Z panzerfaustu w sejf
Poszukiwania Bursztynowej Komnaty złączyły dwa różne miasta: malutkie miasteczko gdzieś w Prusach Wschodnich i brandenburski ośrodek przemysłowy z tramwajami i trolejbusami na ulicach. W 1945 roku wschodniopruski Landsberg i Landsberg nad Wartą połączyła straszna zemsta czerwonoarmistów. I szukanie skarbów.
Piszę "około", ponieważ moje stare notatki wskazują, że prawdopodobnie było to w roku 1991. W roku następnym miejscowy jasnowidz w transie widział już skrzynie z tym osiemnastowiecznym arcydziełem sztuki barokowej, a kilku samozwańczych organizatorów przymierzało się do zbiórki pieniędzy na akcję poszukiwawczą. W końcu ktoś zapytał: A gdzie właściwie szukać?
Górowo, a nie Gorzów
W książce Badowskiego znalazł się fragment listu, który pod koniec lat 50. minionego wieku został wysłany z ówczesnej NRD do radzieckich poszukiwaczy komnaty i opublikowany w wydanej w Rydze w 1961 roku książce W. Dmitriewa i W. Jeraszowa "Tajna jantarnoj komnaty".
Niejaka Emma Lupp, przedstawiona jako burmistrz miejscowości Koppenbrück, pisała: "Polski jeniec wojenny powiedział mi, że na początku stycznia 1945 roku z Königsbergu (Królewca - przyp. L. A.) wysłano wagon ze skarbami sztuki, które potem zamurowano w piwnicach zamku w powiecie Landsberg. Polaków, których zmuszono do wykonania tej pracy, wywieziono w nieznanym kierunku".
Po tym cytacie, zamieszczonym na stronach 173 i 174, w książce znajduje się znany nam już dopisek Ryszarda Badowskiego, że Landsberg to Gorzów. Ale wcześniej, bo na stronie 88 "Tajemnicy Bursztynowej Komnaty" znajdziemy zdanie, z którego wynika, że Badowski wiedział jednak, że Landsberg jest dawną nazwą Górowa Iławeckiego, chociaż niemieckie nazwy występujących w książce miejscowości nie są jego mocną stroną.
Chaotyczne akcje poszukiwawcze
Pani Lupp miała zapewne na myśli okolice ówczesnego Landsbergu w Prusach Wschodnich, a nie w Brandenburgii, być może właśnie Wildenhoff, chociaż zamiast zamku ozdobą tej miejscowości był pałac. W tym jednak przypadku winę za złe tłumaczenie można zrzucić na wieloznaczne niemieckie słowo Schloss, które oznacza zarówno pałac, jak i zamek, ale nie zamek jako warownię.
Wypalony w 1945 roku pałac Schwerinów w Dzikowie, gdzie w poprzednim roku gościł sam doktor Alfred Rohde, królewiecki opiekun Bursztynowej Komnaty, miejscowa ludność w następnych latach rozebrała do fundamentów i nie natrafiono na jakąś zamurówkę w piwnicach tej budowli. A więc trzeba szukać gdzie indziej - w szeroko pojętych okolicach Górowa Iławeckiego.
Zresztą skoncentrowanie się na Dzikowie i Bursztynowej Komnacie były przyczynami niepowodzeń zorganizowanych po wojnie w tej okolicy kilku dużych, ale chaotycznych akcji poszukiwawczych.
Szukać pałacu, zamku czy willi?
Moim zdaniem zbyt nieśmiało, a ponadto i w tym przypadku można powtórzyć słowa, które usłyszałem w Gorzowie: A gdzie właściwie szukać? W Kandytach, Sągnitach, Lipnikach, by wymienić tylko okoliczne wioski leżące w pobliżu linii kolejowej i nie zapominać o samym Górowie. Pamiętać też trzeba, że wcale nie musiał to być pałac, lecz na przykład jakaś okazała willa.
Do dzisiaj pozostaje zagadką, dlaczego Badowski - cytując ważny list pani Lupp - odesłał czytelników swej książki do Gorzowa Wielkopolskiego. Być może zmyliły go słowa o "powiecie Landsberg", a taki powiat rozciągał się na wschodzie Brandenburgii. Wybierzmy się tam.
Krótko po zajęciu Wildenhoffu koło Landsbergu przez Armię Czerwoną, co nastąpiło 18 lutego 1945 roku, inny Landsberg, leżący kilkaset kilometrów na zachód od wschodniopruskiego Landsbergu, odwiedził operator radzieckiej czołówki wojskowej. Z tego pobytu pozostały kilkunastosekundowe migawki utrwalone na światłoczułej taśmie.
Oto jedna ze śródmiejskich ulic. Jej środkiem wiedzie tor tramwajowy, a z boku stoi częściowo zniszczony autobus piętrowy - bez szyb i kół. Przemykający chodnikiem ludzie mają na lewych rękawach białe opaski. To Niemcy.
Oto Warta na dwóch ujęciach. Na jednym jakiś stateczek płynie walcząc ze sporymi falami, gdy poziom wody w rzece podniósł się znacznie po przedwiosennych roztopach. Przy brzegu stoi zacumowany inny stateczek parowy o nazwie Landsberg. Na drugim ujęciu również Warta, ale na pierwszym planie widać działko artylerii przeciwlotniczej. Jego lufa skierowana jest w niebo, a dowódca siedzi w przyniesionym z pobliskiego mieszkania fotelu.
Radziecki operator frontowy sfilmował również jakąś fabrykę i czterech oficerów wychodzących z budynku, który zdobi rosyjski napis "Wojennyj komendant gor. [roda] Landsberg".
Na zdjęciach filmowych niemal w ogóle nie widać zniszczeń, a przecież wtedy spora część tego prawie 50-tysięcznego miasta leżała w gruzach. Wbrew temu, co pisano w czasach Polski Ludowej, bitwy o Landsberg nie było. Miasto nie było bowiem przygotowane do obrony.
Gdy w końcu stycznia 1945 roku na jego przedpolach pojawiły się czołowe oddziały Armii Czerwonej, wchodzące w skład 1. Frontu Białoruskiego, miejscowy garnizon Wehrmachtu wycofał się do niedalekiego Küstrina (Kostrzyna), wcześniej jednak wysadzając w powietrze oba mosty na Warcie: kolejowy i drogowy. Tu i ówdzie doszło tylko do lokalnych potyczek.
Gwałty, rabunki, a nawet zbrodnie. Spalono też niemal całe Stare Miasto. Ocalała tylko okazała fara gotycka, do 1945 roku świątynia protestancka, obecnie katolicka katedra pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
Zanim do Landsbergu przyjechały z Gniezna i Wągrowca pierwsze grupy polskich pionierów, Rosjanie zdemontowali urządzenia i maszyny miejscowych zakładów przemysłowych, w tym koncernu IG Farben. Prawdopodobnie wywieziono też do ZSRR zbiory muzeum regionalnego, ponieważ Polacy, którzy we wrześniu 1945 roku objęli tę placówkę, nie znaleźli żadnych eksponatów. Pierwsi polscy osadnicy zapamiętali kikuty wypalonych domów śródmieścia oraz plątaninę zerwanej sieci tramwajowej i trolejbusowej.
Na murach spalonego dworca kolejowego ktoś wywiesił tablicę z napisem Kobyla Góra. To była pierwsza polska nazwa - dosłowne tłumaczenie nazwy niemieckiej. Później pojawił się Gorzów nad Wartą, rychło zmieniony na Gorzów Wielkopolski, dla podkreślenia faktu przynależności tego miasta do ówczesnego województwa poznańskiego. I tak pozostało do dzisiaj, chociaż Gorzów jest największym miastem województwa lubuskiego.
Prawdziwe aż do bólu notatki
Do 1972 roku była to największa w Polsce i jedna z największych w Europie diecezja, sięgająca aż po Słupsk i Lębork oraz obejmująca także północną część Wielkopolski: Piłę, Trzciankę i Krzyż.
Wasilij Grossman pisał nie tylko korespondencje z frontu, które regularnie czytał sam Józef Stalin. Prowadził również coś w rodzaju prywatnego dziennika frontowego, notując w nim różne fakty i spostrzeżenia. Te prawdziwe aż do bólu notatki nigdy nie miały być opublikowane. Stało się inaczej, bo upadł Związek Radziecki.
Gdy w kwietniu 1945 roku Grossman po raz drugi przyjechał do nadwarciańskiego Landsbergu, zobaczył to, co mniej więcej w tym samym czasie widziała tu młoda podporucznik gwardii Jelena M. Kagan, tłumaczka sekcji kontrwywiadu Smiersz 3. Armii Uderzeniowej. Wybitny pisarz radziecki i młoda dziewczyna, która popularną w ZSRR pisarką dopiero zostanie, zatrzymali się w Landsbergu w drodze do Berlina. Oboje nosili wówczas mundury oficerskie Armii Czerwonej.
Grossman w swych korespondencjach wojennych sławił armię, której mundur nosił, Kagan w Berlinie tłumaczyć będzie przesłuchiwania najważniejszych ludzi z otoczenia Adolfa Hitlera.
W książce "Berlin, maj 1945" Kagan pod nazwiskiem Rżewska pisała: "Miasto Landsberg. W zwalonym na chodnik, pozbawionym kół oplu mali chłopcy z białymi opaskami na rękawach. Pewnie bawią się w wojnę. Z okien zwisają białe prześcieradła. Na ulicach sporo ludzi, objuczeni tobołkami pchają wyładowane dziecinne wózki i wszyscy co do jednego - zarówno dorośli, jak i dzieci - z białą opaską na rękawie. Nie wyobrażałam sobie, że cały kraj może przywdziać białe opaski kapitulacji".
Grossmanowi zaś rzuciły się w oczy niemieckie dzieci bawiące się w wojnę. I tak - zanotował demagogicznie - prowadzi droga do nowej wojny. Na ocalałej Theaterstrasse Rżewska zobaczyła przystrojoną bramę triumfalną z napisem "Witajcie!".
To - jak napisała -"punkt zborny obywateli radzieckich wywiezionych na roboty przymusowe do Niemiec". I ani słowa o tym, co później działo się z tymi ludźmi, którzy z woli Józefa Stalina za to, że poznali inne życie niż w Związku Radzieckim, na długie lata trafiali do łagrów? Gdy w drodze z Poznania do Schwerina (Skwierzyny) Grossman po raz pierwszy przekroczył przedwojenną granicę polsko-niemiecką, w oczach kobiet i dziewcząt niemieckich zobaczył strach i przerażenie. W swym dzienniku zanotował, że spotykają je straszne rzeczy.
Konfiskata skarbów
Rabowano także na zajętych lub - jak kto woli - wyzwolonych ziemiach polskich, ale prawdziwa orgia grabieży nastąpiła dopiero po przekroczeniu przedwojennej granicy polsko-niemieckiej.
Rabowali szeregowi żołnierze, rabowali oficerowie, nierzadko wysokich stopni. Ale była także grabież oficjalna, dokonywana przez specjalne brygady trofiejne, delegowane na zajęte ziemie Trzeciej Rzeszy przez instytucje państwowe ZSRR. To one wywoziły na Wschód skarby kultury, maszyny i urządzenia fabryczne, tabor kolejowy, samochody i autobusy, nawet meble i sprzęt biurowy.
Niedaleko Gorzowa, bo w leżącej koło Meseritz (Międzyrzecza) wiosce Hochwalde (Wysoka) dowodzona przez Andrieja Biełokopytowa brygada trofiejna Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR w podziemiach fortyfikacji międzyrzeckich natrafiła na zamaskowany skarbiec.
W trzech komorach znajdowały się w dzieła sztuki i archiwalia zrabowane przez Niemców w Kraju Warty. I te skarby natychmiast wywieziono do Moskwy.
Niemieccy właściciele sejfów na ogół chętnie je otwierali i wręczali ich zawartość zwycięzcom. Gdy trafili na opornego lub właściciel sejfu uciekł albo zginął, otwierano go za pomocą strzału z panzerfaustu, przy okazji niszcząc i sejf, i jego zawartość.
Grossman był świadkiem przeliczania zawartości jednego z otwartych sejfów. Obok wyrobów ze złota i srebra oraz tym podobnych kosztowności leżały w nim zdjęcia rodzinne: dzieci, kobiety, starcy - Po co oni te zdjęcia przechowują? - zanotował Grossman słowa jednego ze spisujących kosztowności "pułkowników".
Odtajniony notatnik Briusowa
W 1992 roku wyeksponowały one bowiem wypowiedź pierwszego prezydenta Federacji Rosyjskiej Borysa Jelcyna, który podczas wizyty w Niemczech walnął prosto z mostu, że wie, gdzie jest komnata. Skonsternowani współpracownicy prezydenta domniemywali, że ich szef najprawdopodobniej miał na myśli dolinę Jonastal w Turyngii, gdzie za czasów hitlerowskich znajdował się wielki poligon wojskowy. I gdzie pod koniec wojny budowano podziemną kwaterę Hitlera o kryptonimie "Olga".
Dopiero po wielu latach ujawniono zapiski profesora Aleksandra Briusowa, członka kierowanej przez Tatianę Bielajewą brygady trofiejnej Komitetu do Spraw Sztuki ZSRR, operującej w Prusach Wschodnich. 5 czerwca 1945 roku Briusow w towarzystwie innego członka ekipy Bielajewej, bibliotekarza Iwana Pożarskiego, przekopał się przez zwały gruzu w najbardziej zniszczonej części zamku królewieckiego.
"Trafiliśmy - napisał w dzienniku - na brązowe zawiasy od drzwi z Carskiego Sioła" i na "fragmenty gzymsów, które mogą pochodzić z Bursztynowej Komnaty". Nieco niżej Briusow zanotował: "Myślę, że powinniśmy zrezygnować z dalszych jej poszukiwań".
Wśród milionów słów w dziesiątkach języków, które od tamtej pory wydrukowano lub wyemitowano w programach radiowych i telewizyjnych na temat Bursztynowej Komnaty, te ostatnie swą aktualność zachowają zawsze.
Leszek Adamczewski