50 lat w nieważkości

- Napisałem książkę pod tytułem "Ciężar nieważkości". Tytuł przewrotny, bo nieważkość rzeczywiście jest nieważka, ale ciężaru trochę trzeba się nadźwigać, żeby do tej nieważkości się zbliżyć - jedyny polski kosmonauta, gen. Mirosław Hermaszewski, z okazji 50. rocznicy pierwszego lotu człowieka w kosmos, opowiada historię swojego lotu.

Spotkanie z Mirosławem Hermaszewskim, w 50. rocznicę lotu dookoła Ziemi Jurija Gagarina, odbyło się na krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Jego gościem był również rosyjski kosmonauta Musa Manarow, który w sumie w kosmosie spędził 541 dni.

- Musa gratuluję ci tego lotu, jednego, drugiego... - generał Hermaszewski zwrócił się do Musy Manarowa. I zaczął swoją kosmiczną opowieść.

- Przy nim ja czuję się taki malutki. Mój lot trwał zaledwie osiem dni, a tu człowiek przebywał w kosmosie rok z wielkim hakiem... Jak do tego doszło? Ten kosmos fascynował. Tak samo jak mnie, młodego człowieka, który latał na szybowcach, to było także moje marzenie. Fascynowało mnie to, co jest tam wyżej. Kiedy już latałem na odrzutowych ponaddźwiękowych samolotach, to zajrzałem na ponad 21 tys. metrów. Strasznie wysoko. I stamtąd spojrzałem nieraz do góry, ale to już nie moje... Bo moje marzenia kończyły się w stratosferze.

Reklama

Ona jest piękna!

- Kiedy latałem na szybowcach, to cały świat zaniemówił. Człowiek pojawił się w kosmosie! Taki komunikat usłyszał świat. Człowiek jest na orbicie okołoziemskiej, jest to obywatel ówczesnego Związku Radzieckiego Jurij Gagarin. Nowe nazwisko. Byłem bardzo ciekawy, jak w ogóle wygląda kosmonauta, co przeżywa... Wtedy wiadomości były bardzo skromne, ale ja do dzisiaj mam wycinki tych gazet, pierwsze broszury.

- Kiedy Gagarin zobaczył z góry Ziemię, to się zachwycił. Bo ona jest piękna, naprawdę. Najpiękniejsza planeta w naszym układzie słonecznym. Każdy, kto wychodzi na orbitę, czy pierwszy raz, czy kolejny, wydaje z siebie wielki okrzyk zachwytu, triumfu. Pięknie! Ja tu jestem. Jestem 89. mieszkańcem Ziemi, który zobaczył taki widok. I to jest wspaniałe przeżycie.

- Pierwszy lot był przygotowywany bardzo długo. Rozwiązywano problemy techniczne, ale nadal nie potrafiono odpowiedzieć na niektóre pytania. Więcej było niewiadomych, ale nadzieja i chęć bycia tam, była siłą napędową. I tak zaczęła się ta wielka przygoda ludzkości, 12 kwietnia 1961 roku.

Cena próżności

- Gagarin chciał bardzo lecieć, miał na pewno mnóstwo wątpliwości, ale czegóż się nie robi dla rozsławienia swojej ojczyzny, dla rozwoju nauki? Bo następni, jak ja, może bardziej chcieliśmy polecieć, żeby polecieć? Może to była próżność? Ale cena tej próżności była duża. Na szali był los mojej rodziny. To nie jest takie proste, to nie jest lot samolotem. Tych wątpliwości Jurij miał jednak zdecydowanie więcej.

- Gagarin, startując z Kosmodromu, wykonał jedno okrążenie wokół Ziemi i po stu ośmiu minutach wylądował. Rakieta startuje pionowo, potworna siła, ponad 400 ton ciągu musi wytworzyć, żeby to wynieść. Rakieta waży zaledwie 35 ton, ale na sekundę spalała 1,5 tony paliwa. Na sekundę. To się na wulkanie siedzi. A człowiek jest świadom zagrożenia. Jesteś 50 metrów wyżej, a ta petarda jest duża! To nie jest proste. Ale to jest satysfakcja, bo to jest taka męska sprawa, która wcale nie jest tylko dla mężczyzn przeznaczona.

Jak z procy. Tylko większej

- Żeby wejść na orbitę, trzeba osiągnąć prędkość aż 8 km na sekundę. To jest tak zwana pierwsza prędkość kosmiczna. Nieważkość to jest nic innego jak stan swobodnego spadania. Jak zrzucimy z wieży kamień, to on jest w stanie nieważkości i spada. Kiedy wystrzelimy go z armaty, to spadnie dalej, a gdy wystrzelimy go z prędkością 8 km/s to on, spadając, okrąży Ziemię. To jest stan permanentnego spadania. Nie czujesz nic.

- Gagarin tego stanu doznał po raz pierwszy. Pozbył się części agregatowej i jego kula zamieniła się w pędzący, rozpalony meteor. Dopiero kiedy prędkość była poddźwiękowa, już na wysokości 10 km odstrzelił się od kapsuły i wylądował sam na spadochronie pod Saratowem, a jego lądownik obok. Nieprawdopodobne, udało się. Świat nauki był w euforii. Gagarin przeżył coś niesamowitego. Nie tylko to, że rakieta była nie do końca sprawdzona. Nie tylko, że wybrał się w niewiadomą, ale musiał przeżyć potworne przeciążenia, wibracje, radiacje. Poszedł w nieznane. Nam było już absolutnie łatwiej.

- Amerykanie fakt lotu Rosjanina przyjęli z wielkim... upokorzeniem. Oni chcieli być pierwsi. To była druga porażka Ameryki. Miesiąc później na posiedzeniu amerykańskiego kongresu, prezydent Kennedy bardzo zdenerwowany powiedział: "Ameryko, dwa razy doznaliśmy upokorzenia, bo Rosjanie wystrzelili pierwszego satelitę, teraz człowieka. Ja wam obiecuję, że w tym dziesięcioleciu człowiek poleci na księżyc i stamtąd wróci. I to będzie Amerykanin". Zmobilizował Amerykę. Bo księżyc, jakkolwiek blady i nieciekawy, bardzo przyciąga naszą uwagę. Ciało niebieskie najbliższe Ziemi. Do najbliższej gwiazdy jest 3,5 roku lotu, promień ze Słońca leci do nas osiem minut, a do księżyca tylko jedną sekundę. I tak daleko byliśmy jako ludzie. Mamy jeszcze przed sobą bardzo wiele.

- Pierwsza porażka Ameryki miała miejsce 4 października 1957 roku. Pierwszy Sputnik, pierwszy obiekt wypuszczony przez człowieka wyszedł na orbitę. Fantastyczna rzecz! Pamiętam to. Ale Amerykanie dysponowali niestety słabszymi rakietami, ich satelita wystartował pół roku później. Mały, bo rakiety były niewielkie. Ale kto wypuścił takiego Sputnika, to i mógł też co innego tam zapakować - stąd brała się obawa Ameryki. To był okres zimnej wojny! Współpraca i otrzeźwienie nastąpiło dopiero później.

Pierwszy w kosmosie

- Pół roku po pierwszym Sputniku na orbicie pojawia się drugi. Duży, ważący pół tony. Z okienkiem, bo już myślano o locie człowieka. I już w nim był pasażer. Nie, nie człowiek. Łajka się nazywał - zapamiętajcie, bo w krzyżówkach często pytają. Lekarze chcieli mieć odpowiedź na pytanie, czy organizm naczelnych może w kosmosie funkcjonować. Czy będzie pracowało serce, czy pies będzie oddychał. Ryzyko było, ale zniósł te wibracje, przeciążenia przy starcie. Coś tam zjadł, poszczekiwał. Niestety po paru dniach misja musiała się zakończyć... Ten satelita nie był przeznaczony do sprowadzenia na Ziemię. I musiał swoje szlachetne psie życie oddać. W imię rozwoju nauki.

- Czyli organizm pracuje! A co z pracą nerwów, mózgu? Amerykanie wysłali małpkę. Nauczyli ją przedtem pewnych czynności operacyjnych, które z wielką precyzją w nieważkości w kosmosie powtórzyła. I stąd wniosek, że "baśka" pracuje. To już było coś.

- Rosjanie posłali dwa psy. Przeszkolili je, posłali w kosmos, wróciły. I kiedy podczas wizyty Chruszczowa w Stanach Zjednoczonych pani Kennedy zapytała o te pieski, on z dziką rozkoszą, z pewną ironią podarował je jej, żeby codziennie pamiętała, że Rosjanie mieli psy w kosmosie.

- Ja przygotowywałem się do mojej misji 1,5 roku... Wszystko wskazywało, że poleci pierwszy Polak. Taka była umowa, ale kosmos i polityka były wtedy bardzo blisko. Ktoś przyjechał na Kreml. Mnie ulokowali w szpitalu, wycięli migdałki. Był Nowy Rok, kosmonauci się bawili, a ja leżałem. Kiedy byłem w szpitalu, zapadła decyzja, że poleci pierwszy Czech. A Polacy nie mogli darować tego, że poleciał Czech przed nami. Ale w końcu stwierdzili: Rosjanie przed lotem Gagarina posłali pieska, Amerykanie małpkę, a my przed lotem Polaka posłaliśmy Czecha! I sprawa załatwiona.

- 1960 rok. W wielkiej tajemnicy w lasach podmoskiewskich powołano pierwszy oddział kosmonautów. I taki sam oddział powołano w Stanach Zjednoczonych. Ten wyścig przesłaniał absolutnie rozsądek człowieka. Dopiero pół roku po Gagarinie poleciał Amerykanin John Glenn, jego statek nazywał się Merkury. Tam próbowano już sterować dżojstikiem... no pewien postęp. Ale jak chłop może, to i kobieta. I wybrano Walentinę Tierieszkową. Przyjaźnię się z nią do dziś. Gdy na jej przyjęciu urodzinowym zaśpiewaliśmy z żoną "Walentynę Twist", to się rozbeczała. Mamy córki w podobnym wieku.

Świat by się nie dowiedział

- Amerykanie, w związku z tym, co powiedział prezydent Kennedy, szykowali się do lotu na księżyc. Zbudowali statek Gemini, dla dwóch astronautów. Ale to był okres niezdrowej rywalizacji. Rosjanie dowiedzieli się, że Amerykanie szykują dwóch: "Jak oni dwóch, to my trzech". Ale gdzież tych trzech wpakujesz? Nie było statku. Do kapsuły Gagarina wmontowali jeszcze dwa fotele, ale już nie można było zmieścić mechanizmów podtrzymywania życia. Doszli do wniosku, że przecież ten statek jest już tak dobry, bezpieczny. To posłali ich w dresach. Wykonali misję bardzo ryzykowną.

- Rosjanie sami mówią, że było to może niepotrzebne, ale gdyby się coś stało, świat by się nie dowiedział, bo nikt ich nie znał. Już było takich wielu, którzy latali. Ale Rosjanie zaproponowali nowość - wyjście człowieka w przestrzeń kosmiczną. W skafandrze, po raz pierwszy. Dokonał tego Leonow. Jego dowódca został w środku, a Leonow wypłynął do śluzy, zamknął, zrzucił powietrze, wypłynął na pępowinie. Ta pępowina dawała mu tlen do oddychania, ogrzewanie, łączność. Nikt nie był jeszcze na zewnątrz. I on to zrobił, był bardzo podekscytowany.

Relaks w tajdze

- Najgorsze było to, że nie potrafił wrócić, tak jak powinien, żeby się zmieścić w statku. Desperacko dał nura do przodu, ale nie mógł się tam przekręcić. Skafander był sztywny. Szybko podświadomie zrzucił z niego ciśnienie, obrócił się i wszedł. Próbowano ten eksperyment na Ziemi powtórzyć i się nie udało. Mieli tam jeszcze inne problemy. Musieli wylądować w systemie awaryjnym, nikt wówczas jeszcze dokładnie nie wiedział, jak to wszystko działa. - Przeciągnijmy tak "na oko" jeszcze parę sekund, może tam w Europie wylądujemy, to nas wezmą- ustalili. I te parę sekund sprawiło, że wylądowali gdzieś za Uralem. W tajgę trafili. Mróz potworny, oni spoceni. Trzy dni oganiali się od wilków, palili ognisko. Dopiero po trzech dniach ekipa przyjechała. Dali im coś na rozgrzewkę... Komunikat się pojawił, że tak, oczywiście są zdrowi, że trzy dni odpoczywali na daczy. Znowu pół roku opóźnienia Amerykanów.

- Trzeba sobie uświadomić, że Gagarin nie wziął się znikąd, i Musa, i ja. To była cała epopeja ludzkości. Każdy lot coś wnosi. W 1967 roku Amerykanie już byli gotowi do lotu na Księżyc. Mieli potężną rakietę. Moja miała 55 metrów, a ta 115! Chyba 2700 ton ważyła. To dopiero była konstrukcja. Zbudował ją Niemiec Werner von Braun, ten od V2, ale wiedza jest ważniejsza od jego poprzednich przewinień. Postanowił, że zbuduje lepiej niż Rosjanie. Uznał, że Rosjanie są mało precyzyjni, ich statki są mało delikatne. W rosyjskich statkach jest wiele genialnie prostych rozwiązań. Nie wymyślają rzeczy niepotrzebnych. W statku oddycha się atmosferą ziemską. Tutaj, żebyśmy mogli oddychać, to otwieramy okno, w kosmosie nie otworzysz, bo krew się zagotuje w parę sekund. Musi być system regeneracji. Atmosfera, której my tu nie odczuwamy, w kosmosie napiera na każdy centymetr z siłą kilograma, konstrukcja musi być odpowiednio silna, żeby statek nie pękł.

- Amerykanie wymyślili, że zastosują czysty tlen i ciśnienie nie będzie już tak mocne. I tak zrobili. Statek miał cieńsze ścianki. Był lżejszy, mniej paliwa trzeba wyrzucić, żeby go wyprowadzić na orbitę, więcej aparatury można zabrać. W ogóle było idealnie. Tylko zapomnieli o jednym. Tlen jest bardzo niebezpieczny. Wystarczyła sekunda i z kapsuły, w której było trzech astronautów, nic nie zostało. Zamiast tlenu dostali ogień. I wspaniali White, Chaffee i Grissom zginęli na szczycie tej rakiety. Program lotu na Księżyc został opóźniony o półtora roku.

- Potem załoga amerykańska poleciała w kierunku Księżyca. Oblecieli go dookoła jeszcze bez lądownika, bez zamiaru lądowania. Rosjanie też mieli pomysł na lot na Księżyc, ale po śmierci Korolowa trudno było skoordynować działania. Po trzech eksplozjach zarzucili ten temat. W międzyczasie Amerykanie wylądowali na Księżycu. Rosjanie mieli polecieć nie we trzech, jak Amerykanie, a we dwóch. I właśnie Leonow miał być tym, który lądownikiem miał zejść na powierzchnię Księżyca. Dobrze, że do tego nie doszło, bo nie wierzę w powodzenie tej operacji.

W dresie na podbój kosmosu

- Rosjanie podjęli skomplikowany proces próby łączenia dwóch statków na orbicie. I to się udało. Zbudowali też stację orbitalną, czego Amerykanie w swoim programie nie przewidzieli. Na tej stacji można było realizować programy lotów długotrwałych. Dobrowolski, Pacajew, Wołkow wykonali misję 24-dniową. Strasznie długą, jak na tamte czasy. Też uznano, że statek jest dobry, sprawdzony. To też ich w dresach wysłali. Otwór wentylacyjny, który miał się otworzyć później, otworzył się na wysokości 145 kilometrów. I niestety... Dobrowolski, Pacajew i Wołkow wylądowali, ale... już bez życia. I drugi raz pycha człowieka została ukarana. Straszna tragedia.

- Ale program szedł dalej. 16 lipca 1969 roku Amerykanie potężną rakietą startują na Księżyc, misja Apollo-11. Cztery dni lecieli do Księżyca. Już po raz kolejny, ale teraz już z zamiarem lądowania. Podjęli próbę lądowania. Mieli komputer na pokładzie, który oczywiście powiedział, że nie chce z tym mieć nic wspólnego, bo za dużo było danych. Musieli być zdani na siebie. I wylądowali. Na Księżycu! 21 lipca pierwszy postawił tam stopę Neil Armstrong. Ślad człowieka zostanie tam na zawsze, bo na Księżycu nie ma opadów, nie ma wiatru. 21 lipca to dla mnie ważny dzień. W tym roku urodził mi się wnuk Staś i córcia bez konsultacji dała mu na drugie imię Neil. Neil Armstrong, gdy się o tym dowiedział, przysłał mi list. Zadowolony.

Apollo 13

- Pamiętam transmisję na żywo na czarno-białym telewizorze. Emocje ogromne. Cudowna sprawa. Później była kolejna ekspedycja. Amerykanie polecieli Apollo-12. Jak poleciała 13., to już nie patrzyli, bo się nasycili. Zwyciężyli. Może nie zwyciężyli, a osiągnęli to, o czym marzył prezydent Kennedy. Ale w 13 nastąpiła eksplozja. Tragedia wielka, więc wszyscy rzucili się do telewizorów i znów kosmos wrócił do łask. Los tych astronautów świetnie przedstawia film "Apollo 13". Oblecieli Księżyc, mieli niesprawny silnik, już się wydawało, że w ogóle tam zostaną, ale umiejętnie wykorzystali silnik innego pojazdu. Życie uratowało im niestandardowe postępowanie.

W nasze skafandry się wbili

- W 1976 roku pojawiła się pierwsza grupa Interkosmos. Po bardzo wnikliwych czteromiesięcznych badaniach w Gwiezdnym Miasteczku wyłoniono grupę: Remek, Jahn, ich dublerzy, ja i Jankowski. Rozpoczęliśmy półtoraroczne przygotowanie. Byliśmy pełnoprawnymi członkami załóg. Wysiłek fizyczny, trening aparatu równowagi, badanie oczopląsu. Potem pasy z tego badania śnią się człowiekowi ze dwa tygodnie.

- Raz na trening przyszli nasi synowie, mojego dowódcy i mój. W nasze skafandry się wbili. Mali byli, to im się nogi skafandra załamały. Mój to taki zdziwiony, a syn dowódcy minę ma jak sto diabłów.

- Przechodziliśmy też treningi na morzu. Wyczerpujące, niemiłe. Treningi na przeżycie przechodziliśmy w różnych warunkach klimatycznych, w różnych warunkach pogodowych. Bo nigdy nic nie wiadomo. W sytuacji awaryjnej statek może wylądować w nieprzewidzianym rejonie. Trenowaliśmy też pobyt w nieważkości.

- Gdy pakują faceta do skafandra, to już nie jest taki uśmiechnięty. Leżę już w swoim takim fotelu, ostatnie sprawdzenie hermetyczności i fru. Dużo żegnających, kamery, jakieś mikrofony. Wszyscy chcą, żeby coś powiedzieć, a ja już chcę szybko wejść. W końcu odwracamy się, stoi rakieta - taka ogromna, dziewięć metrów u podstawy, zatankowana. To dyszy strasznie, odpada szron gruby, mimo że tam gorąco było na Kosmodromie.

Półwirtualna codzienność

- Po starcie zostaliśmy wyrzuceni na orbitę. Fajna była ta dziwna pierwsza noc, taka półrealna, pół wirtualna. Spałem, bo byłem zmordowany potwornie. Położyliśmy się dopiero o godz. 3. Było dużo bardzo pracy na orbicie. Musieliśmy tego grata sprawdzić, czy w ogóle będzie funkcjonował. Naszym zadaniem było na drugi dzień odnaleźć stację orbitalną, połączyć się z nią i tam wykonać program naukowy.

- Była tam toaleta, dalej aparatura fotograficzna, rentgenowski teleskop, prysznic, kuchnia, system regeneracji wody z własnego potu, pulpit dowodzenia, skafandry do wyjścia na zewnątrz. Nie wychodziliśmy, bo program był inny. Najwięcej czasu spędzałem przy pracy na aparaturze, a spałem na suficie, tam sobie rozwinąłem swój śpiwór.

- Bardzo elegancko była ta toaleta zrobiona. Higienicznie, prosto, w ogóle się nie psuła. Czasami tylko można było mieć kłopot. Przychodził taki i kolegom się tłumaczył gęsto: "słuchajcie robiłem wszystko zgodnie z instrukcją - nie ma, ale czuję, że jest". I było - czasem na plecach, na ramieniu...

Romantyczny start

- Start miałem bardzo fajny, taki romantyczny, o zachodzie słońca. W tym pyle, w ogniu, w dymie wznosiliśmy się w powietrze. Spotkanie z nieważkością. Każdemu się wydaje, że pion jest gdzie indziej. Jednym okiem można pół Europy widzieć, cały świat w 90 minut. Człowiek się boi, czy zdąży to zapamiętać. A przede wszystkim, czy zdąży to zrozumieć. Bo w ciągu 1,5 godziny widzisz zachód słońca, noc, wschód i dzień. Ale jesteś na północy, na równiku, na południu. Widzisz wszystkie cztery pory roku. W ciągu 90 minut człowiek przeżywa cały rok.

Miękkie lądowanie

- Włączamy silnik hamujący. Skuleni, już trochę wystraszeni, pędzimy w tej kapsule. W atmosferze zaczyna się hamowanie. 45 minut walki o życie. Spód maszyny rozgrzewa się do 1750 stopni z nami w środku. Statek się pali. Później zabawa w spadochrony, niepewność czy się otworzą. Najpierw otwierał się mały, po 10 km się urywał. Otwiera się następny. Znów się urywa. Potem hamujący. Hamowaliśmy i odrzuciliśmy to rozpalone dno. Wylądowaliśmy w kukurydzy z prędkością prawie 8 m/s, ale wiał wiatr. Parę razy trzepnęło nas, przekoziołkowaliśmy. A dziennikarzom i tak była wszystko jedno, napisali, że dokonano miękkiego lądowania. Każdy wychodzi z kapsuły potwornie zmęczony. Lądowaliśmy o 16., a o 11. przed południem już byliśmy na Kremlu wyprężeni, wystraszeni, na drżących jeszcze nogach.

Poproszę o paszport

- Potem nastąpiła już epoka promu kosmicznego, aparatu wielokrotnego użytku. Też pycha ludzka została ukarana. Znowu eksplozja, też ludzie zginęli, potem to samo stało się z Columbią. Tyle lat minęło, loty nadal nie są do końca bezpieczne. Ale postęp jest duży. Już się na pępowinie nie lata. Gdy do historii przeszedł okres zimnej wojny, to zaczęto też współpracę w kosmosie. Jeden z kolegów opowiadał taką anegdotę o lądowaniu w Ameryce. Wylądowali, wysunął łepetynę z tego luftu. A tam zamiast dzieci z kwiatami, podchodzi typek z urzędu imigracyjnego i prosi o paszport. Oczywiście nie miał go. Takie to problemy...

Pionier, czyli ciężka rola jedynaka

- Pojawił się turysta kosmiczny. Dennis Tito poleciał za 20 milionów dolarów. Może to jest jakaś szansa dla marzycieli. Piloci was wywiozą na orbitę, zrobicie dwa trzy okrążenia, wrażeń będziecie mieli więcej niż ja. Nie będziecie potrzebowali śpiworów do nocowania, ani kuchni. Zawsze żartuję: weźmiecie kanapki, woreczek może się przydać... Bo jak poleciał Gagarin, to już człowiek nie zatrzyma się w połowie drogi. Już będzie wiecznie latał.

- I być może w tej chwili idą gdzieś tam w kierunku rakiety. Nie Rosjanie, nie Amerykanie, a mieszkańcy Ziemi. I nie mężczyźni, kobiety też. Idą do rakiety, bo polecą nie tyle w imieniu swoich narodów, co w imieniu nas wszystkich. Tak samo jak zrobił to Jurij Gagarin. Przyniósł wielką sławę swojemu narodowi, ale dla nas też wiele radości.

- Dlaczego tylko jeden Polak był do tej pory w kosmosie? Pochodzę z wieloletniej rodziny, jestem siódmym dzieckiem moich rodziców i w roli jedynaka jest mi naprawdę ciężko. A już tak poważnie, loty programu Interkosmos były wówczas podarowane przez Związek Radziecki. Teraz jest szansa inna, nie ta za 20 mln dolarów. Można napisać CV do Europejskiej Agencji Kosmicznej. Oni sprawdzą, zweryfikują, rozpatrzą i wezwą do wydziału kosmonautów. To nie znaczy, że zaraz polecicie, bo tam konkurencja jest straszna. Ale to już będziecie mieć szansę tysiąc razy większą niż ja miałem wówczas.

Spisała: Karolina Matuszek

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mirosław Hermaszewski | 50+
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy