Dwie ojczyzny
Służył w kontyngentach w Syrii, Iraku i Bośni. Ma dwa obywatelstwa. Jest oficerem naszego wojska.
Lekko siwiejące czarne włosy i wąs pod nosem nie zdradzają, że jest przybyszem z Syrii.Tym bardziej w moro na placu apelowym nie uznalibyście go za takiego. Nawet na zdjęciu w legitymacji oficera nie przypomina obcokrajowca. W Polsce mieszka od 28 lat, a żołnierzem jest od 13. Wtopił się w środowisko Lublina i w Polskę, ale nie obraża się, gdy nazywam go egzotycznym żołnierzem.
Nie otworzę gabinetu
Nie chciał wracać do Syrii. Przed przyjazdem na studia nie miał żadnych związków z wojskiem. Pociąg do służby poczuł dopiero w Lublinie, gdy jego koledzy uczęszczali na zajęcia wojskowe. Jako obcokrajowiec był z nich zwolniony, ale się "zaciągnął". Został podchorążym rezerwy.
- Bardzo chciałem zostać wojskowym i dzięki Bogu udało się - komentuje po latach. Po stażu podyplomowym w szpitalu cywilnym kilka lat jeździł w pogotowiu ratunkowym w Łęcznej i w Lublinie, ale na stałe zakotwiczył w wojskowej stacji krwiodawstwa przy Pierwszym Szpitalu Wojskowym z Przychodnią, na stanowisku asystenta, jeszcze jako cywil.
Nowy szef, pułkownik Andrzej Ratuszniak, zaciekawił go transfuzjologią do tego stopnia, że w Wojskowym Instytucie Medycznym przy ulicy Szaserów w Warszawie zrobił specjalizację. Najpierw I, a następnie II stopnia. I przejął po pułkowniku schedę. Jest teraz jednym z nielicznych wojskowych specjalistów w tej dziedzinie medycyny.
"Nie wywyższam się"
- Chciałem uprawiać bardziej rentowny fach, zostać chirurgiem, ortopedą czy dermatologiem. Z taką specjalizacją, jaką mam, nie otworzę prywatnego gabinetu i nie będę przetaczał w nim krwi. Mógłbym pracować prywatnie tylko jako lekarz ogólny. Polubiłem jednak transfuzjologię. Z pacjentami wchodzę w innego rodzaju kontakt niż lekarze pozostałych specjalności. Mam do czynienia ze zdrowymi ludźmi i to ja muszę być im wdzięczny, że przyszli do mnie oddać krew. Zwykle jest odwrotnie: to chorzy dziękują lekarzom, że ratują im życie - tłumaczy.
Shaher jest też honorowym dawcą krwi. Kierownikiem stacji krwiodawstwa został w maju 1998 roku. W tym też roku, w lipcu, w towarzystwie kolegi promowanego na podporucznika rezerwy, złożył w gabinecie komendanta lubelskiego szpitala przysięgę na wierność Rzeczypospolitej.
Jako podporucznik wstąpił do czynnej kontraktowej służby wojskowej. Teraz jest w służbie stałej. Bywało, że kłócił się o coś z Polakami, ale czupurność minęła mu wraz z zakończeniem studiów. Twierdzi, że nigdy nie spotkał się z przejawami dyskryminacji.
- Nie wywyższam się, staram się unikać prowokowania. Gdyby przełożeni nie byli mi przychylni, to by mnie tu nie było. Wróciłbym do Syrii i tam byłbym lekarzem - mówi.
- Wiedzieli, że jestem polskim oficerem, ale nikt złego słowa nie powiedział. Nie wchodziłem nikomu w paradę i nikt nie zarzucił mi zdrady czy czegoś takiego. Dla syryjskich krewnych jestem przede wszystkim lekarzem - wyjaśnia. Shaher jest muzułmaninem, ale nie praktykuje. W gabinecie w stacji krwiodawstwa ma tasbih, muzułmański różaniec. - Religia, w której się urodziłem, każe żyć w taki sposób, żeby nie robić innym ludziom krzywdy. To nie człowiek jest dla religii, a religia dla człowieka. Ja nikomu krzywdy swoim stylem życia nie wyrządzam - tłumaczy.
Oburza się, kiedy słyszy w polskiej telewizji informacje o samobójczych atakach terrorystów pochodzących z krajów muzułmańskich. - Sekty, fanatycy, inne okropieństwa - mówi. Krytycznie odnosi się do noszenia czadorów przez kobiety. Ma żonę i dwie córki - katoliczki. Jedna jest lekarzem, druga technikiem dentystycznym. Właśnie został dziadkiem. W wolnych chwilach chodzi na siłownię lub ćwiczy w domu - "żeby nie zardzewieć". Zdaje coroczne egzaminy weryfikujące sprawność fizyczną. Jest w szóstej grupie wiekowej. W 2004 roku był w Iraku, w 2008 roku w Syrii, od grudnia 2009 roku do grudnia 2010 roku służył w bośniackim Sarajewie. Za każdym razem jako lekarz w polskim kontyngencie.
Z misji wracał do kraju z pochwałami lub nagrodami w postaci urlopów. W krajach muzułmańskich lub z muzułmańską społecznością bardzo przydawał się dowódcom kontyngentów. Zna języki angielski, arabski i polski. - W Iraku byłem nie tylko lekarzem, lecz także tłumaczem - zaznacza.
Mój dług wdzięczności
- Kłamałbym, gdybym powiedział, że jest mi tu źle. Nigdy polskiej armii nie zrobię szkody i złego słowa o niej nie powiem, choć słyszę wkoło marudzenie, że nie ma podwyżek, że nie ma tego czy owego. W charakterze Polaków jest narzekanie. Pada śnieg, chcemy słońca, świeci słońce - domagamy się śniegu. Nigdy nie jesteśmy długo zadowoleni, z igły robimy widły. Po 27 latach mieszkania tu widzę to dokładnie. Wiem, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dopiero martwy nie chce więcej - mówi.
Wie, że jest zapotrzebowanie na lekarzy w kontyngencie w Afganistanie. Po rocznej misji w Bośni czuje się jednak wyczerpany służbą zagraniczną. Z dala od rodziny spędził w minionej dekadzie dwa lata. W Bośni, na prośbę dowódcy kontyngentu podpułkownika Roberta Majdeckiego, przedłużył służbę na drugą turę. - Jestem rodzinnym człowiekiem. Gdybym dostał propozycję kolejnego wyjazdu, musiałbym się zastanowić - mówi. Na razie cieszy się z powrotu do Lublina i ani myśli o emeryturze. Czuje w sobie dużo siły i chęci do pracy. - Tu jest moje miejsce na ziemi - cieszy się, oprowadzając po lubelskiej stacji krwiodawstwa.
Artur Goławski
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.