznie, że do Mirowa przylgnęła nazwa Dzikiego Zachodu. Utrzymała się zresztą jeszcze długo po wojnie.
Życie na krawędzi przy ul. Twardej
J.J. najpierw odwiedził mieszkanie pewnego złodzieja przy ulicy Twardej. Okolica była dość szemrana. Kilkanaście lat później, we wrześniu 1944 roku, to tu właśnie doszło do jedynej naprawdę strasznej zbrodni w czasie powstania warszawskiego. Dokonali jej okoliczni akowcy, mordując i grabiąc kilkanaścioro Żydów obojga płci, w tym dzieci.
Tymczasem jednak Żydzi żyli tu w pełnej symbiozie z lokalnym półświatkiem. Jednego z nich J.J. spotkał nawet w melinie, do której skierował się, nie zastawszy poszukiwanego przez siebie złodzieja w domu. Jego opis tego miejsca dosadnie oddaje rzeczywistość życia przestępczego w międzywojniu:
"Już w korytarzu gęsty brud przylepia się do nóg, nozdrza drażni jakaś niemiła woń dziwnej stęchlizny. W melinie, której właścicielką jest żona złodzieja, przebywającego w więzieniu, goszczą stale prostytutki. (...) Na pierwszym z brzegu łóżka siedzi młoda para - małżeństwo niezameldowane tutaj, choć zamieszkuje tam już od kilku dni.
Żona wychodzi na ulicę zarobkować, mąż, zresztą złodziej, utrzymuje się z dochodów żony. (...)W drugiej izbie, na wpół rozebrana siedzi córka właścicielki lokalu, obok mężczyzna lat około 28. Naprzeciw niego jakaś prostytutka z ulicy Twardej jest tu w tej chwili gościem (...) ."
Z majchrem i bronkiem w ręku
W opisach warszawskiego międzywojnia dominuje przekaz pozytywny i sentymentalny. Na jednym jego biegunie Wieniawa-Długoszowski i Skamandryci brylują w rozlicznych kabaretach. Na drugim owszem, są przestępcy, ale tacy we frakach - elegancko, w białych rękawiczkach otwierający bankowe sejfy. A jeśli już pojawia się jakiś prawdziwy zakapior z majchrem w dłoni, to taki żywcem wyjęty z Wiecha czy Grzesiuka. Cwany, charakterny chłopak, może łobuz, ale honorowy i w tym wszystkim sympatyczny.
Rzeczywistość była zupełnie inna i zdecydowanie bliższa opisowi meliny na Twardej. Życie przestępcze międzywojnia w większości tonęło w brudzie i biedzie. Zestaw: mąż-bandyta i żona-prostytutka nikogo nie dziwił. Tylko ich wspólne dochody wystarczały na utrzymanie. Do budżetu dorzucały się zresztą także dzieci, gdy tylko podrosły na tyle, by móc kontynuować rodzinny proceder. Proces dziedziczenia fachu po rodzicach plastycznie opisuje bohater książki Łukasza Stachniaka "Czarny charakter":
"Jako że malcy byliśmy, mogliśmy przydać się przy jeszcze sprytniejszym procederze. Położony w samym sercu miasta ogród Saski w dni pogodne stawał się wybiegiem dla najmłodszych mieszkańców stolicy. Bajtle wyprowadzane były tam przez służbę, opiekunki czy inne bony oraz w zorganizowanych grupach przedszkolnych, a nawet żłobkowych. My dwaj, nienagannie ubrani, mieliśmy w obowiązku wmieszać się w tłum szkrabów i przeprowadzić wywiad szczegółowy w temacie zamożności ich rodziców."
Dla wychowywanych w takich warunkach pokoleń przestępstwo stawało się czymś naturalnym. Na gwałtowny wzrost przestępczości nie trzeba było długo czekać. "W ostatnich czasach, każdego niemal dnia padają ofiary krwawych napaści i rozpraw nożowych "- referował stan warszawskich ulic J.J. Jego reportaż nie ma daty, ale statystyki mówią same za siebie. Nawet w dość spokojnym roku 1929 odnotowano w Warszawie oficjalnie 969 rozbojów. To mniej więcej trzy każdego dnia! Wcześniej, w 1924 roku było ich zaś aż dwukrotnie więcej.
Straszne dzielnice
Skąd tak zastraszające statystyki? Wyjaśnić je dość łatwo. Polskie społeczeństwo po I wojnie światowej było mocno zmilitaryzowane. Już w okresie rewolucji 1905 roku na ziemiach polskich znajdowało się blisko 10 tysięcy uzbrojonych i bardzo niebezpiecznych bojowców - rewolucjonistów. Po odzyskaniu niepodległości, gdy zapanowała bieda, popularne "bronki" (pistolety browning) wykorzystywano w celach zarobkowych. I powrócono do nich także później, w latach 30., gdy zaczęto odczuwać pierwsze skutki wielkiego kryzysu.
Nie wszędzie było oczywiście równie niebezpiecznie. Po warszawskim Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu, Saskiej Kępie, a nawet świeżo zbudowanym Żoliborzu i większej części Mokotowa spacerować można było bez obaw. Poza nimi jednak bywało różnie. Czerniaków, Powiśle, stara i nowa Praga, Bródno i Targówek dawały spore prawdopodobieństwo utraty portfela, a czasem nawet życia. Nie warto było się też zapuszczać na zachód, zwłaszcza na Wolę, żydowskie Nalewki i Muranów.
Wbrew pozorom, dzielnice te nie miały długich tradycji przestępczych. W wielu przypadkach jeszcze do niedawna były to zwyczajne wsie. Zaczęły one rozbudowywać się i ciążyć ku mieście dopiero w schyłkowej fazie zaborów. Wola aż do początków XX wieku była zwykłą, niewielką wioską, stanowiącą część zaplecza żywnościowego miasta. Charakter tej i innych późniejszych dzielnic zmieniło dopiero stopniowe uprzemysłowienie.
Wiejskie chaty ustąpiły miejsca obskurnym już w momencie wybudowania ruderom. Pojawili się też napływowi robotnicy. Którzy niekoniecznie znajdowali w nowym mieście pracę. Już w 1918 roku liczba bezrobotnych sięgnęła 100 tysięcy. W 1921 roku było jeszcze gorzej - statystycznie na 100 robotników pracę miało jedynie 42.
Na dodatek na Woli jeszcze za caratu osadzano tak zwanych "pobytowców". Byli to pospolici przestępcy i recydywiści. Ponieważ nie mieli prawa opuszczać dzielnicy, swój proceder uprawiali na jej terenie. I tak tworzył się stopniowo specyficzny mikroklimat dzielnicy. Stanowiła ona prawie miasto w mieście. Były na Woli miejsca,gdzie policja nie zaglądała, a o "sprawiedliwość" dbali sami gangsterzy.
Najgłośniejszym z ich był Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski. Był to przestępca o wyjątkowo mocnych plecach. Jako zasłużony Piłsudczyk został członkiem rady miasta Warszawy i był praktycznie nietykalny dla policji. Przez lata bezkarnie wymuszał haracze, terroryzował kupców z Kercelaka (targowiska na Woli) i zasiadał w gangsterskich dintojrach. Nie brzmi to może przesadnie krwawo, ale prawda była taka, że ten, kto płacić nie chciał - ginął. Jeśli zapłacił za mało - bito i gwałcono jego rodziny.
Zainteresował cię ten artykuł? Na CiekawostkachHistorycznych.pl przeczytasz również o tym czy Twoja prababka mogła lubić seks
Przestępstwa jako element codzienności
Tasiemkę w 1932 roku postawiono wreszcie przed sądem. Wyrok, który otrzymał, nie był duży, a odsiadka zaledwie kilkudniowa, wystarczyło to jednak, by utracił wsparcie tak w świecie polityki, jak i w gangsterskim półświatku. Ale dzielnica nawet bez Siemiątkowskiego nie straciła swojego charakteru. Pobicia, rabunki, zabójstwa były codziennością, a wykrywalność sprawców - znikoma.
Wystarczy choćby rzut oka na kilka drobnych doniesień prasowych. I tak, 1 czerwca 1932 roku doszło niemal równocześnie do ataku nożowników na ulicy Wolskiej, napadów na ulicy Okopowej i na Starówce (ofiarą była tu gospodyni) oraz do zamachu rewolwerowego na ulicy Młynarskiej.
Tego samego dnia do strzelaniny doszło również nieopodal Dworca Gdańskiego, gdzie skorzystało z broni "kilku pijanych przechodniów". Wystrzelono pięć kul. Tylko jedną, a w dodatku w sufit, wystrzelono natomiast na Czerniakowie. "Trzech mężczyzn - pisano w prasie - wdarło się do kantoru składu węgla przy Czerniakowskiej 189." Właściciel, niejaki Cichocki, okazał się jednak uzbrojony.
Fakt popełnienia kilku zbrodni w tym samym czasie nie był w Warszawie żadną osobliwością. W połowie kwietnia mieszkanka Woli ulicy Płockiej, 26-letnia Bronisława B. poinformowała policję o gwałcie na swojej osobie, dokonanym przez Maksymiliana Wesołowskiego. Kiedy akt miał miejsce, na Ochocie, konkretnie na kolonii Lubeckiego kilku nieznanych osobników napadło na powracającego do domu robotnika, Piotra Ukołowa. Pobito go do nieprzytomności. "Patrol policyjny znalazł poszkodowanego i przeniósł do 5-go komisariatu, gdzie wezwany lekarz pogotowia opatrzył mu 7 ran pleców i 2 głowy" - donosiły gazety.
Na Powiślu tymczasem włamywano się do Związku Niższych Funkcjonariusz Państwowych. Stamtąd przebito się do Fabryki Włókienniczej przy alei 3 Maja. A po drugiej stronie Wisły? Forsowano właśnie łomami drzwi mieszkania Aleksandra Żebrowskiego w kamienicy przy Ząbkowskiej.
Nędza płodzi nędzę
Jak widać już po tych kilku przykładach, takie rzeczy jak na Woli rozgrywały się w dokładnie każdej dzielnicy robotniczej Warszawy. Rzadko były to profesjonalne włamania. Znacznie częściej dochodziło po prostu do krwawych bójek, czasem w celach rabunkowych, czasem dla draki, a czasem z powodu drobniejszej aktywności gangsterskiej. W pewnym momencie znany stał się zwłaszcza tak zwany gang tragarzy. Korzystanie z jego "usług" stało się praktycznie obowiązkowe.
Przyczyna przestępczości w robotniczych dzielnicach była wszędzie taka sama. Panowała w nich skrajna bieda, a po zaborach odziedziczono powszechną niechęć do policji. Warunki mieszkaniowe były zaś równie złe - jeśli nie gorsze - jak te w opisanej przez J.J. melinie na Twardej.
Ale były też miejsca, przy których robotnicze dzielnice wydawać się mogły niemal rajem bezpieczeństwa i luksusu. Prawdziwe warszawskie slumsy - to Podskarbińska na Grochowie, baraki na Żoliborzu, Moczydło, ale przede wszystkim Annopol. W barakach wybudowanych podczas I wojny światowej mieszkały tam setki rodzin. Tak opisuje je Łukasz Stachniak:
"W tamtejszej kolonii baraków aż sto piętnaście wybudowano, z czego zaledwie dwa dla chałaciarzy. Niskie, ciemne, bez schodów - tańszych nie dało się postawić. Tamtejsze uliczki po parysku, jak promienie, wszystkie na jednym placu się spotykały. Annopolscy barakowcy Patelnią go nazywali."
Pod wrażeniem warunków, w których żyły annopolskie rodziny, był również mieszkający wówczas niedaleko (w okolicach Targówka) Jerzy Gieysztor. Przedstawiał obraz dzielnicy, w której kwitła prostytucja, nie brakowało złodziei, szerzył się alkoholizm i choroby. Annopol, jak pisał, był "dzielnicą ludzkiej beznadziei, dnem piekła nędzy miejskiej, gdzie policja wyławiała 13-14 letnie dziewczęta i bez skrupułów naznaczała piętnem czarnych książeczek." Jego relację uzupełniła w 1938 roku pisarka i reportażystka, Elżbieta Szemplińska-Sobolewska:
"Annopola ze śródmieścia nie widać. Ta nędza jest zlokalizowana jak zaraza. wywieziona w szczere pole. Osadzona na piaskach. Pozbawiona zębów i pazurów. Taka nędza do oglądania, pokazowa, kliniczna, ujęta w system, bezpieczna, jak zwierzęta w rezerwacie, zatruwająca swoim jadem tylko samą siebie. Nędza bez porównania i kontrastu. Beznadziejna."
W 113 drewnianych barakach, mieszkało ok. 11 tysięcy bezrobotnych. Zdarzało się, że w jednym, niewielkim pomieszczeniu spało ponad trzydzieści osób! W takich warunkach zabójstwa, gwałty i złodziejstwo były raczej normą, niż czymś szczególnym, choć tak po prawdzie trudno sobie wyobrazić, co można był tym ludziom ukraść. Sprawców w każdym razie nikt nie szukał, nikt też nie prowadził statystyk. To właśnie były naprawdę złe dzielnice.
Zainteresował cię ten artykuł? Na CiekawostkachHistorycznych.pl przeczytasz również o tym czy Twoja prababka mogła lubić seks
Wojciech Lada - Dziennikarz. Zajmuje się historią, muzyką i literaturą. Najdłużej związany był z dziennikiem "Życie Warszawy", ale regularnie pisywał też do tygodników opinii, pism i portali muzycznych. W 2010 r. opublikował książkę "Wielkie ucieczki", opowiadającą o nielegalnym przekraczaniu granic PRL-u, a w 2014 "Polskich terrorystów" - poświęconych kontrowersyjnym epizodom z walk o polską niepodległość.