Wielki Szu i inni - hazardziści w PRL-u
Hazard w PRL był nielegalny, ale wcale nie oznacza to, że go nie było. Przekonajcie się jak wyglądało życie szulerów nad Wisłą...
Dwa dni przed Wigilią, 22 grudnia 1964 roku do mieszkania przy ulicy Nowowiejskiej w centrum Warszawy wpadła milicja. Przy kilku ustawionych obok siebie stolikach funkcjonariusze zastali ludzi, którzy grali w karty na pieniądze. Wylegitymowano
właściciela lokalu (nazywano go Bezuchow - przed laty za to, że nie oddał długu w terminie, wierzyciele obcięli mu ucho) i obecnych, ale tym razem nikogo nie zatrzymano. Gracze mieli szczęście.
Tego wieczoru milicja szukała sprawców napadu na Bank pod Orłami przy Jasnej, anie hazardzistów. Gdyby wtedy zatrzymano Bezuchowa, Kolegium ds. Wykroczeń prawdopodobnie ukarałoby go grzywna w wysokości 5 tys. złotych. To mniej więcej połowa tego, ile wynosił jego dochód z jednego tylko wieczoru...
W PRL-u hazard był nielegalny, groziły za to kary. Co oczywiście wcale nie znaczy, ze go nie było. Jan Nowicki potrafił przegrać ze swoim przyjacielem Jerzym Bińczyckim ostatnie pieniądze. Kiedy zabrakło gotówki, pożyczał ją od ówczesnej partnerki, Barbary Subotty.
Grali w pokera, oko, zapałki. Pewnego dnia do obu uśmiechnęło się szczęście.
- Wygraliśmy sporo od faceta od uprawy tulipanów, bo tylko tacy ludzie mieli wtedy pieniądze - wspomina aktor.
- I zamarzył nam się tramwaj, taki podwójny, by z fasonem zajechać pod dom.
Ale nie było to możliwe. Grano w nielegalnych jaskiniach hazardu, tzw. melinach. Można było tam spotkać zawodowych graczy i ludzi z półświatka. Ale istniały również elitarne salony gry, w których spotykali się dyplomaci, prywaciarze, kolekcjonerzy dzieł sztuki, adwokaci, naukowcy, taksówkarze, cinkciarze oraz, oczywiście, artyści.
- Były trzy rodzaje tajnych kasyn: pokerowe, ruletkowe i bakaratowe. To były raczej domy gry w prywatnych mieszkaniach. Kiedyś dużo ludzi uprawiało hazard, ponieważ to była jedyna możliwość zarobienia pieniędzy.
Ruletkowe kasyna były bardziej ludzkie. Kiedy ktoś przegrał wszystko, dostawał od właściciela tzw. wiatyk, czyli 10 procent przegranej kwoty, żeby nie wyszedł z kasyna zupełnie bez pieniędzy. Żeby miał na papierosy, śniadanie i na jakiś prezent dla żony - opowiada Andrzej Bohdanowicz, karciarz i bon vivant, barwna postać peerelowskiej Warszawy.
Najbardziej elitarny nielegalny salon gry w stolicy prowadziła prawdziwa przedwojenna hrabina Przybylska, której los odmieniły nowy ustrój oraz alkohol. W jej mieszkaniu bywały znane nazwiska: Aleksander Bardini, Marian Kociniak, redaktor naczelny "Szpilek" Arnold Mostowicz i Irena Szymańska z wydawnictwa Czytelnik.
Właścicielem kilku nielegalnych kasyn był Marek Minchberg, ps. Gruby Marek, zwany socjalistycznym królem hazardu. Do jego lokali nie można było wejść z ulicy, należało zostać wprowadzonym, co miało stanowić gwarancje, że nowy gracz nie jest np. milicjantem w cywilu.
U Minchberga goście mieli do dyspozycji dobrze zaopatrzony barek i smaczne przekąski. Marek Minchberg lubił grać i grał przez całe życie.
- Nie gram tylko na fortepianie, bo tam się karty ślizgają - mawiał. W latach 80. Minchberg jeździł do Niemiec grać w karty z innym fanatykiem hazardu, przywódca grupy przestępczej z Trójmiasta, Nikodemem Skotarczakiem, ps. Nikos, kiedy ten ukrywał się przed polska milicja.
W kraju Nikos, którego oficjalnym źródłem utrzymania była lisia ferma, kupił dom w Gdańsku i urządził w nim nielegalne kasyno. Przyjeżdżali tam gracze z całej Polski. Nikodem Skotarczak najbardziej lubił grać w oczko. To gra pozornie prosta, ale można przegrać w nią ogromne pieniądze. Nikos je miał: jako właściciel interesu pobierał 10 procent od wszystkich wygranych.
Legalny hazard dostępny był tylko w kasynach na Zachodzie: w Baden-Baden lub Monte Carlo. Jednak niewiele było w PRL osób, które miały pieniądze, by tam grać. Mógł sobie na to pozwolić na pewno syn premiera, Andrzej Jaroszewicz, o którym opowiadano różne rzeczy.
Na przykład, ze w ciągu jednej nocy przepuścił w kasynie w Monte Carlo fortunę. Ale prawdziwym nałogowym graczem był Wacław Kisielewski z popularnego w latach 70. W Polsce i Europie duetu fortepianowego Marek i Wacek. To najsłynniejszy hazardzista PRL-u.
Pewnej nocy wygrał W Baden-Baden ogromna kwotę pieniędzy. Rano zadzwonił do mieszkającej w Paryżu swojej ówczesnej dziewczyny, Krystyny Mazurówny, poprosił ją, by wybrała kolor porsche, bo zamierza jej zrobić właśnie taki prezent. Zszokowana tancerka wybrała kolor czerwony.
- Ale pech chciał - wspomina Mazurówna - że następnego dnia wypadała niedziela, więc salon porsche był zamknięty, a kasyno, niestety, otwarte. Skończyło się jak zawsze: Kisielewski wszystko przegrał. Za ostatnie pieniądze w sklepie na lotnisku kupił narzeczonej rajstopy.
Kisielewski i Marek Tomaszewski mieli złote żetony kasyna w Baden-Baden, uprawniające do dożywotniego wejścia - z czego skwapliwie korzystali. "Zdaje się, że cała forsę z pięknej podróży przerżnęli w Baden-Baden w ruletkę i siedzą znów na ogonach" - notował w Dzienniku 24 marca 1969 roku zmartwiony ojciec pianisty, Stefan Kisielewski, znany publicysta i poseł na sejm.
Dobrze znał swego syna, który rzeczywiście najbardziej lubił ruletkę. Zawsze obstawiał tak samo: 26, czarne, parzyste.
Dziennikarz Jerzy Kisielewski zapamiętał, ze pewnego ranka starszy brat wręczył mu kopertę i poprosił o zaniesienie jej pod wskazany adres, koniecznie przed południem. Okazało się, że to dług pokerowy. Niepisana zasada głosi, ze tego typu długi oddaje się do południa dnia następnego.
Wacław Kisielewski był nie tylko praktykiem, ale również teoretykiem hazardu. Znał wszystkie kasyna Europy, zbierał wycinki prasowe dotyczące hazardu, teorii gier i wygranych. Prowadził wykaz swoich przegranych. Jego ulubiona książką był Gracz Fiodora Dostojewskiego, jeden z najlepszych literackich opisów uzależnienia od gry.
Wacław Kisielewski to, niestety, klasyczny przykład nałogowego hazardzisty, ale nałogu tego w ‑ czasach PRL-u ‑ nie diagnozowano jeszcze jako choroby.
Kiedy w pobliżu nie było ruletki ani kart, pianista zakładał się o pieniądze np. o to, czy kelner w restauracji będzie brunetem, czy blondynem. Kelner łysy lub rudy podwajał stawkę. Albo inny zakład: czy zza rogu pierwsza wyjdzie kobieta, czy mężczyzną?
Jedyna legalna forma hazardu były w‑PRL wyścigi konne. Tory znajdowały się w Warszawie (Służewiec) i w Sopocie. Kogóż tam nie było! Na "koniki" chodzili pisarz Tadeusz Konwicki i‑aktorzy Gustaw Holoubek i‑ Daniel Olbrychski. Joanna Chmielewska, która tematyce tej poświeciła dwie książki (Wyścigi oraz Florencję, córkę diabła), uważała, że wyścigi są najmniej groźną formą hazardu, przestrzegała jednak:
- Kto traci rozum i opamiętanie, ten i na niewinnych wyścigach potrafi siebie i rodzinę do skrajnej nędzy doprowadzić.
W jaki sposób? Rąbka tajemnicy uchyla aktor Zbigniew Buczkowski. W latach 70. często towarzyszył na Służewcu koledze, który przegrał ogromny odziedziczony majątek.
- Podchodzili do niego różni znajomi gracze i oferowali cynki: "W drugiej gonitwie przychodzi trójka i piątka, a w szóstej ta i ta".
Za chwilę pojawiał się kolejny dobrze poinformowany: "W trzeciej dwa i osiem...".
- Szybko się zorientowałem - pisze Buczkowski - że byli to spryciarze, którzy chodzili od jednego do drugiego naiwniaka i przedstawiali swoje pewne cynki z pierwszej ręki, każdemu oczywiście inne. Ktoś musiał trafić i wtedy odpalał takiemu informatorowi dole.
Stałym gościem na Torze Wyścigów Konnych był komentator sportowy Jan Ciszewski, dla którego hazard był największa, obok piłki nożnej, namiętnością. Pożyczał pieniądze, dwukrotnie tracił pracę. Obstawiał też ze zmiennym szczęściem w nielegalnych kasynach działających w Katowicach. Ciszewski potrafił grać w karty godzinami, ale nie miał szczęścia. Często grał za pożyczone pieniądze. Gdy nie oddawał, do redakcji przychodzili poszukujący go wierzyciele.
W połowie lat 70. pojawiło się miejsce, w którym można było legalnie grać: transatlantyk Stefan Batory. W okrętowym Barze Lido zamontowano pierwsze aparaty hazardowe. Nieco później w jadalni pierwszej klasy znalazły się automaty do gier zręcznościowych.
Zostało to pokazane W trzeciej komedii Sylwestra Chęcińskiego Kochaj albo rzuć o losach osiedlonych na Ziemiach Odzyskanych kresowych sąsiadów: Kargulów i Pawlaków, kiedy jeden z bohaterów podczas podróży statkiem rozbija bank automatu hazardowego.
Według zgodnej opinii graczy największych emocji dostarcza i najszybciej uzależnia bakarat. Gra karciana, w którą najczęściej grywał słynny agent 007 - James Bond. Kiedy w 1989 roku po 45-letniej przerwie otwarto w Polsce kasyna, cały czar nielegalnego hazardu prysł.
Jednak nawet dziś, w dobie ogólnie dostępnych salonów gier czynnych 24 godziny na dobę, warto pamiętać kilka sentencji dotyczących hazardu autorstwa osoby, która wiedziała na ten temat dużo: cytowanej już Joanny Chmielewskiej. Może się komuś przydadzą?
Oto one:
1. Jak nie idzie, to nie idzie.
2. Sposobów gry w ruletkę jest wiele, przegrać można doskonale na wszystkie z nich.
3. Chciwość gubi każdego.
4. Ośli upór jest jeszcze bardziej szkodliwy niż załamanie.
5. Jeśli ktoś chce szybko poznać człowieka, niech z nim zagra w brydża.
6. Pokera, ogólnie rzecz biorąc, nie rekomenduje.