Cisza po bitwie
- Nikt nie liczył kontaktów ogniowych, bo nieustannie walczyliśmy. Mieliśmy tylko krótkie przerwy na sen. O bitwie w Karbali ktoś słusznie napisał, że na taką skalę jak tam polscy żołnierze od czasów II wojny światowej nigdy nie walczyli. Tylko pierwszej nocy, w atakach na miejscowy ratusz, którego broniliśmy z Bułgarami, zginęło około stu rebeliantów - o zapomnianej wojnie w Iraku mówi starszy plutonowy Tomasz Nowak.
Starszy plutonowy Tomasz Nowak jest dowódcą drużyny zmechanizowanej. Do wojska trafił w 1998 roku jako żołnierz służby zasadniczej, do 10. Batalionu Rozpoznawczego w Żaganiu. Przez rok był żołnierzem nadterminowym. W 2000 roku ukończył Szkołę Podoficerską Wojsk Lądowych w Poznaniu. Jako podoficer trafił do batalionu zmechanizowanego 10. Brygady Kawalerii Pancernej w Świętoszowie, gdzie został dowódcą drużyny. Przed wyjazdem na II zmianę polskiego kontyngentu w Iraku przez osiem miesięcy przebywał na misji w Kosowie.
Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna": Śni się Panu Irak?
Starszy plutonowy Tomasz Nowak, dowódcą drużyny w 10. Brygadzie Kawalerii Pancernej: - Śpię spokojnie. Irak, druga zmiana i walki w Karbali wiosną 2004 roku to już zapomniana wojna. Później byłem w Afganistanie, ale i on mi się nie śni. Jestem odporny i nie mam koszmarów.
Dziura w nodze - pamiątka po udziale w tłumieniu powstania as-Sadra, jednak pozostała.
- Rana zagoiła się jeszcze w Iraku w czasie kolejnych patroli. Mimo że mnie namawiano, nie dałem się odesłać do kraju jako ranny. Byłem dowódcą drużyny. Nie mogłem zostawić podwładnych i powiedzieć: "Walczcie, a ja spadam". Przez kilkanaście dni leżałem w szpitalu, a później wróciłem do kompanii. Kilka dni oszczędzałem się, ale znów wsiadłem do Honkera i ruszyłem na patrole. Teraz po ranie pozostały już tylko blizny.
Blizny i gorycz?
- Goryczy coraz mniej. Było jej sporo przez rok czy dwa lata po powrocie. Później nikt już o tym nie myślał. W Karbali między jedną walką a drugą człowiek sądził, że robi coś ważnego, że słusznie naraża życie, że ktoś to doceni. Zderzenie z rzeczywistością po powrocie było niezbyt przyjemne.
Nie było fanfar, pompy, podziękowań.
- Była nawet cała orkiestra, zorganizowano uroczystą zbiórkę przed ratuszem w Międzyrzeczu i piknik nad jeziorem. Ale to było tak na pokaz. W nagrodę dostałem wtedy reklamówkę, w której oprócz kilku folderów, zdjęć i ulotek o jednym z lubuskich miast był długopis. Ach, dostałem jeszcze jeden prezent. Kogoś z wyróżnianych chyba nie było na zbiórce i dano mi drugą reklamówkę. Była w niej teczka dla urzędnika na dokumenty. Tyle że ja nie jestem urzędnikiem i do pracy z kwitami nie chodzę.
Miały być odznaczenia.
- Nic o tym nie wiem. Gwiazdę Iraku dostałem w 2010 roku, sześć lat po misji.
Lepiej późno niż wcale.
- Może lepiej. Ale po tak długim czasie już nie cieszyła. To, że ją otrzymałem, bardziej zakrawało na ironię, niż było podziękowaniem. Niepotrzebnie przypominała dni walki.
Walczyliście dużo...
- Przez kilka tygodni. Nikt nie liczył kontaktów ogniowych, bo nieustannie walczyliśmy. Mieliśmy tylko krótkie przerwy na sen. O bitwie w Karbali ktoś słusznie napisał, że na taką skalę jak tam polscy żołnierze od czasów II wojny światowej nigdy nie walczyli. Tylko pierwszej nocy, gdy wybuchło powstanie as-Sadra, w atakach na miejscowy ratusz, którego broniliśmy z Bułgarami, zginęło około stu rebeliantów.
O tym epizodzie mówiono w telewizji.
- Po walkach przyjechała telewizja. Nam, ze zwykłych Wojsk Lądowych, kazano się wtedy schować, a pokazano tylko żołnierzy w czerwonych beretach. Wtedy też byliśmy rozgoryczeni. To była jedyna wzmianka o walkach w Karbali. Później przez lata nie wolno było o tym mówić. Wreszcie w waszej gazecie ukazał się cykl artykułów o tym, co tam się działo.
Ratusza broniliście jednak tylko kilka dni i nocy...
- Później przyjechali Amerykanie i razem oczyszczaliśmy Karbalę z uzbrojonych rebeliantów. Zaczęły się walki w mieście, takie jak opisują w książkach. Czasami trzeba było zdobywać dom po domu. Arabscy rebelianci i wspomagający ich najemnicy czaili się wszędzie. Musieliśmy bardzo uważać na snajperów. Walki miały różny przebieg. Chwilami zmasowany ogień, innym razem my i oni prowadziliśmy precyzyjny ostrzał z broni wyborowej i osobistej ogniem pojedynczym.
W tych precyzyjnych działaniach podobno był pan mistrzem. Od innych uczestników zdarzeń i dowódców słyszałem o panu legendy.
- Jest w tym dużo przesady. Nie jestem złym strzelcem i niekiedy brałem do ręki karabin wyborowy, ale żaden ze mnie mistrz. Pewnie iluś rebeliantów poczuło, że celnie strzelam, ale o tym wolę nie rozmawiać. Jak na każdej wojnie, tak i tam panowała prosta zasada: albo my zginiemy, albo oni. Od celnego ognia zależało życie. Wyeliminowanie każdego przeciwnika oznaczało się, aby moi ludzie przy tym nie ucierpieli. W czasie walki trzeba dużo i mądrze myśleć.
Czy po kilku walkach i potyczkach przestaje się odczuwać strach?
- To jest tak: jedziesz pierwszy raz nieopancerzonym Honkerem na patrol i jest ostrzał, potyczka się kończy i z zadowoleniem stwierdzasz, że nic się nie stało. Kolejna walka, wszędzie świszczą kule, i znów po jakimś czasie refleksja i radość, że nic nikomu się nie stało. Wreszcie machasz ręką, przekonujesz samego siebie, że dzisiaj pewnie też nikogo nie trafią i coraz śmielej jedziesz na kolejne akcje. Mimo to nie do końca można przywyknąć i przełamać strach. Kiedyś po wielu potyczkach trafiliśmy na tak zmasowany ostrzał, że pomyślałem: już po nas. Bałem się. Po tej walce zauważyliśmy, że nasz Honker w trzech miejscach jest przestrzelony. Jednemu z kolegów pocisk rozdarł pokrowiec na hełmie.
I nadeszła akcja, w której zabrakło szczęścia...
- Pewnej nocy w centrum Karbali przejęliśmy budynek, który trzeba było utrzymać. Po ciemku musieliśmy go przetrząsnąć, sprawdzić, czy na piętrach nie ma rebeliantów. Również po ciemku urządzaliśmy sobie stanowiska ogniowe i budowaliśmy system obronny. Wykorzystywaliśmy wszystko, co mogło zatrzymać pociski - wyjęte z ram drzwi, meble. Było dużo adrenaliny. Dopóki w pobliżu stał amerykański czołg M1 Abrams, panował względny spokój. Gdy zaczęło świtać i czołg odjechał, zrobiło się gorąco. Rebelianci walili do nas ze wszystkiego, co mieli. W pewnym momencie wyszedłem do holu. Była tam przeszklona klatka schodowa. Snajper musiał strzelać pod kątem i widział mnie tylko od pasa w dół. Był bardzo dobry, bo tylko tyle mu wystarczyło, żeby trafić.
Dostał pan w nogę?
- W lewe udo. Na szczęście pocisk prześlizgnął się po kości i przeszedł na wylot. Poczułem, jakby mnie nagle ktoś bardzo mocno kopnął. Prawie natychmiast znalazł się sanitariusz. Po chwili, nie wiem skąd, przybiegło dwóch żołnierzy amerykańskich. Jednym z nich był dowódca współpracującej z nami kompanii. Amerykanie znieśli mnie po schodach do wezwanego transportera i szybko zawieźli do swojego punktu medycznego. Stamtąd śmigłowcem zostałem przetransportowany do naszego szpitala polowego, gdzie przeszedłem operację - łatali mi porozrywane mięśnie.
Lekarze zalecali powrót do kraju. Pan nie posłuchał.
- Jakby to wyglądało: wracać o kulach do kraju? Przecież tam ciągle byli moi ludzie. To byłoby nie po żołniersku.
Po kilku tygodniach ponownie jeździł pan już na patrole...
- Nic nadzwyczajnego. Byłem już względnie sprawny. W czasie tych ostatnich patroli reagowałem jednak inaczej niż wcześniej. Miałem dziwne uczucie napięcia. Bardziej zwracałem uwagę na otoczenie, chyba mniej uprzejmie niż wcześniej patrzyłem na miejscowych. Choć w Karbali praktycznie nie było już rebeliantów, nie było tam całkiem bezpiecznie. Do większych kontaktów ogniowych z moim udziałem jednak już nie dochodziło.
Z brygadą na VIII zmianę do Afganistanu jechał pan bez obaw? Nie miał pan dość walki?
- Nie miałem żadnych obaw. Jechali tam moi ludzie, więc jak ja mogłem nie jechać? Misja afgańska była dla mnie znacznie spokojniejsza niż ta w Iraku. Kiedy z niej wracałem, w czasie przerwy w podróży w Kirgistanie spotkałem swojego dowódcę kompanii z Iraku, majora Grzegorza Kaliciaka. Powspominaliśmy Karbalę i to, co tam przeżyliśmy.
Przyznał mu się pan do swojego rozgoryczenia?
- Nie. Ono już minęło. Nie chodziło mi o to, żeby po powrocie ktoś koło mnie biegał. W kraju myślano w ten sposób, że skoro pojechałem na misję z inną jednostką, to niech ktoś inny się o mnie martwi. Pomijając moich przełożonych z misji, od nikogo nie usłyszałem nawet "dziękuję". To rodziło żal. Gdy w późniejszych latach przy różnych okazjach rannym podczas misji przyznawano jakieś nagrody, mnie nigdy na żadnej liście nie było.
Służbę w Iraku traktuje pan jako sukces zawodowy?
- Sukcesem jest tylko to, że wszyscy z mojej drużyny przeżyli. I to, że mimo postrzału wróciłem cały i nie o kulach. Doświadczenia z Karbali pomagają mi w dowodzeniu. To, co przeżyłem, bez wątpienia wzmacnia także mój autorytet u podwładnych.
Dziękuję za rozmowę.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL