Alter-patriota, czyli biało-czerwona niebieska karta [felieton]
Nasza historia obfituje w wojny, powstania i zrywy. Szkoda, że ostatnią wojnę toczymy przeciwko sobie. To nawet nie wojna hybrydowa, nie podjazdowa. To wojna chodzona, jak przystało na kraj, który chodzonego stworzył. A dokładniej wojna maszerowana. Bo dziś brak powstań nadrabiamy marszami.
Chcielibyśmy być dumni, tymczasem wstyd to emocja, która - okazuje się - Polakom towarzyszy dość często. CBOS już w 2018 roku informował, że najmocniej wstydzimy się zachowania rodaków za granicą. Wstyd nam także za sytuację polityczną w kraju. Wstydzimy się lecącej na łeb, na szyję pozycji Polski na arenie międzynarodowej, coraz częściej doszywanej nam łatki kraju nietolerancyjnego i mekki ksenofobów. W końcu wstydzimy się także zwyczajnego, regularnego chamstwa współziomków. To co nas napełnia dumą to sukcesy sportowe i historyczne zwycięstwa - dość ograniczony wachlarz opcji, jeśli mowa o patriotyzmie użyźnianym przez każdego na co dzień.
Ów nieurodzaj tak mocno napełnia rządzących obawą, że szkoły niebawem uruchomić mają prawdziwy HiT, czyli przedmiot "historia i teraźniejszość". A wszystko to w imię "odzyskania pokolenia", które najwyraźniej nie dość ojczyznę, matkę swą, miłuje, a jeśli nawet ją miłuje, to nie dość świadomie, bo w oderwaniu od właściwej wizji historii i od teraźniejszości.
Sam jednak nie bardzo rozumiem, kto jest tu odklejony od teraźniejszości, jako że zgodnie z niedawnym badaniem BohaterON organizowanym we współpracy z IPNem - z patriotyzmem młodych nie jest wcale źle, jak niektórzy sądzą. Pokaźna próba, bo ponad 10 tys. uczniów sugeruje, że aż 40% badanych wykazuje duże a nawet bardzo duże zainteresowanie historią. Jedynie 15 uczniów na 100 dawne dzieje państwa i narodu ma po prostu głęboko gdzieś. 78% badanych nastolatków określa siebie mianem patriotów. A nawet 80% uważa lekcje historii w szkole za ciekawe i prowadzone w atrakcyjny sposób.
Rządzący w sumie nie powinni mieć zatem problemu z młodymi, ale ze starszymi, których stosunek do ojczyzny jest już bardziej zróżnicowany. Wygląda na to, że po drodze dzieje się coś nieciekawego. Młodzi lubią historię i deklarują patriotyzm a potem - trach! - zamieniają się w dorosłych i deklarują wstyd za kraj i swoich ziomków.
Może dlatego, że nasz stosunek do ojczyzny przypomina aranżowany mariaż. Niektórym może taki układ służy, ale nie wszystkim. Patriotyzm pomyliliśmy z patriarchatem. W patriarchacie dorastającej córce można było po prostu pewnego pięknego dnia zakomunikować, że od jutra jest żoną tego oto, albo innego pana. Interpretacja panny młodej nikogo nie interesowała, stosowne decyzje już zapadły. Dzieciom i młodzieży również przedstawiana jest konkretna wizja mariażu z Polską, na zasadach jasno określonych w programie nauczania. Już nie wspominam, że ten mariaż powinien być w stosownym obrządku i jak uczy pieśń, tylko pod stosownym znakiem.
Ale przecież nie koniec na młodych. Nawet mnie, 40-letniego chłopa, również usiłuje się na siłę z Polską swatać, choć teoretycznie mam już większy wybór i mogę zająć stanowisko. Mogę zaprzęgnąć się w szeregi narodowców lub liberałów, faszystów lub lewaków. I co ważne, jedni i drudzy nie biorą jeńców. Nie można, ba, nie wypada już stać gdzieś pośrodku (nie to, że bym chciał, ale takiej opcji po prostu nie przewidziano). Nie mogę na przykład równocześnie gloryfikować Dywizjonu 303 i krytykować dowódców Powstania Warszawskiego. Wszystko albo nic. Moja wizja patriotyzmu, a w zasadzie alter-patriotyzmu, zupełnie jak votum separatum panny młodej, nikogo nie interesuje.
Nieważne, czy kupuję polskie towary i ściągam na smartfon polskie aplikacje, żeby polski rolnik dostał moje polskie pieniądze, nieważne jak i z kim kultywuję tradycje, nieważne, czy i gdzie płacę podatki. Ważne na kogo zagłosowałem lub na kogo nie zagłosowałem i dlaczego. Ważne gdzie i z kim maszerowałem 11-go listopada. W tej relacji, nie wiem jak innym, ale mnie robi się cholernie duszno. I już to słyszę: przecież mogę wziąć z krajem rozwód i wyjechać, skoro mi niewygodnie. To prawda. Nie czynię tego, więc dobrowolnie godzę się na funkcjonowanie w warunkach biało-czerwonej niebieskiej karty. Godzę się na to, że mnóstwo osób w tym kraju potencjalnie mnie za coś nienawidzi.
A dokładniej - godziłbym się na to, gdybym mieszkał w umęczonej marszami jednych i drugich stolicy. Pamiętam, jak zawitałem tam - traf chciał - któregoś 10-go kwietnia. Zamarzyło mi się naiwnie zrobić spacer Krakowskim Przedmieściem i nie udało się. Drogę zastawiło mi ze 200 policjantów warujących pod Pałacem Prezydenta RP, ukrytych za tarczami, gotowych w każdej sekundzie pałami i gazem odeprzeć moją samobójczą szarżę. Przyszło mi na myśl, że to musi być dla mieszkańców Warszawy cholernie frustrujące - mieć takie cykliczne utrudnienia, to omijanie barykad, oddychanie swądem rac, wysłuchiwanie syren i głosów zniekształconych przez megafony. Bo przecież jeśli nie śpiewa jakaś miesięcznica, to właśnie przechodzi jakiś marsz.
Jeśli nie marsz niepodległości, to marsz górników, marsz pielęgniarek, marsz taksówkarzy, marsz rolników, marsz milczenia, masz równości i tak w nieskończoność. W Warszawie chyba każdy co pewien czas maszeruje zupełnie jakby słowa z Mazurka o maszerowaniu wszyscy wzięli cholernie literalnie. I dosłownie każda osoba w tych marszach jest jednakowo wpieniona, choć powód wpienienia bywa różny. Z pewnością nie ma tam dumy i z pewnością nikt tam nie myśli, by "złączyć się z narodem" a raczej żeby narodowi coś - na ile argument pozwoli - perswadować.
Nieważne, czy kupuję polskie towary i ściągam na smartfon polskie aplikacje, żeby polski rolnik dostał moje polskie pieniądze, nieważne jak i z kim kultywuję tradycje, nieważne, czy i gdzie płacę podatki. Ważne na kogo zagłosowałem lub na kogo nie zagłosowałem i dlaczego.
Starczy. Nie narzekam. Słowa te piszę z Poznania. I - przyznaję - kocham to miasto. Uwielbiam je również za to, że 11-go listopada czuję się w nim całkowicie bezpiecznie. Lubię w nim to, że idąc tego dnia do centrum ani mnie, ani mojej rodzinie nic nie grozi. Uwielbiam poznańskie rogale, które wcinamy w tym dniu masowo. Lubię paradę św. Marcina (choć w tym roku przez wzgląd na pandemię została odwołana). Ale najbardziej lubię, że nie ma tego dnia w ludziach potrzeby, żeby przyjechać do centrum, obachutać się w czerwień i biel, i komuś spuścić łomot. Bo w Poznaniu zrobiliśmy z Dnia Niepodległości święto familijne. Serio. Wpadnijcie za rok.