Everest 1980. Jak Polacy ruszyli po Święty Graal himalaizmu
Na Everest zimą 1980 roku weszli młodzi wspinacze. Zbyt duża wiedza i wyobraźnia by ich ograniczała. Pojęcia nie mieli, na co się zasadzili, a im bliżej szczytu, tym bardziej przyciągała ich magia Everestu. I stąd te słowa Leszka Cichego. Jedynie dla Everestu byli w stanie poświęcić tak dużo - mówi Piotr Trybalski, współautor książki "Gdyby to nie był Everest...".
17 lutego 1980 roku Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki stanęli na szczycie najwyższej góry świata, rozpoczynając nowy rozdział w historii himalaizmu.
Był to pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty zimą przez człowieka, a wyprawy w Himalaje i Karakorum o tej porze roku wkrótce stały się znakiem firmowym polskich wspinaczy.
Właśnie ukazała się książka autorstwa Leszka Cichego i Piotra Trybalskiego barwnie i wnikliwie oddająca wydarzenia sprzed czterdziestu lat, drogę na najwyższy szczyt świata zespołu pod kierownictwem Andrzeja Zawady i wyzwania - nie tylko natury górskiej - z którymi przyszło im się zmierzyć.
Dariusz Jaroń: "Gdyby to nie był Everest... tobyśmy chyba nie weszli". Jak rozumiesz słowa Leszka Cichego wypowiedziane tuż po wejściu na wierzchołek, a jednocześnie tytuł waszej książki?
Piotr Trybalski*: - Słowa te w jakiś sposób skupiają w sobie wszystko to, co działo się w polskim wspinaniu w latach 70., całość przygotowań tej wyprawy, problemy do rozwiązania w Polsce i na miejscu. To był cały zestaw kłód rzucanych pod nogi organizatorów przez ludzi, instytucje, w wyniku sytuacji geopolitycznej. Bo przecież dopiero w 1975 roku Polacy pierwszy raz stanęli na ośmiotysięczniku. Na końcu niejednego ciemnego tunelu zawsze świeciło się światełko, które nazywało się Everest. "My jedziemy na Everest!" - to był Święty Graal himalaizmu, a tu jeszcze wyprawa zimowa, pierwsza na ośmiotysięcznik. Motywacja była ogromna, ale właśnie dlatego, że chodziło o tę górę.
Dlatego Andrzej Zawada postawił właśnie na ten szczyt?
- Kiedyś zapytano go, czemu właściwie nie wybrał na pierwszą zimową wyprawę jakiegoś łatwiejszego ośmiotysięcznika. Trochę humorystycznie, z lekkim przekąsem, odpowiedział, że jeżeli się nie uda, powiemy, że nie weszliśmy zimą na Everest, a to lepiej brzmi niż "nie weszliśmy na Cho Oyu". Popatrz, kto wszedł na szczyt - najmłodsi, najmniej doświadczeni z całej grupy. Bogatszy dorobek z tej dwójki miał Leszek Cichy. Był już na ośmiotysięczniku Gaszerbrumie II w 1975, trudną drogą w 1976 roku próbował zdobyć K2, podszedł praktycznie pod wierzchołek, zabrakło około dwustu metrów. Na Everest weszli młodzi, bo zbyt duża wiedza i wyobraźnia by ich ograniczała. Pojęcia nie mieli, na co się zasadzili, a im bliżej szczytu, tym bardziej przyciągała ich magia Everestu. I stąd te słowa Leszka Cichego i tytuł książki. Jedynie dla Everestu byli w stanie poświęcić tak dużo.
Balansowali na granicy akceptowalnego ryzyka?
- Leszek Cichy powiedział mi, że życie narazili przynajmniej kilka razy. Przekroczyli granicę. A nie mówię o odmrożeniach czy zwykłych problemach zdrowotnych w górach wysokich. Wiedzieli, że idą na własną odpowiedzialność. Akcja górska przebiegała tak, że de facto nikt nie mógłby im pomóc. Drugi zespół podchodził dopiero do trzeciego obozu, był o dwa dni drogi od nich. Wsparcie powinno czekać na Przełęczy Południowej, a najlepiej gdyby wyżej był obóz szturmowy, miejsce na bezpieczny odwrót, tlen... Liczyli tylko i wyłącznie na siebie. Wiedzieli, że nikt im nie pomoże. Mieli tylko psychologiczne wsparcie przez radio, cała reszta była fikcją. Andrzej Zawada zdecydował się podjąć takie ryzyko, mimo że Zyga Heinrich ostrzegał, że efekt może być tragiczny.
Jedna rzecz by się wysypała i nieszczęście gotowe.
- Niewiele brakowało.
Krzysztof Wielicki ledwo schodził, miał problemy ze stopami.
- Lepiej nie myśleć, co by było, gdyby nie znaleźli namiotu na Przełęczy Południowej. Przecież to jest obszar wielkości stadionu, na dodatek była już noc!
Mówi się, że Andrzej Zawada wymyślił zimowe wspinanie na ośmiotysięczniki...
- Powiedziałbym, że zrobił coś, o czym inni myśleli, ale może nie mieli odwagi, by się tego podjąć. Czytałem dokumenty Elizabeth Hawley, dziennikarki i kronikarki wypraw w Himalaje. Korespondowała z Andrzejem Zawadą, organizowała dla wyprawy pozwolenia i inne formalności, miała wtedy agencję trekkingową. Z ich listów wynikało, że w tym czasie przychodziły z innych stron świata zapytania o zimowe wejście na Lhotse. Andrzej Zawada ubiegł konkurencję, miał odwagę działać pierwszy.
Odwaga to za mało.
- Miał też największe doświadczenie. Pamiętajmy, że gdyby nie załamanie pogody podczas wyprawy na Lhotse w 1974 roku, Andrzej Zawada z Andrzejem Heinrichem weszliby na szczyt. To była końcówka grudnia, byłoby to więc pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik. Zabrakło 250 metrów przewyższenia.
Był też Noszak zimą 1973 roku.
- To był pomysł środowiska warszawskiego, żeby pojechać zimą w Hindukusz. Megalomania Andrzeja Zawady sprawiła, że jak już pojechali, to na Noszak - najwyższy szczyt Hindukuszu afgańskiego.
***Zobacz także***
13 lutego 1973 roku Andrzej Zawada i Tadeusz Piotrowski zdobyli szczyt. Co wiedzieli o warunkach panujących zimą na siedmiu tysiącach metrów jadąc w Hindukusz?
- Pojęcia nie mieli, czego się spodziewać. Nie wiedzieli, ile będzie śniegu, jakie będą temperatury, z jaką siłą będzie wiał wiatr. Andrzej Zawada konsultował się wcześniej z kartografem i wspinaczem Jerzym Walą. List, który od niego dostał, załamał go. Przeczytał o dwunastu metrach opadów śniegu, temperaturach sięgających minus trzydziestu stopni Celsjusza i huraganowych wiatrach na graniach. Prawie wszystko się sprawdziło, oprócz śniegu i temperatury. Śniegu praktycznie nie było, a temperatura spadła do pięćdziesięciu stopni na minusie. Andrzej Zawada dojrzewał do zimowej wyprawy na Everest - od zimowej grani Tatr w 1959 roku, przez Kunyang Chhish w 1971 roku, Noszak w 1973 roku i wreszcie Lhotse w 1974 roku.
Trudno było o pozwolenie? W końcu chodziło o otwarcie nowego sezonu w górach najwyższych.
- I to się Polakom udało. To był dobry okres dla Andrzeja Zawady. O co się nie starał, na to dostał zgodę. Oprócz Everestu zabiegał o wyprawę na K2 i na nią również otrzymał zielone światło. Przekazał pozwolenie Wandzie Rutkiewicz, ale z niego nie skorzystała, pojechała dopiero w 1982 roku. Nie wiadomo jednak, czy przyszłoby pozwolenie na zimowy Everest, gdyby nie sytuacja... powiedzmy: polityczna.
- Andrzej Zawada kusił Nepalczyków organizacją wspólnej wyprawy. Chciał szkolić nepalskich Szerpów we wspinaczce. To miała być wyprawa również na Everest. Włosi wygrali "przetarg" z tego względu, że ufundowali wszystko Nepalczykom, a Zawada chciał, żeby wyprawa była współfinansowana - część mieli zapłacić Polacy, część Nepalczycy. Zagrał trochę na emocjach Nepalczyków: "Jak to, mieliśmy umowę, a wy tak nas traktujecie?". Dostaliśmy więc podwójną zgodę na Everest - najpierw zimą, a kilka miesięcy później na nową drogę na południowym filarze.
Mówisz o Świętym Graalu, w książce porównujecie zimową wyprawę na Everest z lotem na Księżyc. Czy K2 zimą to jest taki współczesny lot na Księżyc dla himalaistów?
- Te wyprawy mają jeden wspólny mianownik. Nikt nie wie, jak wygląda zimą K2 powyżej ramienia. Krzysztof Wielicki z Leszkiem Cichym na przełomie 1987 i 1988 roku doszli na 7300 m, Denis Urubko przed dwoma laty wszedł pięćdziesiąt metrów wyżej. A jak wygląda Szyjka Butelki? Jak wygląda serak? Terra incognita. Najprawdopodobniej jest tam przewiany, twardy lód, co czyni wspinaczkę ultratrudną. Wszystko trzeba zaporęczować. Do tego huraganowy wiatr, rozrzedzone powietrze wynikające z mikroklimatu i grubości troposfery nad K2. Te warunki faktycznie można porównać do próby eksploracji Księżyca.
Pamiętam prelekcję Michała Pyki, specjalisty od warunków atmosferycznych w górach wysokich, na ostatnim Festiwalu Górskim w Lądku-Zdroju. Wynikało z niej jasno, że trzeba mieć gigantycznego fuksa, żeby znaleźć się odpowiednio wysoko we właściwym czasie i trafić na optymalne warunki.
- Do tego trzeba działać bardzo szybko i pewnie. Wcześniej, jak wspomniałem, trzeba górę zaporęczować, bo nie da się wejść na K2 bez zabezpieczenia. A jeśli nawet, to przy załamaniu pogody nie da się z K2 bez poręczówek zejść. Ktoś to musi zrobić. Na Evereście tego problemu nie było, ale też szli w nieznane. Nie wiedzieli, jak będzie wyglądała grań, co ich czeka ponad Przełęczą Południową.
Sporo było niespodzianek?
- Okazało się chociażby, że w rakach idzie się bardzo ciężko, bo teren jest tak przewiany, jest mało śniegu, sporo kamieni, więc raki się ślizgają. Z kolei na grani było mnóstwo nawianego śniegu, jeden niewłaściwy krok mógł się skończyć lotem w przepaść. Zaskoczył ich nawet uskok Hillary’ego. Okazało się, że jest tam zbity, zlodzony śnieg, a poręczówki są w niego powmrażane. Weszli na czekanach i rakach, ryzykując ogromnie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy wspinacze mają lepszy sprzęt, doświadczenie wypraw zimowych, dysponują profesjonalnym know-how, ale jedna rzecz się zmieniła - ludzka glina.
***Zobacz także***
Wynotowałem z waszej książki taki cytat: "Polacy nie pojechali na Everest by zdobywać szczyt, ale by go zdobyć".
- Otwartym tekstem to powiem, bo to jest mój przytyk do Rafała Froni - parafraza jego słów. Bardzo go lubię i szanuję, uważam, że robi świetną robotę dla himalaizmu pisząc swoje książki, ale nie zgadzam się z jego podejściem. Krzysiek Wielicki powiedział kiedyś, że dawniej ludzie robili sobie publicity w Himalajach, kiedy weszli na szczyt. Teraz wystarczy pojechać na wyprawę i zrobić szum wokół siebie, żeby zostać himalaistą. Gdyby w 1980 roku Polacy pojechali zdobywać Everest, to by go nigdy nie zdobyli. Zapytałem Alka Lwowa, specjalnie, wiedząc jaka będzie odpowiedź, czy Andrzej Zawada mówił im wcześniej, kto pójdzie na szczyt. On na to: "Chyba cię pop***liło!". Wszyscy jechali na szczyt. Dwadzieścia osób jechało na szczyt, a przy ostatnim K2 część uczestników otwarcie deklarowało, że jadą tylko popracować na rzecz wyprawy.
Leszek Cichy mówił nawet, że gdyby wiedział, że nie jest brany pod uwagę do ataku szczytowego, to by został w domu.
- Dzisiaj determinacja jest inna. Nie oceniam tego. Nie mówię, że jedni są lepsi od drugich, bo nie można na to patrzeć zero-jedynkowo. Trzeba to analizować przez pryzmat czasów, w których żyjemy. A realia są zupełnie inne. Nie da się dziś pojechać na trzy miesiące na wyprawę, bez ponoszenia wielu kosztów, nie tylko finansowych. Spadła też motywacja, silnie akcentowana dziś przez Krzyśka Wielickiego.
- W 1964 roku obudziliśmy się z ręką w nocniku. Chińczycy właśnie zdobyli Shisha Pangmę, ostatni z ośmiotysięczników. Dwa lata później w "Taterniku" ukazał się słynny tekst Jerzego Warteresiewicza "Himalaje - z nami czy bez nas?". Zróbmy coś wielkiego! Z czasem ruszyliśmy na najwyższe niezdobyte szczyty siedmiotysięczne, niezdobyte boczne wierzchołki na ośmiotysięcznikach, potem przyszły nowe drogi na tych kolosach. W końcu przyszło zdobywanie ich zimą. A wiesz po co? Żeby o Polakach mówiono, żebyśmy byli dumni z tego, że zapisujemy się w historii himalaizmu.
Swoje zrobiły szare realia Polski Ludowej.
- Oczywiście, ta chęć zrównania wszystkich przez ustrój. Krzysiek Wielicki powiedział mi niedawno, że w tamtych czasach czuł, że ma już przez kogoś zaplanowaną przyszłość. A góry, Himalaje, dawały okazję do tego, by działać według własnego planu. Dawały moc sprawczą. W tym szarym PRL-u zorganizować wyprawę, wyprodukować sprzęt, zorganizować jedzenie, wsiąść w Jelcza i zapieprzać kilkanaście tysięcy kilometrów do Nepalu czy Pakistanu... to brzmi jak absurd, ale jaka w tym jest moc sprawcza! Nie dziwię się, że mieli takie parcie. Ale też mogli wyjeżdżać, bo wbrew temu co pisała Bernadette McDonald, nie było żadnej walki z ustrojem na szczytach, to był sport i pełna współpraca. Każdy grał o coś dla siebie.
Państwo się chwaliło: popatrzcie, jakich mamy himalaistów!
- I co? Nie da się wyjeżdżać? Proszę! Wyjeżdżają i osiągają wyniki! A himalaiści, co mi potwierdził Andrzej Paczkowski, chętnie ustawiali się po pieniądze. Koperty, medale - bardzo proszę. Nikt nie powiedział, że nie chce malucha po Evereście. Cała wierchuszka PZPR-u była obecna na spotkaniach i konferencjach po powrocie z Everestu. Ściskali sobie dłonie, kłaniali się, ale robili to dla Polski. Tak powtarzał Andrzej Zawada, bo Polska jest jedna, niezależnie od tego, czy nazwiemy ją czerwoną czy pisowską. Polska to są ludzie. I oni jeździli w Himalaje, żeby Polacy poczuli dumę narodową. Jak to przełożymy na współczesne czasy, zobaczymy, że nie ma już tej motywacji. Zmieniły się akcenty. Teraz są cele osobiste. Widziałeś ostatnie zdjęcia Denisa Urubki z Broad Peaku?
Pewnie. Najchętniej pozuje z polską flagą.
- Wie, że wszyscy będą to puszczać dalej. Koniunkturalista pełną gębą. Patrzę na to niezwykle cynicznie. Nie wierzę w jego patriotyzm.
Bo dwa lata temu go zabrakło?
- Do tego zmierzam. Przyszedł czas jednostek. Nazwisk. Kiedyś pisano, że na Evereście stanęli Polacy, a nie Krzysiek Wielicki z Leszkiem Cichym. Teraz liczą się persony. Denis Urubko, Adam Bielecki. Ewoluował też styl wspinania. Od wypraw oblężniczych, wręcz wojskowych, do stylu alpejskiego, działania w małych zespołach, czasem solo. Świat się zmienił, zmieniły się realia, nie sposób porównać wypraw z lat 80. z obecnymi, ale osobiście uważam, że dzisiejsi wspinacze są bardziej miękcy charakterologicznie. Mówi się, że baza za wygodna... "Lwy bazowe" - mówi o nich Alek Lwow. Nie ma tej determinacji. Czy to lepiej czy gorzej - niech sobie każdy odpowie.
***Zobacz także***
A może współcześni himalaiści wspinają się z większą świadomością ryzyka? To, co robią, jest bardziej bezpieczne.
- Na pewno. Uwielbiam Annę Czerwińską za szczerość, ona nigdy nie owija w bawełnę. Przy okazji ostatniego zimowego K2 powiedziała, że nie da się zdobyć tej góry bez balansowania na granicy ryzyka, bez - momentami - przekraczania tej granicy. Innej możliwości nie ma. Piotra Pustelnika w jakimś wywiadzie zapytali o drogi na K2. Powiedział, że są dwa rodzaje: niebezpieczne i bardzo niebezpieczne. Oni na pewno inaczej kalkulują dziś ryzyko, ale bez jego podjęcia pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.
- Chciałbym, żeby ktoś to K2 zimą zrobił, żeby można było zamknąć temat. Potem działajmy, idźmy w wejścia sportowe na ośmiotysięczniki, siedmiotysięczniki i niższe - to co robią ludzie pokroju Marcina Tomaszewskiego, Marka Raganowicza, Rafała Sławińskiego czy Kacpra Tekielego. Poza tym jest mnóstwo dziewiczych szczytów w Azji Środkowej. Janusz Majer z Jerzym Walą regularnie kartują i opisuję te miejsca. Czekają na wspinaczy. Oczywiście, to nie ośmiotysięczniki, więc trudniej będzie zaistnieć w mediach. Bardzo się cieszę, że chłopaki pojechali teraz na Batura Sar. Trudny szczyt jak cholera, dziewiczy zimą, umiarkowanie wierzę w sukces, ale doświadczenie zbiorą bezcenne.
Pisząc z Leszkiem Cichym książkę o zimowym Evereście zastanawiałeś się, jak się żyje - w sumie wciąż młodemu człowiekowi - po zapisaniu się w historii? Czy ten Everest mu nie ciążył mocno?
- Każdy z himalaistów, nie tylko Leszek Cichy z Krzysztofem Wielickim, musi sobie odpowiedzieć na pytanie: czy chcę żyć górami czy chcę żyć z gór? Wojciech Kurtyka, Ryszard Pawłowski, Anna Czerwińska, Krzysztof Wielicki - wszyscy w jakiś sposób żyli z gór. Leszek Cichy powiedział sobie, że chce, żeby góry była dla niego świętem, a nie codziennością. Świadomie zrezygnował z tego, żeby poświęcić górom życie, a miał to szczęście, że wpadł w odpowiednią koniunkturę ekonomiczną, miał możliwość wyjazdów zagranicznych na kontrakty, zarabiania dobrej kasy, a potem wszedł w świat finansjery. Co ciekawe, on miał jedne z największych szans z całego pokolenia, żeby zawalczyć w górach o coś więcej. Mało kto wie, ale w 1975 roku na Gasherbrumie II to on przewspinał ostatnią partię nowej drogi. Spokojnie mógłby sobie pozwolić na dalsze wspinanie, ale nie on pierwszy postanowił, że nie odda się całkowicie górom.
W kontrze mamy Krzysztofa Wielickiego - absolutnego giganta himalaizmu.
- To inna glina. Dlatego tak mu blisko do Denisa Urubki. Wielicki jest górskim zwierzakiem. Fajnie to wyszło przy okazji Everestu. Już na trekkingu chodził szybciej od innych. Napierał. Znamienne jest też zdanie: "Andrzej, ja tu nie widzę żadnych problemów, żeby wejść na ten Everest". Trzymał się Zygi Heinricha, bo wszyscy byli przekonani, że wejdzie na szczyt, że jest najmocniejszy. To, że byli na szczycie akurat z Leszkiem Cichym to przypadek zupełny, wszystko tasowało się w trakcie wyprawy. Całokształt kariery Krzysztofa Wielickiego jest imponujący. Styl, w jakim działał sprawia, że bardziej cenię jego dorobek niż Jerzego Kukuczki. Jest też bez wątpienia postacią tragiczną.
Co przez to rozumiesz?
- To jedyny w tym momencie himalaista, który łączy dawne pokolenia z obecnymi. Na własnej dupie doświadczył tych różnic w trakcie dwóch ostatnich zimowych wypraw na K2. Jestem przekonany, że był lepszym wspinaczem niż kierownikiem. Otwarcie mi chłopcy mówili, że przed dwoma laty brakowało im kogoś pokroju Artura Hajzera. On się nie patyczkował: "Wypieprzać do góry! Bez dyskusji!". Krzysztof jest ugodowy: "Panowie, jeśli byłyby warunki, weźmy pod uwagę"... To o nim dobrze świadczy, ale przy tej glinie ludzi w bazie powinien być facet w typie Artura Hajzera. Nie ma siedzenia w necie i oglądania skoków. Widziałeś "Ostatnią górę" Darka Załuskiego?
Tak.
- Majstersztyk, świetny film. Ależ tam w bazie było rozmemłanie, w zasadzie Artur Małek z Markiem Chmielarskim ciągnęli wyprawę, no i Denis Urubko, ale na własny sposób. Najwidoczniej - znak czasu. Weźmy wyprawę na K2 z 1976 roku. W piątym obozie, powyżej 7600 metrów, siedzi dziesięć osób gotowych do ataku szczytowego! To już nie wróci.
***
*Piotr Trybalski - dziennikarz i fotograf, autor książek, m.in. "Fotograf w podróży", "Podróże z Adrenaliną", "Ja, pustelnik. Biografia Piotra Pustelnika", "Wszystko za K2. Ostatni atak lodowych wojowników". Prowadzi warsztaty fotograficzne i fotowyprawy.
***Zobacz także***