Jak zostać komandosem?
W Beskidach przechodzili selekcję żołnierze chętni do służby w jednostce specjalnej NIL. Przez kilka dni nocowali pod gołym niebem, pokonywali lodowate strumienie i zdobywali strome stoki. Ostateczny egzamin zdała połowa kandydatów.
Kandydaci na komandosów musieli pokonać codziennie kilkadziesiąt kilometrów, przejść przez rwącą, szeroką rzekę, kilkanaście zamarzniętych potoków i zdobyć kilka beskidzkich szczytów. Test zaliczyła jedynie powoła chętnych.
- Potrzebujemy sprawnych fizycznie intelektualistów. To jednostka wybiera sobie żołnierzy, a nie żołnierze jednostkę - mówi jeden z instruktorów.
Podstawowy test dla żołnierzy ubiegających się o miejsce w jednostce NIL odbywa się dwa razy w ciągu roku, kiedy warunki w górach są najcięższe - zimą i wiosną. Zanim jednak kandydaci przystąpią do testu w górach, zdają egzamin wstępny w jednostce. Najpierw jest to sprawdzian fizyczny, później rozmowa z psychologiem. Tutaj następuje największy odsiew kandydatów. Przyszły komandos musi bowiem być nie tylko sprawny fizycznie, ale też dobrze sobie radzić w stresujących sytuacjach
Największym problemem jednak jest sprawność fizyczna. Mimo tego, że wymagania i normy fizyczne oraz listę niezbędnych dokumentów można znaleźć na stronach internetowych jednostki, to kandydaci przyjeżdżają często nieprzygotowani.
Tym razem do terenowego etapu zakwalifikowało się jedynie 29 kandydatów, którzy mieli przejść kolejny egzamin w górach Beskidu Wyspowego i Makowskiego. Dodajmy, że podczas każdej z selekcji trasa wyprawy, miejsca noclegowe i punkty kontrolne są inne, podobnie jak różne są zadania, przed jakimi stają żołnierze.
Wszystko dlatego, że zdarza się, iż niektórzy do egzaminu podchodzą kilka razy. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie kryzys i kandydat odpadnie. Większość z żołnierzy kończy przygodę z selekcją w ciągu pierwszych 48 godzin testu.
Selekcja w Beskidach obejmowała przejście wyznaczonej trasy w określonym czasie w trudnych warunkach terenowych i pogodowych. Kandydaci musieli pokonać rzekę, zamarznięte potoki, oblodzone szlaki i błotniste trakty. Kiedy już poziom ich zmęczenia był maksymalny, instruktorzy podsuwali im do rozwiązania testy, by sprawdzić ich możliwości psychiczne, spostrzegawczość i zdolności analityczne.
Żołnierze byli pozbawieni snu, skrajnie zmęczeni, a do tego zmarznięci. Pogoda też ich nie rozpieszczała. Temperatura oscylowała w granicach zera stopni Celsjusza, a po zmroku słupek rtęci w kilkadziesiąt minut spadał do minus sześciu, siedmiu stopni. Do tego wiał porywisty wiatr.
Każdy z kandydatów na operatora jednostki NIL mógł ze sobą zabrać w góry śpiwór, karimatę, kompas, nóż, zapałki i zapas żywności na pięć dni. Wszystko to nieśli na plecach. Jedynie wodę dostarczali instruktorzy. Nie wolno było jednak posiadać żadnych odżywek.
Sprawdzian zaliczyło tylko 15 kandydatów. Większość z tych, którzy odpadli, zrezygnowała sama. Jednak byli i tacy, którzy zostali wyrzuceni przez instruktorów. W czasie testu obowiązują surowe zasady: nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, GPS oraz z żadnej pomocy z zewnątrz. Kto się do tego nie stosuje, wraca do macierzystej jednostki.