Bunt na "Bounty". 6701 kilometrów morderczej żeglugi

Kiedy William Bligh w 1787 roku obejmował komendę nad HMS „Bounty”, nie spodziewał się, że przeżyje bunt i podróż liczącą 6701 kilometrów w otwartej szalupie.

HMS "Bounty" zawdzięcza sławę buntowi, który wybuchł na tym żaglowcu w czasie wyprawy na Thaiti. Jej celem miało być przewiezienie sadzonek drzewa chlebowego z Thaiti na Jamajkę. W czasie podróży narastały nieporozumienia między kapitanem, a młodym oficerem Fletcherem Christianem.

Bligh był bardzo oschłym i wymagającym dowódcą. Często niestety niesprawiedliwym, o czym mogła nie raz przekonać się załoga fregaty. Napięcie rosło z każdym dniem, w końcu w czasie rejsu na Jamajkę osiągnęło najwyższy punkt. Bligh oskarżył najpierw członków załogi, a następnie Christiana o kradzież orzecha kokosowego.

Reklama

Oficer został uderzony przez kapitana. W tym momencie czara goryczy się przelała. W nocy załoga zaczęła planować bunt.

Za burtą

Zrozpaczony Christian początkowo planował zbudować tratwę i zdezerterować z pokładu okrętu. Został jednak od tego odwiedziony i przekonany, że załoga wesprze go jeśli tylko przeciwstawi się Blighowi. Tak też się stało. Nad ranem 28 kwietnia 1789 roku załoga wszczęła bunt.

Jednostka została zdobyta bezkrwawo. Nawet członkowie załogi, którzy pozostali wierni kapitanowi nie stawiali oporu. Buntownicy darowali kapitanowi życie. Postanowiono wsadzić go wraz z wiernymi mu marynarzami do 7-metrowej łodzi. W sumie w niewielkiej szalupie, zaprojektowanej na 15 osób znalazło się 19 mężczyzn.

Buntownicy wyposażyli ich w 4 szable, 68 kilogramów chleba, 6 kwart rumu, 6 butelek wina i 28 litrów wody oraz sekstant. Nie otrzymali jednak map i kompasu. Tak wyposażona szalupa została pozostawiona sama sobie 5600 kilometrów od najbliższego lądu, gdzie mogli otrzymać pomoc cywilizowanego człowieka.

Długa droga

Bligh stwierdził, że jedyną szansą ratunku dla nich jest pożeglowanie przez Cieśninę Endevour do Kupang na Timorze, gdzie swą osadę posiadała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska.

W związku z tym postanowił na początku popłynąć na Tofona w archipelagu Tonga, aby tam uzupełnić zapasy u tubylców. Kapitan zalecił marynarzom, aby nie wspominali o buncie, a mówili, że są jedynymi ocalałymi z katastrofy.

Początkowo wszystko układało się idealnie. Uzupełniono zapasy wody, otrzymano od tubylców owoce chlebowca, morale bardzo się poprawiło. Jednak już 2 maja około 200 tubylców zebrało się na plaży i zaczęło rytmicznie uderzać kamieniami. Bligh prawidłowo rozpoznał ich zamiary i kazał załodze natychmiast uciekać.

Nie udało się jedynie kwatermistrzowi, Johnowi Nortonowi, który został pojmany i ukamienowany. W tym czasie łódź kierowała się na wschód w kierunku Timoru, a jedynymi pomocami nawigacyjnymi były gwiazdy.

Ratunek

Wschodni brzeg Timoru ujrzeli około 3 w nocy 12 czerwca 1789 roku, po 41 dniach w morzu. 18 mężczyzn żeglowało przez 3618 mil morskich, czyli 6701 kilometrów. Blight dużo później zanotował: "Była to dla mnie niemożliwa do opisania przyjemność, kiedy ujrzeliśmy tą błogosławioną ziemię."

Do portu weszli o świcie 12 czerwca. Na miejscu Bligh złożył raport o buncie. Z 19 mężczyzn zostawionych na środku oceanu do Anglii powróciło 12. Marynarz Ledward pozostał na Batawii, natomiast Norton, Nelson, Elphinstone, Linkletter i Hall zmarli w drodze powrotnej.

Bligh służył później pod admirałem Nelsonem w czasie operacji sztokholmskiej, dowodził kolejnymi okrętami i zespołem okrętów.

Największym sukcesem w jego karierze było objęcie stanowiska gubernatora Nowej Południowej Walii, gdzie przeżył kolejny bunt przeciwko sobie, w czasie którego ledwie uszedł z życiem. Zmarł w swoim domu w Londynie 7 grudnia 1817 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy