Amerykańskie lotniskowce, czyli pływające miasto
Mieszka i pracuje tam około sześciu tysięcy osób. Są restauracje, sklepy, poczta i kompleks sportowy. Miasteczko? Nie do końca. To amerykański superlotniskowiec typu Nimitz.
Czy taki okręt można porównać z jakąkolwiek inną jednostką pływającą? "Myślę, że nie. Prędzej z małym miastem", podkreśla kapitan marynarki Piotr Wojtas z 3 Flotylli Okrętów w Gdyni. Jeszcze w trakcie studiów był na pięciotygodniowych praktykach w Norfolk. Tam właśnie miał okazję wejść na pokład USS "Enterprise", jednego z lotniskowców amerykańskiej marynarki wojennej. I przyznaje, że okręt wywarł na nim niezapomniane wrażenie.
- Aby zdać sobie sprawę z jego skali, wystarczy przywołać pierwszy z brzegu przykład - zaznacza. - Dowódcy okrętów, z którymi mamy do czynienia na co dzień, zwykle kierują poczynaniami kilkudziesięciu marynarzy, w wypadku fregaty dwustoma. By dobrze pełnić swoją funkcję, muszą od podszewki poznać nie tylko samą jednostkę, lecz także swoich ludzi. Tylko dowódcy wiedzą, jak bardzo czasochłonny i skomplikowany to proces. Tymczasem załoga lotniskowca liczy blisko sześć tysięcy osób.
Podobnie wypowiadał się prezydent Bronisław Komorowski, który we wrześniu 2013 roku wizytował jednostkę USS "Theodore Roosevelt":
- Na tym samym lotniskowcu byłem 21 lat temu jako wiceminister obrony narodowej. Pomyślałem wtedy, że bardzo dobrze byłoby mieć tak silnego sojusznika. Dziś jestem tutaj ponownie i myślę sobie, że dobrze, iż go mamy.
Ćwierć wieku na morzu
Historia lotniskowców sięga drugiej dekady XX wieku. Początkowo powstawały one na bazie odpowiednio przebudowanych krążowników (na przykład brytyjski "Furious") lub statków transportowych (amerykański "Langley"). Kolejne jednostki były coraz bardziej zaawansowane technologicznie, a ich znaczenie rosło. Dziś lotniskowce są jednym z najbardziej widocznych symboli morskiej potęgi państwa. Na ich posiadanie mogą sobie pozwolić nieliczni. Dwa tego typu okręty mają Włochy, po jednym Francja, Rosja, Wielka Brytania, Brazylia i Indie. Amerykanie mają ich aż dziesięć i są to największe na świecie lotniskowce typu Nimitz.
Ich ogrom najlepiej obrazują porównania przytoczone w jednym z telewizyjnych programów, którego "bohaterem" był okręt USS "Theodore Roosevelt". Otóż jednostka ma 333 metry długości, czyli półtora razy więcej niż warszawski Pałac Kultury i Nauki - rzecz jasna, gdyby położyć go płasko. Wysokość od stępki do szczytu znajdującej się na pokładzie nadbudówki jest równa wysokości 24-piętrowego budynku. Waga okrętu to 86 tysięcy ton, czyli mniej więcej tyle, ile ważą w sumie dwa tysiące wyładowanych po brzegi tirów.
Na lotniskowcu zostały rozprowadzone przewody i kable o łącznej długości przekraczającej 2,5 tysiąca kilometrów, a liczba żarówek sięga 30 tysięcy. Napęd lotniskowca stanowią dwa reaktory o mocy 208 megawatów - podobną osiąga na przykład elektrociepłownia w Chorzowie. Okręt ma 18 pokładów, może pływać przez 25 lat bez przerwy, a zgromadzone na pokładach zapasy pozwalają mu przetrwać w morzu bez jakichkolwiek dostaw z zewnątrz przez 90 dni.
W rozmieszczonych pod pokładem hangarach zwykle znajduje się około 90 samolotów (w skrajnych wypadkach ich liczba może zostać zwiększona do 130). Do tego dochodzą wyrzutnie rakiet i działka, żeby bronić okrętu przed atakiem, choć i tak trzeba pamiętać, że lotniskowiec zazwyczaj porusza się w grupie uderzeniowej. Składają się na nią fregaty, niszczyciele i okręty podwodne. Najważniejsi są jednak ludzie.
Na lotniskowcu typu Nimitz, jako się rzekło, jest ich około sześciu tysięcy, czyli tylko nieco mniej niż stałych mieszkańców Szklarskiej Poręby, a sporo więcej niż na przykład mieszkańców Karpacza. Ponad połowa to marynarze, a niespełna trzy tysiące zalicza się do personelu lotniczego. Wśród nich są piloci, mechanicy oraz żołnierze odpowiedzialni za obsługę pasa startowego.
Samoloty są wyciągane spod pokładu za pomocą czterech wind. Start zawsze odbywa się przez dziób. Na jego końcu znajdują się specjalne katapulty, które wyrzucają pędzącą maszynę w powietrze. Do lądowania odrzutowce podchodzą od strony rufy. Tam został zamontowany tak zwany aerofinisher - to stalowe liny, które pozwalają wyhamować samolot. Pilot musi zaczepić o nie zamontowanym u dołu maszyny hakiem.
Choć lotniskowiec jest ogromny, na pasie startowym zwykle panują ścisk i napięcie. Nawet drobny błąd może spowodować katastrofę. Dlatego właśnie obsługa musi działać według ściśle określonych i po tysiąckroć ćwiczonych schematów. Podział ról znajduje odzwierciedlenie w kolorach kombinezonów. Ludzie odpowiedzialni za paliwo są ubrani na fioletowo, specjaliści od organizacji ruchu na pasie - na żółto. Stroje żołnierzy zajmujących się uzbrajaniem i rozbrajaniem samolotu mają kolor czerwony, a kombinezony obsługi technicznej - zielony. Kolor biały oznacza osoby z personelu medycznego, zaś niebieski ludzi, którzy obsługują dźwigi. Podczas operacji związanej ze startami i lądowaniami samolotów górny pokład mieni się zatem barwami. "Balet", mówią marynarze i lotnicy.
W labiryncie
Służba na lotniskowcu jest żmudna i monotonna. To nie kolorowa migawka, jaką można zobaczyć w mediach. Marynarze podpisują kilkuletnie kontrakty. "Po pierwszym definitywnie odchodzi 80 procent - przyznał w jednym z wywiadów porucznik Dan Cimmino, oficer do spraw wychowania i dyscypliny na okręcie USS "Harry S. Truman". Za to ci, którzy podpisują kolejny kontrakt, zostają już na długo. Doskonałym argumentem okazują się wysokie zarobki, ulgi podatkowe i rozbudowany pakiet socjalny.
Jak się żyje na lotniskowcu? Przede wszystkim trzeba przyswoić trudną sztukę poruszania się w plątaninie korytarzy, schodów, włazów, drabinek i wszelakich pomieszczeń. Także tutaj marynarze kierują się żelazną zasadą obowiązującą na każdym okręcie: "jeśli nie wiesz, do czego służy jakaś dźwignia, przekładnia, włącznik czy pokrętło, lepiej tego nie ruszaj, bo możesz coś zepsuć, a wtedy narazisz siebie i nas na nieliche problemy".
Poza tym, jeśli służysz na lotniskowcu, musisz na długie miesiące zrezygnować z prywatności. Marynarze i personel lotniczy śpią we wspólnych, często sześćdziesięcioosobowych salach. Na "Trumanie" są tylko trzy miejsca, w których można palić papierosy, a alkohol jest ściśle reglamentowany: raz na półtora miesiąca marynarz dostaje dwie puszki piwa.
Na lotniskowcu trzeba też przygotować się na harówkę. Służba trwa tutaj po 16−18 godzin na dobę.
Tymczasem oficerowie związani z okrętami tego typu przyznają, że jest na nich absolutnie wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia. Na lotniskowcu typu Nimitz znajdziemy zatem pocztę (każdy z okrętów ma nawet swój własny kod), salony fryzjerskie, restauracje, bary szybkiej obsługi, piekarnie, pralnie, sklepy, siłownię, salę gimnastyczną i bibliotekę. Na wiernych czekają kaplica i pięciu kapelanów różnych wyznań. Z myślą o spragnionych rozrywki i informacji powstały wewnętrzne stacje radiowa i telewizyjna. Na okręcie jest wydawana też gazeta codzienna. Marynarze i lotnicy mogą korzystać z Internetu oraz z budek telefonicznych.
Narzędzie odstraszania
Budowa i użytkowanie lotniskowca pochłaniają krocie. Budowa USS "Roosevelt" wraz z późniejszymi modernizacjami pochłonęła trzy miliardy dolarów. Każda doba jego działania w morzu to koszt miliona dolarów. Amerykańscy wojskowi przekonują jednak, że to dobrze wydane pieniądze.
Lotniskowce to fantastyczne narzędzie walki, ale też odstraszania. Nic zatem dziwnego, że gdy w jakimś regionie świata sytuacja staje się napięta, a interes Stanów Zjednoczonych może być zagrożony, w Białym Domu zwykle pada pytanie: "Gdzie mamy najbliższy lotniskowiec?".
Łukasz Zalesiński