Stan Lee: Człowiek-Marvel, który uratował komiks

Stan Lee - człowiek, który uratował amerykańską branżę komiksową /East News
Reklama

Był współtwórcą potęgi wydawnictwa Marvel Comics i człowiekiem, który zrewolucjonizował popkulturę. Mimo sędziwego wieku pozostawał aktywny zawodowo, a pod koniec swojego życia stał się jednym z najbardziej kasowych producentów w Hollywood. Stan Lee zmarł 12 listopada 2018 roku. To opowieść o początkach prawdziwego superbohatera.

W 1939 r. za sprawą swojego wuja Stan Lee został zatrudniony jako asystent w Timely Comics - oddziale wydawnictwa Martina Goodmana dedykowanemu historiom obrazkowym. Zaczynał od przynoszenia obiadów rysowników i ścierania śladów po ołówku na planszach mających iść do druku. Po pewnym czasie Lieber - bo pod takim nazwiskiem znany był wówczas Stan - dostał szansę napisać króciutką historyjkę o Kapitanie Ameryce. Rozkwit kariery przerwała mu jednak służba wojskowa. 

Do branży powrócił po zakończeniu II wojny światowej. Pod jego nieobecność świat komiksu w Stanach Zjednoczonych zmienił się nie poznania. Co takiego się stało i dlaczego potrzebny był nowy superbohater?

Przeczytaj fragmenty książki "Stan Lee. Człowiek-Marvel":

Komiksy płonęły! Na miejskich placach, przykościelnych parkingach i szkolnych boiskach całej Ameryki rozbłysły spontaniczne ogniska. Dorośli sprzymierzyli się przeciwko komiksom i zrugali dzieci i młodych ludzi, domagając się, aby odrzucili uwielbiane czasopisma, na które nie żałowali pieniędzy. Puszczając z dymem sterty czasopism komiksowych, zarówno rodzice, jak i młodzież wysyłali jasny komunikat nowojorskim wydawcom, lokalnym przywódcom politycznym i innym osobom decyzyjnym: nie będziemy już dłużej tego tolerować! 

Reklama

"Nienormalne motywy seksualne oraz tematyka kryminalna... Zwodnicze sztuczki, oszustwa i okrucieństwo" - z tymi tematami komiksy oswajały młodego czytelnika zdaniem Fredrica Werthama. Ten populistyczny psychiatra i autor polemicznej książki Uwodzenie niewinnych z 1954 roku już od końca lat 40. podjudzał swoich popleczników, nieustannie występując przeciwko komiksom i ich twórcom w każdej gazecie, programie radiowym czy innym medium skłonnym go wysłuchać. 

Udowadniał, że to prawdziwa zmora, istna plaga, którą należy wyplenić z kultury amerykańskiej. Komiksy wydawały mu się złem przyćmiewającym nieokiełznane okrucieństwo, mordy i destrukcję Adolfa Hitlera. Wertham dostrzegł bezpośrednią korelację pomiędzy młodzieńczymi wykroczeniami a krwawą przemocą i lubieżnością propagowaną przez wydawnictwa komiksowe. Według niego przyszłość dzieci Ameryki zależała od wyrzeczenia się komiksu i niemoralności nierozerwalnie z nimi powiązanej. Innymi słowy, moralnemu kompasowi całego kraju groziło rozregulowanie!

Jeszcze w 1938 roku organizacje religijne, takie jak katolicka Narodowa Organizacja na Rzecz Przyzwoitej Literatury (National Organization for Decent Literature, NODL), manifestowała przeciwko tej "nieprzyzwoitej". Niektórzy biskupi uznali komiksy i sprośne pisemka za "drukowane obsceniczności" i "zło na tyle potężne, że stanowi poważne zagrożenie dla moralnego i społecznego ładu w kraju". Hierarchowie grzmieli, że podobne publikacje "osłabiają moralność i w efekcie niszczą religię i doprowadzają do wywrócenia społecznego ładu". 

W 1939 roku Organizacja obliczyła, że wydawano około 15 milionów niemoralnych pism, które docierały do jakichś 60 milionów czytelników miesięcznie. Biskup John F. Noll, prezes NODL z Fort Wayne w stanie Indiana, wiódł prym w krucjacie przeciwko nowojorskim wydawcom, którzy żerowali na biednych dzieciach i porównywał ich starania z komunistyczną infiltracją amerykańskiego społeczeństwa. Opór przeciwko magazynom i komiksom nieco zelżał podczas wojny, ale gdy znowu zapanował pokój, postanowiono walczyć z dawnym wrogiem. 

Kiedy media podchwyciły publiczne oburzenie, burza, jaka się rozpętała, popchnęła lokalne samorządy. Podjęto próby zakazania sprzedaży komiksów, a obywateli angażowano do zaciętych protestów. Krytyka wymierzona w komiksy była podobna do tej, którą kierowano jeszcze niedawno pod adresem kina, muzyki i literatury. Reakcje na Ulissesa Jamesa Joyce’a czy Kodeks Haysa zmuszający filmowców do dostosowania się do ostrych standardów moralnych to świadectwa tamtych czasów. Kultura masowa stała się obiektem powszechnej krytyki. 

NODL od 1950 do 1954 roku na łamach swojej gazetki "Priest" kompilowało co miesiąc listę ich zdaniem oburzających publikacji komiksowych, na których znajdowało się od 40 do 140 tytułów. Były tam zarówno jawnie sprośne pisemka typu "Crime Detective" czy "Love Scandals", jak i popularny satyryczny magazyn "Mad". Po drugiej wojnie światowej ekonomiczny dobrobyt i przemysł zbrojeniowy rozwinęły krajową gospodarkę, lecz nagle pozyskany czas wolny dał ludziom przyczynek do zamartwiania się o rzeczy i idee, które wydawały się nie pasować do normy. Nastała epoka konformizmu i to, co uznano za nietypowe, stawało się dla osób wyznaczających mainstreamowe trendy niewłaściwe. 

Pod koniec lat 40. liczne krajowe media, w tym radio ABC, "New Republic" i "Collier’s", przyłączyły się do nagonki na komiksy. W tym czasie przemysł komiksowy sam się podkładał, wypuszczając kolejne kryminały i horrory niestroniące od sugestywnych scen przemocy i seksu. Niektórzy wydawcy zdali sobie sprawę, że zbierająca się nad ich głowami burza może przynieść straty całemu rynkowi. W 1948 roku liderzy branży zatrudnili wspólnie Henry’ego Schultza w charakterze "komiksowego cara", który miał stanąć na czele nowo utworzonego Stowarzyszenia Wydawców Magazynów Komiksowych (Association of Comics Magazine Publishers, ACMP).

Choć Lee twierdzi, że na początku lat 50. brał udział w seriach debat, ścierając się z samym Werthamem lub którymś z jego przybocznych, nie istnieją żadne świadectwa potwierdzające jego słowa. Jakkolwiek wyglądały jego bezpośrednie konfrontacje z palaczami czasopism komiksowych i innymi podżegaczami, Lee dogryzł Werthamowi w Suspense #29 (kwiecień 1953), w historii zilustrowanej przez jednego z jego najbliższych przyjaciół i wiernego freelancera Joego Maneely’ego, który zmarł potem w tragicznym wypadku pociągowym. 

Pisząc w typowym dla siebie bombastycznym stylu i wykazując się kompletnym brakiem subtelności, Lee zatytułował swój komiks Szalejący maniak. Głównym bohaterem opowieści był sam Stan Lee. Wziął on udział w wymyślonej kłótni z człowiekiem wzorowanym na Werthamie. Po wysłuchaniu jego pyskatej wypowiedzi na temat komiksu redaktor popycha delikwenta na krzesło i wygłasza płomienny monolog na temat wolności słowa, tłumacząc, że "w dyktaturze ludzie usiłują zmienić czyjeś myślenie siłą! A ty powinieneś być wdzięczny, bo mieszkasz w kraju, gdzie używa się jedynie słów!". 

W niespodziewanym finale - co było specjalnością Lee - okazuje się, że intruz jest uciekinierem z zakładu dla obłąkanych. Po powrocie do domu redaktora witają Joan i J.C. Lee kołysze córkę i zaczyna opowiadać jej dobranockę o "podekscytowanym człowieczku". Nie sposób powiedzieć, czy komiks ten kiedykolwiek trafił na biurko Werthama lub któregoś z jego ludzi, ale Lee sporo ryzykował, stawiając się na pierwszej linii frontu. "Dla mnie Wertham był, ni mniej, ni więcej, zwyczajnym fanatykiem - mówił. - Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać ludzka naiwność". 

Publiczne potępienie komiksów - wywołane trwającymi dochodzeniami senatu oraz niebywałym wpływem Werthama - stłamsiło rynek komiksowy. Żądania zmian były tak głośne, że nie dało się ich dłużej ignorować. Psychiatra wykorzystywał swoją ambonę, aby co i rusz wzywać do reform, które ostatecznie doprowadziły do utworzenia w 1954 roku zestawu redaktorskich reguł przyjętych przez Amerykańskie Stowarzyszenie Magazynów Komiksowych (Conservative Morphological Anti-Aliasing, CMAA), organizację powołaną przez samych wydawców, mającą sprawować pieczę nad przemysłem.

Tak zwany Kodeks komiksowy (Comics Code Authority) zmuszał firmy do przedstawiania publikowanych przez siebie czasopism specjalnej radzie recenzenckiej, która decydowała, czy dany tytuł nie jest przypadkiem zbyt obraźliwy, a kartą przetargową potrafiły być pozornie niewinne rzeczy jak tematyka wampiryczna czy obecność słowa "horror" na okładce. Jeśli komiks przeszedł przez sito cenzury, na jego okładce mógł pojawić się firmowany przez Kodeks znaczek "Zatwierdzone". Otrzymanie owej zgody okazało się obowiązkowe, bo dystrybutorzy nie chcieli ryzykować rozprowadzania czasopism, które nie zostały przyklepane przez cenzorów. 

Przemysł komiksowy zrobił się jeszcze bardziej konserwatywny, a Lee pisał same niewinne historyjki, które nie mogły chyba nikogo obrazić. Zwykle były to opowiastki ocierające się o absurd, ze stereotypowymi postaciami przeżywającymi niegroźne przygody, jak długowieczne i zupełnie nieszkodliwe serie Nellie The Nurse czy Millie the Model. Lee uważał, że to materiał poniżej jego możliwości. "Czułem, że jestem na to zbyt dobry... Nie powinienem był marnować życia na takie rzeczy" - mówił. Dla Lee jedynym pozytywem była radość z pracy z kreatywnym zespołem. "Zostanę jeszcze chwilę dłużej - powtarzał sobie - dobrze się tutaj bawię". 

W czerwcu 1958 roku Lee skontaktował się z dwoma rysownikami, z którymi już wcześniej pracował: Steve’em Ditko i swoim starym szefem, Jackiem Kirbym. Obaj potrzebowali na gwałt zleceń, zwłaszcza Kirby. Pracując po kryjomu dla konkurencyjnego DC Comics, spalił za sobą mosty, poza tym podczas kryzysu branży komiksowej rozpadła się jego spółka z Simonem, który poszedł do reklamy. Nie było za dużo zleceń, a jeśli udało się już jakieś złapać, trzeba było pracować za zaniżoną stawkę. 

Lee przydzielił obu do serii science fiction i fantasy. Dzięki płynnemu stylowi i specyficznemu rozumieniu kształtu Ditko szybko wpasował się idealnie do działu. Kirby był mniej zadowolony, ale zależało mu na wypłacie. Wywodzący się z podobnego środowiska co Lee, Kirby, który miał duże kłopoty finansowe, był opętany potrzebą zapewnienia rodzinie bytu. Rysował potwory, o które prosił go Lee, mimo że nie była to praca na miarę jego możliwości. Obaj mieli swoje zastrzeżenia co do rynku komiksowego, ale potrzebowali pracy i wykazywali się niemalże niezrównanym poziomem determinacji. 

Lee redagował i pisał magazyny, myśląc przy tym, że wydawca Martin Goodman lekceważy go z powodu słabości działu komiksu. Bywało, że szef/krewny mijał go w korytarzu bez słowa. Cisza była ogłuszająca i łatwa do zinterpretowania. Lee zdał sobie sprawę, że "to tonący okręt, a my jesteśmy szczurami. Musimy stąd uciekać". Kirby mu zresztą wtórował, mówił, że w firmie Goodmana czuł się jak "statek, który utkwił na mieliźnie". Ani Lee, ani Kirby i Ditko nie mieli pojęcia, że niebawem na zawsze zrewolucjonizują przemysł komiksowy i kulturę popularną.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy