Szpony polskiej floty
Polska Marynarka Wojenna ma trzy klucze śmigłowców do zwalczania okrętów podwodnych.
Po wycofaniu ze służby samolotów odrzutowych (MiG-21, Iskry) jedynymi uzbrojonymi maszynami lotnictwa Marynarki Wojennej są śmigłowce zwalczania okrętów podwodnych (ZOP): amerykańskie Kamany SH-2G Super Seasprite i poradzieckie Mi-14PŁ. Z 70 planowanych nowych egzemplarzy dla sił zbrojnych sześć ma być w tej wersji.
Jedyny klucz
SH-2G Super Seasprite są pierwszymi w historii polskiego lotnictwa morskiego śmigłowcami pokładowymi. Pierwsze dwa dotarły do Polski w październiku 2002 roku na pokładzie ORP "Gen. T. Kościuszko", fregaty rakietowej typu Oliver Hazard Perry przekazanej przez USA. Rok później przyleciały kolejne dwa SH-2G z bazy lotnictwa morskiego w Nordholz w Niemczech. W sierpniu 2003 roku Super Seasprite weszły do służby w składzie nowo sformowanego klucza śmigłowców pokładowych, który obecnie należy do grupy lotniczej 43 Bazy Lotnictwa Morskiego w Gdyni-Babich Dołach.
- Ten klucz jest wyjątkowy, ponieważ nasze śmigłowce jako jedyne w Polsce operują zarówno z lotnisk, jak i pokładów fregat - mówi kapitan pilot Bartłomiej Lipiński.
Załogi Kamanów, jako jedyne w naszych siłach zbrojnych, latały nad norweskimi fiordami, morzami Czarnym i Śródziemnym, jak również Oceanem Atlantyckim, a wypady nad Morze Północne to dla nich chleb powszedni.
Używane w Polsce śmigłowce pochodzą z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
- Gdy osoba niezorientowana spojrzy na metryczkę z datą produkcji SH-2G, to te maszyny mogą się jej wydawać stare - mówi dowódca klucza kapitan Sebastian Bąbel. - Faktycznie, nie są nowe, ale nie są też przestarzałe. Porównałbym je do siedmioletniego mercedesa. Należy pamiętać, że zanim zostały przekazane Polsce, spędziły niewiele czasu w powietrzu. Dlatego stan techniczny Kamanów jest o wiele lepszy, niż wskazywałby na to ich wiek.
Poza tym SH-2G są eksploatowane według stanu technicznego, a nie resursu. Dzięki temu pozostaną w służbie prawdopodobnie do około 2025 roku. Oczywiście, jak zauważają piloci, dobrze byłoby, gdyby niektóre urządzenia były nowsze, ale - jak zastrzegają - te, które są do dyspozycji, pozwalają im spokojnie działać.
Polskie SH-2G są wyposażone w radar obserwacji obiektów nawodnych oraz systemy do wykrywania okrętów podwodnych - wyrzucane pławy radiohydroakustyczne oraz detektor anomalii magnetycznych. Przed kilku laty maszyny te przystosowano również do przenoszenia nowej torpedy MU-90.
-Możemy zwalczać wykryty okręt podwodny samodzielnie lub we współpracy z jedną jednostką pływającą lub większą ich liczbą - stwierdza dowódca klucza.
Krok ku wielozadaniowości
Doświadczenia z udziału w operacji natowskiej "Active Endeavour" na Morzu Śródziemnym stały się impulsem do modyfikacji śmigłowców, która zwiększa możliwości ich użycia. Piloci klucza wspominają, że podczas odprawy przed jednym z lotów patrolowych otrzymali rozkaz rozpoznania podejrzanego statku.
Jednocześnie zalecono im, aby nie podlatywali do niego zbyt blisko, bo na pokładzie może znajdować się broń maszynowa. Lotnicy zdali sobie sprawę, że nie mają żadnej możliwości samoobrony. Zdecydowano więc, by w drzwiach kabiny transportowej zamontować stanowisko karabinu maszynowego, który obsługuje nawigator-operator; dziś tak wyposażone są trzy z polskich SH-2G.
Dzięki temu śmigłowce mogą zabezpieczać i wspierać na przykład akcje Wojsk Specjalnych, abordaże.
- Nawiązaliśmy już współpracę z GROM-em i Formozą - podkreśla kapitan Bąbel. - W 2012 roku przeprowadziliśmy wspólne ćwiczenia z komandosami morskimi. Część z nich działała z pokładu okrętu, a inni zabezpieczali z powietrza - dodaje kapitan Lipiński. Przy czym nie strzelali z pokładu śmigłowca, gdyż nie ma przepisów zezwalających na takie użycie broni, którą ma Formoza. Rozpoznanie na rzecz Wojsk Specjalnych i zabezpieczanie ich działań to całkowita nowość dla załóg polskich Kamanów.
- Doświadczenia z misji wykazały, że w działaniach asymetrycznych wyjątkowo skuteczna jest współpraca załóg okrętów, śmigłowców i Wojsk Specjalnych - uważa kapitan Bąbel. - Jest to równie ważne, jak zwalczanie okrętów podwodnych, a gdy się uwzględni na dzisiejsze realia, być może nawet ważniejsze.
Przyszłość klucza ściśle wiąże się z decyzjami o losie polskich fregat. Brak jednostek, z których te śmigłowce mogłyby działać, oznaczałby utratę nabytych w ostatnim dziesięcioleciu zdolności i wyszkolonej kadry. "Aby kupić nowy okręt, wystarczy mieć pieniądze. Na wyszkolenie pilota pokładowego potrzeba zaś minimum ośmiu lat intensywnej pracy", podsumowuje kapitan Bąbel.
Odmłodzone "czternastki"
Lotnictwo Marynarki Wojennej ma również dwa klucze śmigłowców zwalczania okrętów podwodnych z Mi-14PŁ. Te maszyny stacjonują na lotnisku 44 Bazy Lotnictwa Morskiego w Darłowie.
Pierwsza partia sześciu Mi-14PŁ trafiła do polskiej Marynarki Wojennej w 1981 roku, a druga w 1983 roku. W ZSRR kupiono też pięć ratowniczych Mi-14PS. W wypadkach utracono po dwie maszyny każdej z wersji. Pozostałe ratownicze "czternastki" wycofano ze służby w latach 2008-2010.
Dziś po dostosowaniu dwóch Mi-14PŁ do zadań ratowniczych (Mi-14PŁ/R) w wersji ZOP pozostało osiem maszyn. Resursy pozwalają użytkować Mi-14 jeszcze przez sześć-siedem lat. Pierwsze cztery Mi-14PŁ zakończą jednak służbę już w latach 2013-2015, a pozostałe w okresie 2018-2019. Nic dziwnego zatem, że lotnicy morscy z nadzieją czekają na rozstrzygnięcie przetargu na nowe śmigłowce ZOP.
Po ostatniej modernizacji "czternastek" zasięg wykrywania okrętów podwodnych zwiększył się do 12 kilometrów. Możliwości w tym obszarze zwiększyły się dzięki nowej, opuszczanej na głębokość do 100 metrów stacji hydroakustycznej OKA-2M/Z Słowik, zmodernizowanej do standardu Mniszka, detektorowi anomalii magnetycznych i pławom. Unowocześnieniu poddano system poszukująco-celowniczy Kalmar - doprowadzono go do standardu Kryl-lot. Po zmianach "czternastki" mogą nawiązać łączność z zanurzonym okrętem podwodnym za pomocą telefonu podwodnego HTL-10. Śmigłowiec został też wyposażony w przyrządy radionawigacyjne umożliwiające precyzyjne lądowanie. Na pokładzie pojawił się również system dowodzenia ŁŚ-10 Łeba.
- Przeszliśmy z technologii analogowej na cyfrową - podsumowuje wprowadzone modyfikacje latający na Mi-14PŁ starszy nawigator operator porucznik Krystian Gutkowski.
Pierwotnie polskie Mi-14PŁ były uzbrojone w bomby głębinowe zrzucane automatycznie bądź ręcznie. Teraz, podobnie jak SH-2G, zostały przystosowane do przenoszenia torpedy MU-90. Rodzaj uzbrojenia dostosowywany jest do charakteru misji. Przy czym lotnicy uważają, że torpedy zapewniają większe prawdopodobieństwo zniszczenia celu.
Niemniej jednak pojawienie się dodatkowych urządzeń jest bardzo obciążające dla nawigatora-operatora, który pracuje w dwóch całkowicie odmiennych środowiskach - w powietrzu i na wodzie. Dlatego lotnicy morscy chcieliby, aby załoga Mi-14PŁ została zwiększona z trzech do czterech osób. Czwarty jej członek obsługiwałby system dowodzenia. Z Łebą powiązany jest namiernik pław w standardzie Krab, który nie może działać bez niej.
Gra w chowanego
Bałtyk, choć ma średnią głębokość około 100 metrów (Głębia Gotlandzka to nieco ponad 400 metrów), jest przyjazny okrętom podwodnym. Zasolenie, zmiany stężenia wody w związku z różnymi zjawiskami biochemicznymi i rozkład prędkości rozchodzenia się dźwięku utrudniają ich namierzenie.
- Zmiany mogą być diametralne na przestrzeni kilkudziesięciu, a czasem zaledwie kilkunastu metrów. Dlatego na pewnej głębokości urządzenia wykrywające mogą mieć zasięg 8-10 kilometrów, by w nieco niższej warstwie wody spaść do 1,5-2 kilometrów", wyjaśnia porucznik Gutkowski. Załogi okrętów podwodnych wiedzą o tym i starają się wykorzystać te różnice, by się skryć. Nawigator Mi-14 uważa, że na Bałtyku najskuteczniejszą metodą ich poszukiwania jest użycie stacji hydroakustycznej. Spore szanse na odnalezienie jednostki pod wodą dają pławy, a detektor służy do potwierdzenia nawiązania kontaktu. W porównaniu z Bałtykiem znacznie łatwiej jest śledzić okręty podwodne na Morzu Północnym. Porucznik Krystian Gutkowski podkreśla, że tam jedynym ograniczeniem jest zasięg urządzeń.
Tadeusz Wróbel