Jeff Smith: Nie wstydzę się przyznać, od kogo kradnę
"Dla dzieci i dorosłych pisze się tak samo". Przekonał mnie o tym "Spielberg komiksu", Jeff Smith, który niedawno odwiedził Polskę.
Blisko sześćdziesięcioletni Amerykanin wygląda jak gwiazda rocka. Dłuższe, przyprószone siwizną włosy, czarna bluza i ponadprzeciętna liczba sygnetów na palcach wskazywałyby na to, że mam do czynienia z kimś, kto jeszcze przed chwilą dawał koncert dla kilkudziesięciu tysięcy rozwrzeszczanych fanów. Jeff Smith nie jest jednak legendą mocnego brzmienia, tylko - co częściowo zdradza jego niezwykle serdeczny uśmiech - tuszu i ołówka. 11 nagród Eisnera - komiksowego odpowiednika oscarów - to najlepsze potwierdzenie jego statusu. Wspomniane sukcesy to zasługa jego pierwszej tryskającej humorem serii "Gnat" przeznaczonej dla młodszych czytelników. Ma on na swoim koncie również cykl "RAPP", którego z kolei dzieciom... nie powinno się pokazywać. Album "Zaginione dzienniki Tesli" właśnie ukazał się na polskim rynku.Michał Ostasz, Interia.pl: Twoje najbardziej znane dzieło to oczywiście "Gnat", ale komiksem "RAPP" udowadniasz, że świetnie odnajdujesz się w tworzeniu historii dla dojrzałych miłośników obrazkowych opowieści. Czy było to dla ciebie wyzwanie? Musiałeś "przestawić" swój proces twórczy?Jeff Smith: Absolutnie nie! Tak naprawdę nie ma znaczenia czy piszę dla dzieci, czy też starszych czytelników. Przyznam się, że "Gnat" w zamyśle też był komiksem dla dorosłych, ale w trakcie pisania okazało się, że tworzę coś za czym szalały będą kilkulatki. (śmiech) Z drugiej strony to nic dziwnego - elementy komiczne i momenty mające trzymać w napięciu konstruuje się przecież tak samo. Prawdziwą sztuką jest stworzenie bohaterów z krwi i kości, dzięki którym cała opowiadana historia będzie "działać". Utrzymanie uwagi czytelnika - nieważne ile ma on lat - jest największym wyzwaniem. Jeśli komiks dobrze się czyta, to znaczy, że dobrze wykonałem swoją robotę.
Od Moebiusa wciąż kradnę małe rzeczy. Być może dlatego moje komiksy, mimo że "made in America", wydają się być trochę europejskie
Masz mistrzów, od których się tego nauczyłeś?- Kilku artystów walczy o pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu. Uwielbiam prace Carla Barksa, ojca postaci Sknerusa McKwacza. Wielką inspiracją jest również Charles Schulz, autor "Fistaszków". Trzecim mistrzem jest Walt Kelly, któremu zawdzięczamy serię komiksowych pasków "Pogo" - ta poza USA nie jest zbyt znana. Wydawać by się mogło, że to historyjki z gadającymi zwierzętami, ale tak naprawdę Kelly komentował w ten sposób sytuację polityczną w Stanach. Było to "nieprzetłumaczalne" na inne rynki. Inaczej sprawa ma się z jego świetnymi rysunkami. Im dłużej się im przyglądam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że moje komiksy są ich bardzo kiepską imitacją. (śmiech) - Nie mogę też nie wspomnieć takich nazwisk jak Joe Kubert (urodzony na terenie II Rzeczpospolitej twórca komiksów - red.) i Jean Girard, który lepiej znany był jako Moebius. Od tego drugiego wciąż kradnę małe rzeczy. Być może dlatego moje komiksy, mimo że "made in America", wydają się być trochę europejskie. I jest to celowy zabieg!Na ogół jest tak, że wystarczy tylko otworzyć komiks i od razu wiadomo czy jest to dzieło ze Stanów czy z Europy. Dlaczego tak się dzieje?- Komiksy z Europy są bardziej "autorskie". Twórcy ze Starego Kontynentu są za nie odpowiedzialni właściwie w całości. Te ze Stanów w dużej mierze opierają się na postaciach, które należą do wielkich wydawnictw. Weźmy na przykład Spider-Mana, którego właścicielem jest Marvel. Ten bohater ma już ponad pięćdziesiąt lat i jego los jest w rękach firmy. Nie ma już jednego autora - jego przygodami zajmuje się sztab scenarzystów, rysowników, kolorystów i literników. To największa różnica. W "Gnacie" i "Rapp" przejąłeś ten europejski styl pracy. Nie lubisz tworzyć pod dyktando?- Nie ukrywam, że wolę mieć kontrolę. Zdarzyło mi się pracować dla wydawnictwa DC Comics, dla którego napisałem komiks z serii Shazam. Już na samym początku współpracy zaznaczyłem, że całość ma być mojego scenariusza i z moimi rysunkami. Dopiero kiedy powiedzieli "tak" i zapewnili mnie, że nie będą się wtrącać, wziąłem się do pracy. W sumie miło to wspominam. Gorzej jest, kiedy muszę zilustrować czyjś scenariusz.
Czym inspirowałeś się tworząc "RAPP" i dlaczego sięgnąłeś akurat po postać Nikoli Tesli?- Fascynowała mnie tematyka światów równoległych i wpadłem na pomysł, by ten naukowy koncept przenieść na grunt takich gatunków jak noir i hardboiled (powieści kryminalne charakteryzujące się cyniczną postawą głównego bohatera - red.). Dużo czytałem o fizyce i tym, co naukowcy myślą o wspomnianej teorii. Stwierdziłem, że moja historia potrzebuje jakiegoś "Sokoła maltańskiego" lub - jak nazywał to Hitchock - McGuffina (przedmiotu będącego "napędem" dla fabuły, który sam w sobie nie ma wielkiego znaczenia - red.).
- Jedna z przyjaciółek, której opowiedziałem o swoim pomyśle na nowy komiks spytała, czy kojarzę historię niewidzialnego statku i eksperyment "Filadelfia". Odparłem, że tak, na co ona dodała, że powinienem poczytać jeszcze o postaci Nikoli Tesli. To był bodajże rok 2005 i jego nazwisko nic mi nie mówiło. Zacząłem szperać. Okazało się, że sam jego życiorys to rewelacyjny materiał na film. Co więcej, chyba nie ma teorii spiskowej, której jednym z elementów nie są jego prace! Smaczku całości dodawał fakt, że Tesla zmarł w trakcie II wojny światowej w Nowym Jorku i mówi się, że część jego zapisków zabrali rządowi agenci. Te notatki stały się moim McGuffinem i cała historia nagle zaczęła mieć sens.
"RAPP" to nie tylko inna tematyka, ale i styl rysowania. Ciekawi mnie, czego najbardziej nie lubisz przenosić na papier?- Budynków i samochodów! "Gnat" nie bez przyczyny jest fantastycznym komiksem, w którym nie ma ani jednych, ani drugich. Do tego nie uświadczysz w nim nawet jednej linii prostej! Przy "RAPP" musiałem się zmierzyć z tym zadaniem i chyba mi to wyszło. Jednak mój najnowszy komiks to historia osadzona jakieś dwa miliony lat przez naszą erą i na szczęście znów nie muszę rysować samochodów! (śmiech)