Samoloty bezzałogowe - cisi zwiadowcy
Bezzałogowe samoloty i śmigłowce mają coraz większe znaczenie na współczesnym polu walki. Jednakże tego typu konstrukcje już od dekad są wysyłane na najbardziej niebezpieczne misje. Pełnią rolę zwiadowców, ale też... zabójców!
Aparaty określane jako bezzałogowe statki powietrzne (BSP; Unmanned Aerial Vehicle/System - UAV/UAS) nie są w światowych arsenałach żadną nowością. To narzędzia z powodzeniem używane od dekad, przede wszystkim do celów rozpoznawczych. Ich początków należy się dopatrywać w czasach I wojny światowej, kiedy to rozpoczęto prace nad pierwszymi pociskami latającymi, protoplastami dzisiejszych rakiet skrzydlatych. Konstrukcje takie, jak amerykańska prototypowa "latająca torpeda" Kettering Bug, były małymi samolotami bezzałogowymi, które wykonywały samodzielny lot w kierunku celu, a po dotarciu do niego ulegały zniszczeniu.
Tego typu aparaty badano również w okresie międzywojennym, a brytyjski samolocik Larynx z 1925 roku był już nawet wyposażony w autopilota. Oczywiście, nie były to bezzałogowe statki powietrzne w dzisiejszym rozumieniu. Ich misje miały charakter jednorazowy, nie były też pilotowane zdalnie przez człowieka z ziemi.
Ten ostatni wymóg zaczął być spełniany w latach trzydziestych XX wieku, kiedy to pojawiły się pierwsze samoloty - zarówno pełnowymiarowe, jak i małe, modelarskie samolociki, sterowane falami radiowymi. W 1940 roku amerykańska armia postanowiła w modelarskiej firmie Reginalda Denny "Radioplane Company" kupić te niewielkie maszyny jako cele dla dział przeciwlotniczych i nazwała je Radioplane OQ-1. Potem nabyto też model OQ-2.
US Navy, również eksperymentująca już z samolotami sterowanymi radiem, także kupiła takie konstrukcje i nazywała je TDD-1, czyli Target Drone Denny 1. To właśnie wówczas cele latające zaczęto nazywać dronami, od charakterystycznego buczenia ich niewielkich silników. Rozpoczęła się prawdziwa historia BSP, choć wciąż były one teoretycznie jednorazowego użytku.
Podniebni szpiedzy
W czasie II wojny światowej technologia pozwalała już na konwersję na samoloty zdalnie sterowane radiem nawet ciężkich bombowców B-17. Wciąż jednak tak przerobione aparaty łatwiej było naprowadzić z dużej odległości na szczególnie ważny cel, i tam użyć jako latające bomby, niż próbować sprowadzić je z powrotem. Zresztą w konstrukcji "latającej bomby" użycie samolotu stawało się anachronizmem - niemieckie V-1 były już rasowymi pociskami skrzydlatymi i ewolucja tego typu konstrukcji zaczęła się toczyć własnym życiem.
Prawdziwe, wielokrotnego użytku bezzałogowe statki powietrzne, zaczęły powstawać później, w latach pięćdziesiątych. Wówczas to rozwój technologii rakietowych uczynił loty rozpoznawcze klasycznych samolotów nad terytorium przeciwnika niezwykle ryzykownymi. Ich uzupełnieniem stały się zatem szpiegowskie BSP - w miarę niewielkie, trudne do namierzenia, niezwykle szybkie samoloty odrzutowe wielokrotnego zastosowania.
Przodujący w tego typu konstrukcjach Amerykanie sięgnęli po sprawdzony, odrzutowy samolot cel Q-2A Firebee firmy Ryan Aeronautical Company (od 1969 roku Teledyne-Ryan), zwłaszcza jego zmodernizowaną odmianę BQM-34. Modele AQM-34Q, AQM34L czy też AQM34N zapisały nową kartę w historii lotnictwa, kiedy to w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wykonały dziesiątki tysięcy misji nad Chinami, Koreą Północną i Wietnamem, dokonując rozpoznania i zbierając głównie dane o systemie obrony przeciwlotniczej, w tym stacjach radarowych, w państwach komunistycznych. Dostarczały bardzo ważne informacje, a jeśli któryś nie wrócił do bazy, można było tego nie komentować - nikt przecież nie zginął.
Firebee to bardzo ciekawa konstrukcja. Do akcji był wynoszony, jak kilka podobnych ówczesnych amerykańskich samolotów bezzałogowych, pod skrzydłem bombowca lub samolotu transportowego DC-130 Herculses. Następnie, po odłączeniu, uruchamiał własny silnik odrzutowy i wyruszał na misję nad tereny szczególnie niebezpieczne, po z góry wyznaczonej trasie. Po powrocie nad własne terytorium następowało wyłączenie silnika i kontrolowane opadanie z użyciem spadochronu.
Później firma Ryan opracowała jeszcze doskonalszy bezzałogowy statek powietrzny - AQM-91 Firefly. Lata sześćdziesiąte były złotym okresem lotnictwa. Powstało wtedy mnóstwo ciekawych konstrukcji. Skorzystały na tym również bezzałogowce. To wówczas do produkcji wszedł między innymi śmigłowiec Gyrodyne QH-50 DASH. Ten ciekawy wiropłat służył do rozpoznania, mógł także atakować jednostki przeciwnika przy użyciu torped. W służbie operacyjnej US Navy znajdował się jednak dość krótko.
Po drugiej stronie żelaznej kurtyny pojawiły się odpowiedniki maszyn amerykańskich, także wywodzące się z celów latających. Najsławniejsze z nich to Ła-17R oraz stanowiący jego następcę, opracowany w latach siedemdziesiątych, Tu-143 WR-3 Rejs. Startujący z wyrzutni naziemnej, Tu-143 powielał koncepcję szybkiego, odrzutowego, niewielkiego samolotu rozpoznawczego i był radzieckim analogiem dla AQM. W warunkach pełnoskalowej wojny miał dostarczać dane z terenów o silnym nasyceniu środkami przeciwlotniczymi, wykonując misję po z góry wyznaczonej trasie i lądując z wykorzystaniem spadochronu. Rejs, który trafił do wyposażenia kilku armii Układu Warszawskiego i na Bliski Wschód, brał udział w paru konfliktach zbrojnych. Po raz ostatni w tym roku, na Ukrainie.
Droga ku współczesności
Obecnie można zaobserwować dynamiczny rozwój bezzałogowych samolotów i śmigłowców. Doświadczenia ostatnich dekad pokazały, że tego typu konstrukcje sprawdzają się nie tylko na poziomie strategicznego czy operacyjnego rozpoznania, a zatem tam, gdzie jest potrzebny bardzo szybki, odrzutowy, skomplikowany w obsłudze aparat latający. W latach siedemdziesiątych w izraelskiej służbie pojawiły się małe samoloty rozpoznawcze IAI Scout - o rozpiętości skrzydeł 5 m, napędzane silnikiem tłokowym o mocy niewiele większej niż 20 KM i masie startowej raptem 160 kg. Mogły być sterowane przez operatora z ziemi lub wykonywać lot po wyznaczonej z góry trasie. Wyposażono je zaś w optoelektroniczną głowicę obserwacyjną.
Powstanie tego typu konstrukcji było możliwe dzięki miniaturyzacji sprzętu elektronicznego oraz optycznego. W rezultacie otrzymano niezwykle efektywne narzędzie rozpoznania - z racji swych rozmiarów i możliwości działania na pułapie powyżej 4 km wykrycie i zniszczenie tej wielkości BSP z ziemi nie było sprawą prostą, a samolocik mógł przez długi czas obserwować pozycje wroga, dostarczając na bieżąco dane z rozpoznania. Amerykanie podchwycili ten pomysł i w latach osiemdziesiątych do wyposażenia ich armii wszedł podobny aparat - RQ-2 Pioneer. Dziś konstrukcje tego rodzaju mają każde siły zbrojne, które chcą uchodzić za nowoczesne.
W latach osiemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych powstał również samolot GNAT 750. Ten protoplasta rozsławionego później MQ-1 Predator był maszyną szpiegowską nowej generacji. Mimo że powolny, dzięki cechom zbliżonym do szybowca i oszczędnemu, cichemu silnikowi, mógł się utrzymywać w powietrzu przez wiele godzin, a nawet dób, operując na bardzo dużych wysokościach. W dodatku nie można go było z ziemi dostrzec gołym okiem. Stąd już tylko krok dzielił konstruktorów od stworzenia jego ulepszonej wersji, Predatora, który ostatecznie uzbrojono w kierowane, precyzyjne pociski AGM-114 Hellfire, odpalone pierwszy raz operacyjnie w 2001 roku. Tak zaczęło się osławione "polowanie z użyciem dronów", które trwa już kilkanaście lat.
Współczesne bezzałogowe statki powietrzne przeszły daleką drogę - moment wejścia do służby TDD-1 i testy na lotniskowcu najnowocześniejszego dziś X-47B dzieli przeszło 70 lat. Wciąż tego typu samoloty i śmigłowce pełnią tylko funkcje pomocnicze wobec maszyn załogowych, ale w dziedzinie rozpoznania to właśnie aparaty bezzałogowe z powodzeniem wypierają te pilotowane bezpośrednio przez człowieka. Dziś rozpoznanie opiera się na satelitach lub w większości przypadków - choć nie we wszystkich - właśnie na BSP, w tym na tych najbardziej fascynujących, tajnych po dziś dzień projektach maszyn szpiegowskich. Choć coraz doskonalsze, nie są jednak bronią nową. Ich historia jest niewiele krótsza niż losy całego lotnictwa i będą jego częścią w nadchodzących dekadach.
Norbert Bączyk