Zaginiony pluton w Himalajach. Tajna operacja CIA na Nanda Devi

Testy nuklearne Chin i psychoza zimnej wojny sprawiły, że agenci CIA angażowali się w działania żywcem wyjęte z filmów szpiegowskich. Znakomitym tego przykładem jest operacja "Kapelusz", przeprowadzona wysoko w… Himalajach.

Nanda Devi - cel amerykańskiej misji. Z lewej główny wierzchołek
Nanda Devi - cel amerykańskiej misji. Z lewej główny wierzchołek123RF/PICSEL

Pierwszy udany test broni atomowej chińska armia przeprowadziła w piątek 16 października 1964 roku. W Lop Nur zdetonowano bombę o mocy 22 kiloton, czyli podobną do tej, jaką Amerykanie zrzucili 9 sierpnia 1945 roku na Nagasaki.

Zaniepokojone postępami sąsiadów w jądrowym wyścigu zbrojeń były władze Indii, tempo prac zaskoczyło również USA.

"Musieliśmy wiedzieć, co testują Chińczycy, żeby odkryć ich zamiary. Z powodów politycznych i geograficznych nie mogliśmy wykorzystać samolotu rozpoznawczego U-2, a nasze satelity nie były jeszcze przystosowane do tego typu misji" - tłumaczył po latach w anonimowej rozmowie z "Washington Post" były oficjel CIA.

Góra z polską historią w tle

Amerykańscy agenci wpadli wobec tego na pomysł zainstalowania wysoko w Himalajach urządzeń do monitorowania lotu chińskich pocisków. Wybór ostatecznie padł na Nanda Devi (7816 m n.p.m.), drugą po Kanczendzondze (8586 m n.p.m.) najwyższą górę Indii.

Dziś jest może mało znana, ale warto przypomnieć, że Nanda Devi była najwyższym szczytem zdobytym przed II wojną światową przez człowieka. Era podboju ośmiotysięczników rozpoczęła się dopiero 3 czerwca 1950 roku, kiedy Francuzi Maurice Herzog i Louis Lachenal stanęli na wierzchołku Annapurny (8091 m n.p.m.).

Miejsce w historii podboju położonego w Himalajach Garhwalu masywu mają również Polacy. 2 lipca 1939 roku Jakub Bujak i Janusz Klarner zdobyli Nanda Devi Wschodnią (7434 m n.p.m.), szczyt połączony z głównym wierzchołkiem kilkukilometrową granią.

Skład pierwszej polskiej wyprawy w Himalaje uzupełnili Adam Karpiński (kierownik) i Stefan Bernadzikiewicz.

Operacja "Kapelusz"

Wracamy w lata 60. do tajnej misji CIA. W ramach operacji "Kapelusz", uzgodnionej z władzami Indii, wyselekcjonowano grupę wspinaczy wysokogórskich, a następnie wtajemniczono ich w przebieg misji i przygotowano do kolejnych ekspedycji.

Zadanie postawione przed himalaistami polegało na przetransportowaniu na szczyt Nanda Devi jądrowego urządzenia szpiegowskiego z generatorem napędzanym siedmioma bateriami z plutonem 238. Według doniesień prasowych urządzenie ważyło 56 kilogramów, miało 2-3 metrową antenę i kształt kuchenki mikrofalowej.

Lawina porwała pluton

Premierowa wyprawa szpiegowska ruszyła w 1965 roku i zakończyła się klapą. Ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe wspinaczom nie udało się osiągnąć wierzchołka. Rozpętała się burza śnieżna, himalaiści zdecydowali się zabezpieczyć urządzenie linami w pobliżu obozu IV i zejść niżej.

Manmohan "Mohan" Singh Kohli, uczestnik ekspedycji tak wspominał ją w rozmowie z hinduską gazetą "Mint":

"Podano nam tylko szczątkowe informacje. Mieliśmy dostarczyć coś wraz z Amerykanami na szczyt góry. Nie wiedzieliśmy, co to właściwie jest, a także, że w 80 proc. składa się z radioaktywnych materiałów, które zniszczyły Hiroszimę. Nikt nam nie powiedział, jak bardzo było to niebezpieczne".

Rok później wspinacze wrócili w miejsce, w którym zostawili urządzenie. Mimo usilnych poszukiwań, nie znaleźli go. Prawdopodobnie zostało zabrane przez lawinę, wraz z - jak podają niektóre źródła - nawet pięcioma kilogramami plutonu.

Niebezpieczna substancja w Himalajach

Sukces trzeciej ekspedycji

Trzecią ekspedycję, po skorygowaniu planu, wysłano na pobliski szczyt Nanda Kot (6861 m n.p.m.). Misja zakończyła się sukcesem. Urządzenie zainstalowano na północnej grani, skąd można było z powodzeniem szpiegować poczynania Chińczyków.

"To było bardzo dobre rozwiązanie, ale mogę powiedzieć, że przyniosło tylko częściowe rezultaty" - przyznał na łamach "Washington Post" cytowany już były pracownik CIA.

W latach 60. ubiegłego stulecia nastroje zimnowojenne i ciążące nad światem widmo kolejnego globalnego konfliktu sprawiło, że szpiedzy obu stron barykady sięgali po oryginalne, wręcz karkołomne z dzisiejszego punktu widzenia rozwiązania, byle tylko poznać kolejny krok oponenta.

I chociaż Amerykanie nigdy nie przyznali się oficjalnie do operacji "Kapelusz", pod koniec lat 70., gdy zaczęła pisać o niej prasa, tłumaczył się z niej w parlamencie premier Indii Morarji Desai.

"Szeptano o milionach ofiar"

Po akcji pozostała dziś pełna tajemnic historia, idealna na scenariusz filmu szpiegowskiego, ale też obawy o skażenie środowiska naturalnego w rejonach Nanda Devi. Wody tamtejszego lodowca, gdzie od kilkudziesięciu lat może spoczywać urządzenie szpiegowskie, wpadają do Gangesu.

Lepiej nie myśleć, co stałoby się, gdyby doszło do uwolnienia plutonu ze skorodowanego generatora.

"Powstała obawa, że w razie wydostania się paliwa mogą ulec nuklearnemu skażeniu wody Gangesu - szeptano o możliwości milionów ofiar. (...) Cała operacja wciąż osnuta jest mgłą tajemnicy, nieznane są nazwiska większości alpinistów, daty wejść na szczyty ani daty demontażu wysłużonych urządzeń" - pisał Janusz Kurczab w przedmowie do II wydania "Nanda Devi" Janusza Klarnera.

Po zakończeniu operacji CIA władze Indii zamknęły na dekadę cały masyw Nanda Devi, a Amerykanie - nieoficjalnie - zapewniali, że ilość substancji jest niewielka, a baterie są zabezpieczone co najmniej na sto lat.

***

Zobacz także:

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas