Wyprawa dziesięciu tysięcy
To nie Aleksander Wielki, ale oddział greckich najemników obnażył słabość imperium perskiego.
Moc falangi
Z całego helleńskiego świata ściągały do punktu zbornego w mieście Kelajnaj greckie oddziały. Oprócz legendarnych Spartan znaleźli się tam także inni mieszkańcy Peloponezu, Ateńczycy, Beoci, wyborni łucznicy kreteńscy, zażarci w boju Trakowie oraz miotający ołowianymi kulami procarze z Rodos. Dowódcą Greków mianowano spartańskiego wygnańca Klearcha, jednego z ważniejszych dowódców z czasów wojny peloponeskiej.
Bitwa pod kunaksą
Wszelkie nadzieje Cyrusa Młodszego pękły niczym bańka mydlana, kiedy okazało się, że jego brat nie jest ani tak głupi, ani tak nieudolny, jak przypuszczali buntownicy. Pod Kunaksą Artakserkses zagrodził im drogę armią liczącą kilkaset tysięcy żołnierzy. Po rozwinięciu szyków Anatolijczycy i Grecy nie byli w stanie stworzyć nawet odpowiednio długiego frontu i groziło im oskrzydlenie.
Cyrus Młodszy zdawał sobie sprawę, że jego jedyną szansą na zwycięstwo jest zamordowanie dowodzącego armią brata. Jako pierwszych rzucił do ataku Greków. Hoplici i wspierająca ich lekka piechota biegiem ruszyli na prawym skrzydle i uderzali włóczniami o tarcze. Nawet w pędzie zachowywali idealną falangę. Na ten widok stojący naprzeciwko wojownicy nie wytrzymali psychicznie i uciekli. Grecy ścigali ich przez kilka kilometrów.
Tymczasem Grecy nie mogli znaleźć godnego przeciwnika. Persowie za każdym razem umykali przed nimi i zdawało się, że zagrożenie ostatecznie minęło. Klearch i inni dowódcy doszli do wniosku, że Cyrus zapewne wygrał bitwę i teraz ściga niedobitki armii przeciwnika. Podjęto decyzję o powrocie do obozu. Wieści o ataku "jakichś" Persów i splądrowaniu wielkiego obozu Cyrusa puszczono mimo uszu. Prawda zaczęła docierać do Greków dopiero następnego dnia.
Persowie nie odważyli się zaatakować
Wyszło jednak zupełnie inaczej. Pomiędzy najemnikami greckimi i dowodzonymi przez Tyssafernesa żołnierzami perskimi dochodziło do ciągłych zatargów. Persowie podstępem postanowili pozbyć się oddziałów greckich. Zalali pobliskie kanały irygacyjne wodą, otoczyli najemników i zmusili ich do przeprawy, w której trakcie niemożliwe było sformowanie falangi.
Klearch jednak również użył sztuczki i rozciągnął swoją armię w niezwykle długą kolumnę, do której spędził dodatkowo okoliczną ludność. Przeprawa trwała bardzo długo, a że armia najemników sprawiała wrażenie znacznie liczniejszej, niż była w rzeczywistości, Persowie nie odważyli się jej zaatakować.
Utrata kadry dowódczej była dla Greków wielkim szokiem. Tak jak przewidywano, w ich obozie wybuchła panika i wszyscy byli przekonani o rychłej śmierci. Powrót do ojczyzny stał się jeszcze trudniejszy niż w momencie nawiązania pierwszych kontaktów z Persami. Tyssafernes i Arijos bowiem prowadzili najemników jeszcze bardziej na wschód, zamiast w stronę Morza Egejskiego.
Wtedy Ksenofont - oficer i przyjaciel Proksenosa z Beocji, zamordowanego w wyniku podstępu Tyssafernesa, a także autor relacji, dzięki której znamy tak dokładnie przebieg całej wyprawy - w ciągu jednego dnia zdołał podnieść swoich rodaków na duchu i doprowadził do wyboru na dowódcę Spartanina Chejrisofosa, najbardziej doświadczonego z wojowników.
Ku przestrodze prześladowcom
Ksenofont i Chejrisofos zrozumieli, że do skutecznej walki z nieprzyjacielem należy sformować zupełnie nową formację zbrojną. Na ich rozkaz pięćdziesięciu rodyjskich procarzy posadzono na ocalałe konie i w ten sposób stworzono oddział konnych strzelców. Niewielką liczbę jeźdźców rekompensowały ich umiejętności i determinacja.
Kiedy żołnierze Tyssafernesa ruszyli z kolejnym atakiem, procarze pod wodzą Lykiosa Ateńczyka pomieszali im szyki i zmusili do odwrotu. Wielu Persów padło trafionych ołowianymi pociskami, inni zginęli w walce wręcz. Lykios przyprowadził do obozu 80 jeńców. Zabito ich, a zmasakrowane ciała pozostawiono ku przestrodze kolejnym prześladowcom.
Ksenofont rozdzielił swoje siły na dwie kolumny - główna część poruszała się wygodnymi przełęczami, a wyselekcjonowane oddziały podkradały się do górskich stanowisk i zdobywały je w krwawej walce wręcz. Pomimo strat Karduchowie z dnia na dzień mobilizowali coraz większe siły. Krwawe walki kosztowały Greków wielu zabitych, ale w końcu zdołali opuścić niebezpieczne terytorium.
Ostatni etap
Armenia nie dysponowała wystarczająco silną armią, aby zagrozić Hellenom. Przemarsz przez jej ziemie był więc tylko epizodem. Na drodze do wybrzeży morskich stały jeszcze kolejne pokryte śniegami góry i następne wojownicze plemiona. Wobec tych ostatnich Grecy zastosowali wypróbowaną już na Karduchach taktykę dwóch kolumn. Udało im się przebić przez dobrze uzbrojonych Chalibów, Fasjan i gardzących śmiercią Taochów.
Dotarli wreszcie nad Morze Czarne. Podróż przez nie w porównaniu z niekończącym się marszem przez bezmiar lądu jawiła im się jako przyjemność. W Trapezuncie, położonej najbardziej na wschód greckiej kolonii, podjęli się "rozwiązania" kilku lokalnych problemów, a za zarobione pieniądze opłacili statki, które zawiozły ich do ojczyzny.
W Helladzie powitano ich jak mitycznych bohaterów, którzy pomimo wielkich strat (szacuje się, że spośród około 11,7 tysiąca najemników poległo kilka tysięcy) upokorzyli największe imperium świata. Przez kolejne stulecia to właśnie Ksenofonta, Klearcha i Chejrisofosa uważali Grecy za największych zdobywców Wschodu. Aleksander Wielki mógł kroczyć później przetartym szlakiem.
Maciej Szopa