NAWIEDZONE MIEJSCA W POLSCE

Chupacabra budziła grozę w okolicach Sochaczewa. Bestia zaatakowała kozy i wyssała z nich krew!

Miała około 1.5 metra wysokości i świecące na czerwono oczy. Według wiarygodnych świadków stała w pozycji wyprostowanej i poruszała się, wykonując dziwaczne skoki jak kangur. Niezwykłego stwora widziało wielu wiarygodnych świadków. Ich opis nie pozostawiał wątpliwości – w okolicach podwarszawskiego Sochaczewa w czerwcu 2009 roku grasowała legendarna chupacabra.

Zanim przedstawię historię wydarzeń w okolicach Sochaczewa w 2009, muszę czytelnikom tego tekstu jedną rzecz wyjaśnić. Na samym początku byłem pewien, że jest to jedynie żart, a ludzie do zwykłego ataku bezpańskiego psa lub np. dzikiej pumy na stado kóz dorabiają, bóg jeden wie jaką legendę. Pomysł, że niedaleko Warszawy zaczął grasować legendarny potwór znany z USA czy Meksyku wydawał mi się tak niedorzeczny, że uważałem wszystko za zabawny, wakacyjny happening. Ot, kolejna zmyślona historyjka o potworze, który miał pojawić się w Polsce na podobnej zasadzie jak słynna "paskuda z Zalewu Zegrzyńskiego" (w latach 80-tych wymyślili go dziennikarze popularnego programu radiowego).

Reklama

Z każdym dniem mojego śledztwa lekko drwiący uśmiech znikał mi z twarzy, a na jego koniec byłem praktycznie pewien, że w czerwcu 2009 roku w okolicach Sochaczewa wydarzyło się coś wyjątkowego. Nie wiem, czy była to rzeczywiście chupacabra, ale na pewno cała historia żywcem przypominała scenariusz jednego z odcinków popularnego serialu "Z Archiwum X".

Atak psa lub pumy?

Cała historia zaczęła się od krótkiej wzmianki w lokalnej prasie o bardzo nietypowym ataku bezpańskiego psa lub pumy na stado kóz, do którego doszło w nocy z 28 na 29 czerwca 2009 w małym gospodarstwie państwa Antoniaków w Kornelinie (obok Sochaczewa). Dziennikarz opisał, jak jakieś dzikie zwierzę w niezwykły sposób zabiło osiem kóz. Zwykle wygląda to tak, że zaatakowane zwierzęta bronią się, próbują walczyć i uciekać, a po wszystkim miejsce ataku wygląda niczym krwawe pobojowisko. Ale tym razem wyglądało to zupełnie inaczej. Nie było żadnych śladów walki, a kozy miały na szyi bardzo precyzyjne otwory, przez które ten osobliwy pies (lub dzika puma) wyssał im krew.

Jeszcze przed pojechaniem na miejsce zdarzenia poprosiłem o opinię weterynarza.  Zapewnił mnie, że w swoim życiu miał okazję wiele razy przekonać się, jakie wyglądają rany zwierząt domowych po ataku wilka, lisa czy rysia. Bardzo stanowczo oświadczył, że nie ma możliwości, aby dziki napastnik "wyssał krew innego zwierzęcia przez dwa małe otwory na szyi". Radził, aby traktować całą sprawę jako sprytną mistyfikację i żart "prawdopodobnie dziennikarzy".

Widziałam tę bestię... skakała jak kangur!

Państwo Antoniak okazali się bardzo sympatycznymi i wiarygodnymi ludźmi, którzy nie wyglądali na ludzi pragnących robić wakacyjny żart. Ich opowieść była spójna i logiczna, choć budziła zdumienie. W nocy z niedzieli na poniedziałek (28-29 czerwca 2009 roku) tajemnicze zwierzę przeskoczyło ogrodzenie, pod którym znajdował się elektryczny pastuch pozostający cały czas pod napięciem. Potem drapieżnik zaatakował kozy.

Zwierzę, które dostało się na teren gospodarstwa, musiało być bardzo inteligentne. Bestia zabiła 8 spośród 17 kóz w bardzo osobliwy sposób. Każda z kóz została pozbawiona życia bez śladów jakiejkolwiek walki. Większość miała po obu stronach szyi okrągłe otwory, przez które coś wyssało im krew. Sprawa była tym bardziej zagadkowa, że napastnik nie pożarł swoich ofiar i praktycznie nie zostawił żadnych śladów. Pod ogrodzeniem nie było żadnego podkopu, który z pewnością zrobiłby pies czy lis.

Kozy leżały obok siebie, co było również bardzo zastanawiające. Zwierzęta w sposób naturalny starałyby się uciec przed napastnikiem, a to wyglądało tak, jakby wszystkie w jednym momencie "padły martwe na ziemię".

O całej sytuacji państwo Antoniak zawiadomili policję, weterynarza oraz Urząd Gminy w Nowej Suchej. Nikt jednak nie chciał uwierzyć w to, co mówili. Weterynarz napisał kilka krótkie wyjaśnienie o "ataku dzikich psów", choć w rzeczywistości nic nie przemawiało za tą hipotezą. W mediach społecznościowych pojawiła się fala komentarzy, że "dziki pies rozszarpał kozy na strzępy, a ludzie robią sensację nie wiadomo z czego".

Poniżej materiał i rozmowa z właścicielami gospodarstwa w Kornelinie nagrana przeze mnie tuż po tym, jak przyjechałem na miejsce zdarzenia.

Pani Krystyna Antoniak od samego początku nazywała dziwne zwierzę "pumą", choć jej zdaniem wyglądało ono zupełnie inaczej niż dziki kot znany nam z ZOO. Twierdziła, że kilka tygodni wcześniej miała okazję zobaczyć to dziwne zwierzę, kiedy stało w pobliskim polu zboża i przyglądało się jej gospodarstwu. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Według jej relacji stwór miał ok. 1.5 metra wysokości, stał na dwóch nogach i miał świecące, czerwone oczy. Kiedy tylko ją zauważył, odwrócił się i zaczął się oddalać wykonując ogromne skoki. - Poruszał się jak kangur... żaden kot czy pies nie może skakać, odbijając się od ziemi dwoma nogami! - opowiadała Krystyna Antoniak.

W odpowiedzi na apel Fundacji Nautilus zgłosiło się kilku świadków z okolic Sochaczewa, którzy twierdzili, że mieli okazję także zobaczyć to stworzenie. Ich relacje były zdumiewająco zgodne ze sobą, a każdy z nich błagał, aby ich "nie nagrywać ani nie robić zdjęć", gdyż obawiali się reakcji rodziny czy znajomych. Opisywali, że niezwykła istota miała ok. 1.5 metra wysokości, poruszała się na dwóch nogach i wykonywała nienaturalnie długie skoki. Miała także coś wyjątkowego - hipnotyzujące, jasno świecące na czerwono oczy. Na podstawie ich relacji jeden z czytelników serwisu FN wykonał rysunek "dzikiej pumy z Sochaczewa".

Zapamiętałem zwłaszcza jedną relację. Jej autorem był właściciel dużej firmy pod Sochaczewem, postać bardzo znana wśród lokalnych przedsiębiorców, który wydawał mi się niezwykle wiarygodny. Miało to miejsce kilka dni po tym, jak doszło do ataku na stado kóz w Kornelinie.

Opisywał, że ok. 1-szej w nocy wracał samochodem do domu. W pewnej chwili na drodze zobaczył stojącą na dwóch nogach istotę o wysokości ok.  1.5 metra, która była nieruchoma i wyraźnie patrzyła w kierunku jego auta. W pierwszej chwili mężczyzna pomyślał, że dzieci przebrały się w jakieś stroje i bawią się  w lesie w środku nocy. Zatrzymał samochód kilka metrów od dziwnego stwora. - Wzrok tego zwierzęcia był hipnotyzujący... pamiętam te czerwone oczy. To trwało dosłownie kilka sekund. Nagle to "coś" odwróciło się i skoczyło w bok, po czym znikło w ciemnościach. Pies? Puma?! Stojąca na dwóch nogach?! Niech pan nie raczy żartować, to było coś innego... Przebrany człowiek? Absolutnie to wykluczam! - opowiadał wyraźnie zdenerwowany mężczyzna. Oczywiście błagał, aby zachować w tajemnicy jego imię i nazwisko. Ten sam schemat rozmów ze świadkami spotkań z dziwnym "skaczącym stworem o czerwonych oczach" powtarzał się wielokrotnie. Był ostatnim człowiekiem, który widział "dziwną pumę z Sochaczewa".

To chupacabra... one tak wyglądają!

Chupacabra to dziwny stwór, który ma rzekomo pojawiać się w bardzo gorącym obszarze na pograniczu obu Ameryk - Północnej i Południowej, a także przede wszystkim na Wyspie Portoryko (Antyle). Nazwa chupacabra znaczy dosłownie "wysysacz kóz" (z hiszp. chupar - ssać, la cabra - koza). Po zakończeniu śledztwa związanego z wydarzeniami w okolicach Sochaczewa wysłałem list do mojego znajomego z Meksyku, także jak ja dziennikarza, aby skomentował grafikę prezentującą dziwne stworzenie. - To była chupacabra bez dwóch zdań... one tak wyglądają! - odpisał mi dziennikarz. Podał także kilka ważnych szczegółów. Chupacabry mają ok. 1.5 metra wysokości i poruszają się w pozycji wyprostowanej. Wykonują skoki przypominając w tym skaczące kangury. Atakują kozy zawsze w ten sam sposób. Nie ma żadnych śladów walki, a wszystkie zwierzęta w jednym momencie padają na ziemię jak rażone piorunem. Następnie przez dwa otwory w szyi wysysają im całkowicie krew, choć wydaje się to niepojęte, wręcz absurdalne. Z ran martwych zwierząt nie wycieka krew, co także jest trudno wytłumaczalne. Poniżej grafika wykonana na podstawie opisu świadka spotkania z chupacabrą, którą przysłał mi znajomy dziennikarz z Meksyku.

Pytania bez odpowiedzi

Co tak naprawdę wydarzyło się w okolicach Sochaczewa w czerwcu 2009 roku? Może zacznę od tego, co stanowczo wykluczam. Jestem pewien, że państwo Antoniakowie mówili prawdę i nie zrobili "wielkiej inscenizacji" z upiornym wykonaniem otworów w ciałach martwych kóz. Nie wierzę, że padli ofiarą oszustów, a wszystko było jedynie żartem, którego celem było wywołanie medialnej burzy. Tej niezwykłej nocy coś naprawdę zaatakowało ich zwierzęta, pozbawiając je wszystkie krwi. 

Wierzę także, że świadkowie spotkania z dziwną istotą, którzy anonimowo opowiadali mi o spotkaniach z niezwykłym stworem, także mówili prawdę. Ich relacje były zdumiewająco zgodne ze sobą w szczegółach, których nie mieli szans między sobą uzgodnić. Można oczywiście założyć, że widzieli bezpańskiego psa lub dziką pumę, a ciemności i emocje zrobiły resztę. Mimo tego do dziś ta historia budzi we mnie niepokój, ale w pełni zrozumiem tych, którzy w nią nie uwierzą. Gdyby nie to, że miałem okazję sam rozmawiać z uczestnikami tamtych wydarzeń, pewnie myślałbym tak samo.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kryptozoologia | mity | Paranormal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy