Test opatrzności
Nazwano go dzieckiem szczęścia. Dwukrotnie ranny, cudem uniknął śmierci. Byli tacy, którzy mówili, że musi uważać, bo wyczerpał już swój limit.
Gdy wyjeżdżał na misję, mówił żonie, by się nie martwiła, bo jako magazynier będzie bezpieczny w bazie. Wierzyła, dopóki nie zobaczyła dziury po pocisku w jego hełmie i blizny na przestrzelonym barku. Teraz wie, że Łukasz jest komandosem i gdy wyjeżdża, wykonuje niebezpieczne zadania. Jest dumna z męża, ale jednocześnie boi się, że ich kilkuletnia córka zostanie kiedyś sierotą.
Kawaler orderu
Operatorzy z 1 Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca nie rozmawiają z dziennikarzami. Łukasz robi wyjątek na prośbę dowódcy jednostki. Zastrzega: żadnych zdjęć i nazwisk. Nawet na stronie internetowej, gdzie wymienieni są członkowie kapituły Orderu Krzyża Wojskowego, widnieje jedynie jego stopień i imię. Kawalerem Orderu Krzyża Wojskowego III klasy - Krzyża Kawalerskiego został 11 listopada 2006 roku. Miał wtedy 24 lata. 31 marca 2009 roku prezydent powołał go do sześcioosobowej kapituły orderu.
Niewysoki, krępy, uśmiechnięty. Nie sprawia wrażenia groźnego wojownika. Na spotkanie do klubu jednostki przyszedł wprost ze szkolenia medycznego. W zespole bojowym jest operatorem oraz kierowcą-sanitariuszem. Skończył studia na kierunku ratownictwo medyczne. Teraz na różnych kursach doskonali umiejętności. Wie, że kiedyś może zależeć od niego życie kolegów.
W 2004 roku, podczas akcji na ulicach Karbali w Iraku, został dwukrotnie ranny. Pamięta, jak ważna była wówczas natychmiastowa pomoc medyczna, jak słowa amerykańskiego ratownika dodawały nadziei. Marzeniem Łukasza jest wyjazd do Stanów Zjednoczonych na kurs wojskowych ratowników medycznych.
Z trzepaka do specjalsów
Teraz jest sierżantem, od 2009 roku w służbie stałej. Jego zdjęcie stoi w centralnym miejscu sali tradycji jednostki, tuż przy fotokopii Krzyża Kawalerskiego Orderu Krzyża Wojskowego, który dostał od zwierzchnika sił zbrojnych. Gdy zakłada galowy mundur, na odznaczenie z odrobiną zazdrości zerkają nawet starzy wyjadacze z jednostki. Przyznaje, że jest z niego dumny.
W Bełchatowie, gdzie dorastał, życie młodych ludzi skupiało się w okolicy trzepaka i osiedlowych ławek. Wielu chłopakom wystarczyło do szczęścia tanie wino i miano blokersa. Łukasz w porę zrozumiał, że to ślepy zaułek. Długie rozmowy z ojcem sprawiły, że poszukał innej drogi. Zapisał się do miejscowego Strzelca. Z czasem taplanie w błocie, bieganie po lasach i zajęcia paramilitarne w strzeleckiej jednostce spodobały mu się bardziej niż bycie blokersem.
Trochę za namową instruktorów, Łukasz postanowił zostać żołnierzem. Założył, że nie będzie służył w pierwszej lepszej jednostce, lecz w pułku specjalnym. Gdy jednak zgłosił się do miejscowej wojskowej komendy uzupełnień, usłyszał, że może co najwyżej zostać skierowany do którejś jednostki kawalerii powietrznej.
On się jednak uparł. Zameldował się czasowo u babci mieszkającej blisko Lublińca. Od tego momentu należał do WKU w mieście, w którym chciał pełnić służbę. W ten sposób droga do wymarzonej jednostki znacznie mu się skróciła. Jej bramę przekroczył 2 października 2001 roku.
Dwie strony placu
Jako rekrut służby zasadniczej przeżył kolejne rozczarowanie. Zamiast do kompanii przygotowującej poborowych do przyszłej służby w zespołach bojowych, trafił na unitarkę dla żołnierzy przeznaczonych do pododdziałów obsługi. W wolnych chwilach smętnie patrzył na drugą stronę placu, gdzie ćwiczyli przyszli operatorzy.
Wciąż jednak powtarzał przełożonym, co jest jego celem.
Gdy młodzi żołnierze z drugiej strony placu trafili do szkoły młodszych specjalistów, aby szkolić się na komandosów, Łukasz przeszedł do grupy logistycznej batalionu. Pewnego dnia okazało się, że jakiś żołnierz chce zrezygnować ze szkoły. Łukasz wykorzystał szansę i zajął jego miejsce. W 2002 roku został żołnierzem 3 kompanii specjalnej.
Po roku od wcielenia, dwa tygodnie przed końcem służby zasadniczej, został żołnierzem nadterminowym. Szykował się do kolejnego, bodaj najtrudniejszego egzaminu - selekcji. Przystąpił do niego w październiku 2003 roku, dokładnie dwa lata po wcieleniu do armii. Był to dla niego sprawdzian nie tylko kondycji, lecz także charakteru, wytrwałości i intelektu. Wygrał. Za pierwszym razem udowodnił, że ma wszelkie predyspozycje, aby zostać operatorem w kompanii dywersyjno-rozpoznawczej.
Chrzest bojowy
Do samolotu lecącego do Kuwejtu wsiadł jako plutonowy. Czuł satysfakcję, że jedzie wykonywać ważne zadania, że będzie mógł wreszcie skonfrontować trzyletnie szkolenie z wojenną rzeczywistością. Dzisiaj ocenia, że wtedy wrzucono ich, młodych, niedoświadczonych żołnierzy, na głęboką wodę.
Po dwóch miesiącach od przyjazdu na misję miał już za sobą kilka bojowych operacji. Jego zespół w miesięcznych dyżurach współpracował z 5 Grupą Sił Specjalnych USA. Polscy komandosi chłonęli wszystko, co pokazywali Amerykanie.
Feralnego dnia, jak wiele razy wcześniej, wyjechali razem do miasta na rozpoznanie. Od początku patrolu czuli niepokój. Amerykańscy informatorzy donosili, że wkrótce w mieście mogą wybuchnąć walki.
- Najpierw pojechaliśmy do bazy bułgarskiej - wspomina Łukasz. - Ich komandosi, których nazywaliśmy busofcami, też mieli wziąć udział we wspólnym patrolu. Amerykanie jechali HMMWV, Bułgarzy chevroletami, a my mizernymi honkerami. Kolumna była wymieszana. Dla zwiększenia siły ognia mieliśmy jeszcze dwa wozy opancerzone Bułgarów - mówi Łukasz. Siedział w honkerze tyłem do kierunku jazdy. Na jednej z ulic blisko patrolu przejechał samochód osobowy. Ktoś ich niecelnie ostrzelał. Nie zwrócili na to jednak większej uwagi. Po krótkiej jeździe znaleźli się na głównej arterii Karbali. Gdy tam wjechali, nagle opustoszała. Ludzie pochowali się w bramach i zaułkach.
Bitewne piekło
Kilka chwil później rozpętało się piekło. Na dachach budynków, w oknach, bramach pojawili się ludzie, którzy zaczęli strzelać do żołnierzy z broni ręcznej, ciężkich karabinów i granatników. Rzucali granatami. Łukasz po raz pierwszy w życiu widział latające na wszystkie strony kawałki rozżarzonych odłamków.
Kolumna samochodów natychmiast przyspieszyła. Musieli przejechać pod ogniem około półtora kilometra - bojownicy As-Sadra rozstawili się wzdłuż całej ulicy.
Amerykanie, Polacy i Bułgarzy strzelali ze wszystkiego co mieli. Nagle samochód Polaków zaczął tracić moc. Okazało się, że przestrzelili mu wszystkie opony. Kierowca nie poddał się jednak i włączył napęd terenowy. Honker jechał na samych felgach. Łukasz poczuł huk i głośny pisk w uchu. Oszołomiony uświadomił sobie, że coś zerwało mu z głowy hełm. Przetarł twarz ręką i zobaczył krew. Nie miał czasu na rozczulanie się. Musiał walczyć.
Kolejny pocisk trafił go w bark. Ręka odskoczyła do tyłu i stała się bezwładna, broń upadła na podłogę. Nie mógł już strzelać. W pierwszej chwili pomyślał, że urwało mu rękę. Kątem oka zobaczył jednak dłoń i palce. Pomyślał, że nie jest aż tak źle. Chciał podnieść broń, ale nie dał rady.
- Wyjechaliśmy ze strefy najintensywniejszego ostrzału. Kolumna się zatrzymała. Musieliśmy zostawić honkera i szybko przenieść się do pojazdów Amerykanów. Okazało się, że Bułgarzy szybkimi chevroletami już uciekli do bazy, zostawiając nas w strefie walki - wspomina żołnierz.
Rana za milion dolarów
Nie stracił przytomności. Był trochę przestraszony. Czuł, że krew rozlewa się pod kamizelką. Bał się, że się wykrwawi. Amerykański sanitariusz sypnął mu na ranę QuikClot - środek hemostatyczny do tamowania krwotoków. Łukasz poczuł pieczenie.
Na inne zabiegi nie było czasu. Kolumna po przegrupowaniu szybko ruszyła do bazy Juliet. Tam na rannych czekali już medycy. Po krótkim czasie trzej najciężej ranni,
w tym Łukasz, zostali zabrani śmigłowcem do polskiego szpitala polowego w bazie Lima. Lżej rannych zawieziono tam samochodami. Po wykonaniu wszystkich badań okazało się, że postrzał nie naruszył kości barku Łukasza, a jedynie wybił rękę ze stawu. Któryś z lekarzy zażartował, że komandos ma ranę za milion dolarów. Pocisk, który przebił kamizelkę kuloodporną, przeszedł przez bark na wylot.
To jednak nie wszystko. Okazało się, że pierwszy pocisk, który go trafił, wszedł od przodu pod hełm, przebił małżowinę uszną tuż przy skroni, potem hełm, i poleciał dalej. Od tej chwili zaczęto nazywać Łukasza dzieckiem szczęścia. Byli też tacy, którzy mówili, że musi uważać, bo już wyczerpał limit. Odpowiadał, że jest odwrotnie. Skoro dwukrotnie został ranny, to prawdopodobieństwo trzeciego postrzału jest znikome.
Zrezygnować z marzeń?
Lekarze uznali, że Łukasz powinien wracać do kraju. On jednak tak długo prosił, aby pozwolono mu pozostać na misji, aż w końcu zgodzono się na to. Po tygodniowym pobycie w szpitalu i niespełna miesięcznej rehabilitacji znów wziął broń do ręki i wyjechał na patrol.
- W czasie rekonwalescencji wiele razy stawały mi przed oczami obrazy z tamtej bitwy. Były momenty, gdy zastanawiałem się, czy zdołam jeszcze kiedyś ruszyć do akcji. Jednak się przełamałem. Inaczej musiałbym odejść ze służby, przestać być żołnierzem. Zrezygnować z marzeń - wspomina.
Hełm wystawowy
Do końca pobytu w Iraku wziął udział jeszcze w wielu akcjach i patrolach. Cały czas, niczym talizman, nosił przestrzelony hełm, wzbudzając często spore zainteresowanie. Po misji oddał go do sali tradycji jednostki. Niedawno hełm można było oglądać na wystawie w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Po powrocie do kraju Łukasz został żołnierzem kontraktowym. W składzie VI zmiany polskiego kontyngentu znów poleciał do Iraku. W 2008 roku wziął udział w kolejnej misji. Tym razem w niewielkiej grupie żołnierzy wojsk specjalnych znalazł się w Kandaharze w Afganistanie.
Po powrocie z tej ostatniej jak dotąd misji został nareszcie żołnierzem służby stałej. Ożenił się trzy lata temu. Katarzynę poznał w Bełchatowie. Na początku niewiele mówił jej o swojej niebezpiecznej służbie. Z czasem nie mógł już jednak ukrywać, kim jest i co robi. Wie, że Kasia i inne żony operatorów doskonale wyczuwają, jak bardzo ryzykują ich mężowie. Dlatego podczas spotkań czy imprez w ich środowisku sprawy służbowe są zwykle tabu.
Bogusław Politowski
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.