Moja metamorfoza, cz. 6: Dzień próby
Grudniowy wieczór gdzieś w Krakowie. Mała sala treningowa powoli zaczyna się zapełniać. Na znanych mi twarzach, zamiast uśmiechów, tym razem skupienie, a nawet niepewność. O powody nie muszę pytać - sam wiem, że to nie będzie zwykły trening. Po trzech miesiącach "rzeźni" nadszedł długo wyczekiwany dzień próby.
Jeśli czytaliście poprzednie części relacji z moich zmagań, dobrze wiecie, że "rzeźnia" to nic innego, jak treningi z Pawłem Zarembą. Po trzech miesiącach pracy pod jego okiem nastał moment, by sprawdzić swoje możliwości i zmierzyć postępy. Dziś okaże się, czy pracowałem sumiennie, czy tylko się obijałem. Mimo, że od września do grudnia moje życie podporządkowane było wyłącznie treningom, wcale nie jestem pewien, czy uda mi się zdać test, a precyzyjniej rzecz ujmując - egzamin na rekruta, pierwszy stopień cross combat.
Test składał się z czterech części: wytrzymałościowo-aerobowej, wytrzymałościowo-siłowej, obwodu siłowego i ćwiczeń z technik obrony z podstawami boksu. Wszystkie ćwiczenia odbywaliśmy pod obserwacją trenera i jego asystentki. Nasze wyniki były skrzętnie zapisywane, a za błędy techniczne, czy przerwę w wykonywaniu ćwiczenia otrzymywaliśmy ujemne punkty.
Egzamin rozpoczął się od rozgrzewki, która de facto była jego pierwszą, aerobowo-wytrzymałościową częścią. Było intensywnie i szybko. Ci, którzy nie skorzystali z rady trenera i na zajęcia przyszli po obfitym posiłku mogli żałować już po pierwszych kilku minutach. Dynamiczne ćwiczenia z kotletem w brzuchu nie należą do największych przyjemności tego świata.
Pompki, wymachy hantlami, bieg w miejscu w podporze przodem, skoki dosiężne "Małysza", przysiady, nożyce, brzuszki i "suwnica". Każde z ćwiczeń wykonywane przez równą minutę. Tak samo, jak podczas trzech miesięcy treningów, które przygotowywały nas do egzaminu. Z drobną jednak różnicą - na treningach ktoś, kto nie dawał rady, mógł złapać oddech i chwilę odpocząć. Teraz, by nie oblać egzaminu, trzeba było wytrzymać całą serię.
Było ciężko, ale zacisnąłem zęby i dałem radę. Wykończyły mnie dopiero pompki na dwa tempa. Piekące mięśnie sygnalizowały, że zbliżają się do kresu wytrzymałości. Zamknąłem oczy, by nie widzieć kropel własnego potu spadających na parkiet i w ogromnym skupieniu dokończyłem ćwiczenie. Zziajany wstałem i sięgnąłem po butelkę. Już dawno kilka łyków zimnej wody nie smakowało tak dobrze...
Gdy zakończyliśmy pierwszą część sprawdzianu, podzieliliśmy się na dwie grupy. Kolejnym wyzwaniem było sprawdzenie wytrzymałości i siły podczas ćwiczeń na obwodzie. Po rozłożeniu stacji i ustawieniu przyrządów, ruszyliśmy do boju. Znów wziąłem w obroty bułgarski worek, pompowałem na piłce lekarskiej, podciągałem się na drążku, dźwigałem sztangę, podciągałem nogi wisząc na drabince i wywijałem hantlami. Tutaj nie było już tak źle - szczęśliwie ominęły mnie większe kryzysy. No dobra - przyznam się, że nie byłem w stanie podciągać się na drążku bez przerwy przez minutę, ale ta konkurencja zaliczona była, jeśli w przerwach między podciąganiem, po prostu wisiało się w powietrzu, nie dotykając stopami ziemi.
W końcu nadszedł czas na ostatnie starcie - sprawdzian technik obrony i podstawy boksu. Teoretycznie zadanie było proste, ale na dużym zmęczeniu, nie było łatwo o prawidłowe trzymanie gardy, czy celne i zarazem dynamiczne wyprowadzanie ciosów. Podmęczone, nieco już bezwładne ręce musiały jednak wytrzymać jeszcze ostatni wysiłek. Lewy prosty, prawy prosty, potem oba ciosy w szybkiej sekwencji. Unik, blok, kontratak. Na koniec jeszcze seria lowkicków i to by było na tyle. No prawie, bo ostatnim zadaniem było przeczołganie się tam i z powrotem po treningowej sali. Zupełnie jak w wojsku...
Z ogromnym niepokojem i niecierpliwością czekałem na wyniki, a czas dłużył się niemiłosiernie. Choć nie zawaliłem żadnego ćwiczenia, wciąż nie byłem pewny, czy wszystkie wykonałem poprawnie. Po kilkunastu minutach obrad trenerskiego jury wszystko stało się jasne - uzyskałem 37 na 40 możliwych punktów, a w moje ręce trafił okazały dyplom. Tak oto po trzech miesiącach przygotowań stałem się rekrutem Cross Combat. Niby nic - powiecie. Mnie jednak rozsadzała duma. Osiągnąłem coś, co jeszcze kilkadziesiąt dni wcześniej wydawało się prawdziwą "mission impossible".
***
Mam na imię Rafał. Wraz z kolegami redaguję dla Was serwis Facet w portalu INTERIA.PL Dotychczas w ramach moich zawodowych obowiązków miałem okazję brać udział w różnych ciekawych przedsięwzięciach, ale zaszczytu trenowania z prawdziwym mistrzem wcześniej nie dostąpiłem. Jeśli ciekawi was, jak przebiegać będą moje trzymiesięczne treningi pod okiem Pawła Zaremby w Akademii Sportu i Biznesu, zapraszam do lektury kolejnych relacji z cyklu "Metamorfoza: Krew, pot i łzy".
Zobacz także wcześniejsze wpisy: