35. Jerusalem Film Festival: Święto kina w świętym mieście
Kilkaset produkcji, śmietanka reżyserko-aktorsko-producencka, tysiące widzów, a wśród nich delegacja kilkunastu krytyków z całego świata i jeden Polak, który przynajmniej z kilku powodów nie pasował do układanki o tytule 35. Jerozolimski Festiwal Filmowy.
Otwieram oczy, zerkam na telefon i już wiem, że spóźniłem się na śniadanie. Wbiegam pod prysznic, ubieram się i sprintuję w kierunku windy (oby zjeżdżała w dół!). Z hotelowej stołówki zabieram poranną wałówkę obiecując sobie, że jutro zdążę zjeść w spokoju i - o ile złapię oddech - zaczynam kolejny bieg, tym razem na dystans kilkuset metrów. Nie mogę spóźnić się... do kina!Tak wyglądał mój każdy festiwalowy poranek. Celebrowanie święta kina w samym środku lata w odległym o cztery tysiące kilometrów państwie zawsze kończyło się za późno. Wcale nie mam tu na myśli suto zakrapianych bankietów, tylko wieczorne pokazy filmów, których - w większości przypadków - w polskich kinach nie zobaczymy. Wielka szkoda, bo dopiero w Izraelu przekonałem się z jaką łatwością emocje, humor i piękne kadry przekraczają granice - i to nie tylko te językowe. Tegoroczną edycję festiwalu przy czarującym blasku księżyca i sześciu tysiącach widzów zgromadzonych w amfiteatrze na świeżym powietrzu otworzył izraelski film "The Unorthodox". Po nieco ponad 90 minutach wypełnionych śmiechem i uniwersalnym przesłaniem przestałem się bać, że dzieła, które dane mi będzie obejrzeć w Jerozolimie okażą się być zbyt "egzotyczne" i po prostu niezrozumiałe dla widza z innego kręgu kulturowego. Nic bardziej mylnego!
- Zdecydowaliśmy się pokazać "The Unorthodox" jako pierwszy, bo to lokalna produkcja, która sprawia mnóstwo radości oglądającym. Wiedzieliśmy, że będzie to świetny wybór - powiedziała Noa Regev, główna organizatorka 35. edycji Jerozolimskiego Festiwalu Filmowego.Inspirowana faktami historia Yaakova Cohena, który zakłada partię polityczną i walczy - nie zawsze czysto - o równość praw dla Żydów sefardyjskich i wygranie wyborów do rady miasta w Jerozolimie była klasyczną opowieścią "od zera do bohatera". Ubranie całości w szaty komedii było scenariuszowym strzałem w dziesiątkę. I chociaż nie wyłapałem wszystkich żartów i politycznych kontekstów (na szczęście nie byłem odosobniony), to naprawdę świetnie się bawiłem. Eliran Malka, reżyser filmu, otworzył mi drzwi do świata izraelskiego kina. Co najlepsze, po seansie bardzo chciałem przez nie przejść.
W Jerozolimie łącznie zaprezentowano aż 250 produkcji z 60 krajów. Produkcje znad Morza Martwego wiodły prym, ale na festiwalu znalazło się miejsce między innymi dla specjalnej projekcji filmu "2001: Odyseja Kosmiczna" Stanleya Kubricka czy przedpremierowych pokazów "BlacKkKsman" Spike'a Lee. Nie zabrakło też kilku delikatnych polskich akcentów - mowa tutaj o greckim "Pity", w którym polskość przejawia się głównie za kulisami (za postprodukcję odpowiadają rodzimi specjaliści), oraz francuskim "Promise at Dawn".
W dziele Erica Barbiera, będącym drugą już kinową adaptacją powieści Romaina Gary'ego, zobaczymy cały segment rozgrywający się w polskim wówczas Wilnie lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Uśmiech na twarzy wywołują nie tylko dobrze odtworzone realia epoki, ale i fakt, że bohaterowie faktycznie mówią po polsku, a na ekranie przejawia się spora grupa aktorów znad Wisły. W małej rólce dostrzec można nawet Piotra Cyrwusa.
- Na festiwalu chcemy pokazywać najlepsze filmy. Naszym celem nie jest największa liczba światowych premier, tylko bardzo mocny repertuar. Stawiamy też na debiuty i produkcje, za którymi stoją kobiety - dodaje Noa Regev odpierając zarzuty, że część wyświetlanych w Jerozolimie filmów można już było obejrzeć na innych przeglądach. - Misją festiwalu jest wychowanie kolejnego pokolenia miłośników kina. Część z prezentowanych na nim filmów nie trafi do szerszej dystrybucji. Jesteśmy więc jedynym miejscem, gdzie można je obejrzeć legalnie. Nasz przegląd stał się największą tego typu imprezą w Izraelu - aż 70 procent jej uczestników to widzowie spoza Jerozolimy. Na pytanie, czy na festiwalu pojawiają się też Palestyńczycy i kręcone przez nich filmy Regev odpowiada:- Politykom się to nie podoba, ale my jesteśmy na nich otwarci. Nasza publiczność też nie uznaje sztucznych podziałów.
Kilka z prezentowanych na festiwalu produkcji bezpośrednio odnosiło się do tematyki konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Krótkometrażowy dokument "The Men Behind The Wall" zrobił to chyba w najciekawszy sposób. Reżyserka, scenarzystka i operatorka Ines Moldavski w niecałe 30 minut pokazała jakim absurdem jest... randkowanie, kiedy potencjalnych partnerów oddziela wybudowany przez władze mur.W konkursie filmów krótkometrażowych - jednym z ośmiu, które odbyły się się na festiwalu - nie zabrakło też dzieł studentów z jerozolimskich szkół filmowych. Po rozmowie z ich przedstawicielami poznałem nie tylko obecny stan izraelskiego kina, ale i jego przyszłość. Spoiler: dzięki takim produkcjom jak "The Little Dictator" (cały film można legalnie obejrzeć poniżej) czy "Shabbos Kallah" tamtejsi kinomani będą jeszcze bardziej dumni z rodzimego przemysłu filmowego.
Młodzi twórcy poszukują odpowiedzi na pytanie: kim jesteśmy i co tak naprawdę stanowi o naszej tożsamości? Nie spodziewałem się, że będą o to pytać w tak bezpardonowy i jednocześnie pełen dystansu sposób. Widok ortodoksyjnego Żyda z hitlerowskim wąsikiem cytującego największego zbrodniarza wojennego wszech czasów był zaskoczeniem, na które nie byłem gotowy. Nie w Izraelu i nie wśród ludzi wciąż żyjących koszmarem Auschwitz i II wojny światowej. Krótki film udowodnił mi, jak bardzo się myliłem.
Kwestię tożsamości poruszono również w archiwum filmowym, które jest integralną częścią kompleksu Cinematheque, gdzie zorganizowano festiwal. Dzięki specjalnej żółtej legitymacji mogłem przekroczyć progi "świątyni kina", gdzie niektóre z kilkudziesięciu tysięcy zgromadzonych filmów faktycznie traktowano jak relikwie. Technicy robią wszystko co w ich mocy, żeby liczące nawet ponad 100 lat nagrania przetrwały dla przyszłych pokoleń. O ich pracy oraz samej wizycie w tym niesamowitym miejscu przeczytacie więcej w osobnym materiale. Jednym z filmów, które po latach opuściły archiwum, by raz jeszcze zabłysnąć przed publicznością był dramat "Life According to Agfa", izraelska produkcja z 1992 r. Dostanie się na pokaz cyfrowo odrestaurowanego arcydzieła Asiego Dajana graniczył z cudem. Oglądanie klasyki na wielkim ekranie jest zupełnie innym doświadczeniem niż seans z płyty DVD. Organizatorzy doskonale zdawali sobie z tego sprawę i podkreślali, że myśląc o przyszłości kina nie można odwracać się plecami do tego, co było kiedyś.
Wracam do hotelu, jak zwykle za późno i jak zwykle z poczuciem, że trzy filmy, które dziś widziałem, to zaledwie kropla w morzu tego, co zostało zaprezentowane. Tak jest przez cały tydzień. Dochodzi do tego, że w momencie, kiedy pakuję walizkę uświadamiam sobie, że nie zdążyłem zobaczyć produkcji, które mają największe szanse na zwycięstwo w głównym konkursie!
Nadrobię je po powrocie, chociaż wiem, że będzie to bardzo trudne, bo izraelskich "Red Cow" i "The Dive" nie pokaże zapewne żadne z polskich kin. Cała nadzieja w innym festiwalu lub... powrocie do Ziemi Świętej.
Michał Ostasz, Jerozolima
--
Za pomoc w przygotowaniu materiału dziękuję organizatorom 35. Jerozolimskiego Festiwalu Filmowego.