Zakładnik: Kilka tygodni samotności w półtorej godziny [recenzja]
Adaptacja będąca dokładnym zapisem prawdziwych wydarzeń jest rzadkością. Historii Christophe'a Andre nie nikt nie musiał "podkręcać". Losy porwanego pracownika misji humanitarnej w północnym Kaukazie są wystarczająco wstrząsające.
Polski wydawca komiksu autorstwa Guya Delisle'a nie bez przyczyny nazwał całość "spowiedzią". Czytając "Zakładnika" nie opuszczamy głowy jego głównego bohatera - widzimy, słyszymy i de facto też myślimy dokładnie to, co porwany w 1997 r. Chistophe.
Zawiązanie akcji następuje już na drugiej stronie albumu, a napięcie nie opuści nas aż kartki oznaczonej cyfrą 430. To doskonały paradoks, gdyż przez większą część lektury "nic się nie dzieje".Nie bez przyczyny napisałem te słowa w cudzysłowie. W komiksie Delisle'a nie brakuje zwrotów akcji i momentów, które czyta się i ogląda z wypiekami na twarzy, tyle że to nie one są tutaj najważniejsze. Opowiadający całą historię Andre dzieli się z nami najintymniejszymi szczegółami związanymi z porwaniem.
Bo bycie zakładnikiem to przede wszystkim samotność. Dłużące się w nieskończoność dni, myśli wędrujące w najmniej spodziewanych kierunkach, załatwianie potrzeb fizjologicznych, czy wreszcie cholerny ból nadgarstka spowodowany przez źle zapięte kajdanki.
Autor nie tylko pominął tych pozornie najmniej ważnych elementów, ale właśnie na nich zbudował fundament całej opowieści. W nich też doszukuję się najważniejszych powodów, dla których "Zakładnik" jest świetnym komiksem, który zostaje z czytelnikiem jeszcze długo po odłożeniu go na półkę.Delislemu chyba aż za dobrze udała się sztuka przedstawienia rutyny w ciekawy dla czytelnika sposób. "Zakładnik" tylko z zewnątrz jest opasłym tomem - kilkaset stron pochłania się dosłownie za jednym, trwającym jakieś półtorej godziny, razem. Autor nie dokłada słów tam, gdzie nie są one potrzebne. Częściej daje "wybrzmieć" ilustracjom. Kadry z widokiem na będący więzieniem pusty pokój czy poranione stopy głównego bohatera nie potrzebują dodatkowego komentarza.
Nie film, nie książka - śmiem twierdzić, że historia porwanego Christophe'a najlepiej "działa" właśnie jako komiks. Bez zbędnego patosu, hollywoodzkich zabiegów, czy wkradających się w lekturę dłużyzn. Gorąco polecam, gdyż takich albumów nie ma zbyt wiele...