Mama mojej żony
Mało jest relacji owianych tak złą sławą jak ta zięcia z teściową. Ale do nowoczesnych rodzin stereotypy pasują coraz rzadziej. Kim więc są kobiety, które w XXI wieku mężczyźni "dostają w pakiecie" razem z żonami?
Najpierw mówiłem: "proszę pani", potem: "pani Aniu", a po ślubie już tylko: "mamo". I to "mamo" płynie z serca, szczerze i bez żadnych wątpliwości - wyznaje aktor Łukasz Nowicki.
Spotkanie skończyłoby się fatalnie
Jego warszawskie mieszkanie ma klimat krakowskiego inteligenckiego domu. Wzdłuż ścian ciągną się półki z książkami. W rogu stoi pianino. Wszędzie są pamiątki z zagranicznych podróży gospodarzy. Jest sobotnie przedpołudnie. Halina Mlynkova-Nowicka nagrywa kolejny odcinek "Bitwy na głosy", a na gospodarstwie zostali Łukasz z synem - siedmioletnim Piotrkiem. W maleńkiej kuchni włącza ekspres do kawy i podsuwa mi talerz z przyniesionymi rano z cukierni ciastkami. Czujnie kontroluje bajkę, którą ogląda w telewizji Piotrek, i wyłącza dźwięk w dzwoniącym bezustannie telefonie.
- Mam ogromne szczęście, bo mama Haliny jest naprawdę fajna - mówi wprost. - Gdyby było inaczej, to już pierwsze spotkanie skończyłoby się dla mnie fatalnie. Łukasz i Halina Mlynkova poznali się 6 listopada 2002 roku. I natychmiast podjęli decyzję o tym, że chcą być razem. Nie wyobrażali sobie, by mogli spędzić święta osobno. Halina poprosiła mamę, by Łukasz mógł przyjechać do jej rodzinnego domu w Nawsiu na Śląsku Cieszyńskim, kilka kilometrów za polsko-czeską granicą.
"To musi być fajna babka..."
- Czyste wariactwo, bo mało kto na miejscu mamy Haliny zgodziłby się, żeby zaprosić na Wigilię faceta, którego jej córka dopiero co poznała. Ale ona musiała mieć zaufanie do Haliny, bo bez żadnych zastrzeżeń mnie przyjęła. Już wtedy pomyślałem: "O! To musi być fajna babka...". Jadąc na Śląsk Cieszyński, czuł emocje, ale i miał absolutną pewność, że Halina jest miłością jego życia i wszystko musi się udać.
- Czechy... - Łukasz uśmiecha się do wspomnień. - Wiedziałem, że pójdę na piwo, zjem zupę czosnkową i knedliki. Obejrzę hokej w telewizji, a w radiu będzie śpiewał Karel Gott. Gdy Nowicki dotarł do Nawsia, zobaczył swoją ukochaną, a obok zgrabną kobietę, która patrzyła na niego z uśmiechem. Chwilę później usiedli do stołu, a mama Haliny z dumą postawiła przed kandydatem na zięcia zupę jarzynową. - Spróbowałem i odłożyłem łyżkę - przypomina sobie aktor. - Nie znoszę fałszywych komplementów. Nie smakowało mi i powiedziałem to wprost. Dziś wiem, że ryzykowałem.
Ale Anna Mlynkova zachowała się z klasą. Zamiast obrazić się na mnie, postanowiła zrobić w swojej kuchni rewolucję. Halina powiedziała mi później, że przeżyła szok, bo przez całe jej dzieciństwo mama nie miała serca do gotowania. A po mojej impertynenckiej uwadze wszystko się zmieniło. Gdy po roku, z obawą, spróbowałem jej zupy, byłem zachwycony. Halina uważa, że Łukasz charakterem bardzo przypomina jej ojca. Tym mógł podbić serce przyszłej teściowej.
Gdyby gałąź upadła
- Żona nie mogła poznać mojej mamy, bo ta zmarła dwa lata przed naszym spotkaniem. Ja, niestety, spóźniłem się pięć lat, żeby móc poznać jej tatę - mówi Nowicki. Władysław Młynek był wielką postacią Zaolzia, pisarzem, poetą, dyrektorem chórów, nauczycielem, inspiratorem życia kulturalnego, przewodniczącym Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego i twórcą festiwalu folklorystycznego "Gorolskie święto".
- Halina już jako dziecko wciąż słyszała: "To córka TEGO Młynka. Ach, uważasz, że jak się nazywasz Młynek, to ci wolno..." itp. Ja miałem to samo: "Nie nauczyłeś się, bo myślisz, że skoro jesteś synem TEGO Nowickiego..." - tłumaczy Łukasz. - Ojciec Haliny leży na przepięknym cmentarzu z niewyobrażalnym widokiem na Beskidy. Cztery kilometry dalej jest już Polska - dodaje. - To tam symbolicznie poprosiłem Władysława Młynka o rękę córki. Wziąłem flaszkę czeskiej wódki i wylałem setkę na grób teścia. Drugą setkę wypiłem. Zapytałem go o zgodę na nasz ślub. Ustaliłem ze sobą, że jeśli w ciągu dziesięciu sekund wydarzy się coś niezwykłego, na przykład spadnie sucha gałąź z pobliskiego drzewa, to będzie oznaczało "nie". Nie wiem, co bym zrobił, gdyby wtedy ta gałąź upadła.
"Na początku się wściekałem"
Po dziewięciu miesiącach od pierwszego spotkania Łukasz i Halina się pobrali. Później urodził się Piotruś. Dzięki teściowej rodzicielstwo nie oznaczało dla młodej pary rezygnacji z podróży. Gdy aktor i piosenkarka włóczyli się z plecakami po Afryce, Piotrusiem opiekowała się babcia. Choć Łukasz mówi otwarcie, że nie było mu łatwo zaakceptować metody wychowawczej teściowej.
- Mama rozpieszcza Piotrka. Na początku się wściekałem, bo po miesiącu spędzonym w Nawsiu musiałem syna poddawać "reedukacji".
Tam wszystko mu było wolno, nie miał żadnych obowiązków, a tu nagle ktoś go zmuszał, żeby sam mył zęby i się ubierał. Teraz już się nie denerwuję, bo wiem, że tak musi być. Babcia w ten sposób okazuje mu swoją miłość, a on nie może się doczekać, kiedy znów do niej pojedzie. Razem biegają na grzyby, ryby. Na pytanie: "Gdzie chcesz pojechać na wakacje?", bez wahania odpowiada: "Do babci". To jej ogromny sukces. Zresztą Łukasz też lubi wyjazdy do Nawsia. - Jak przyjeżdżamy, już z daleka widzę, że mama stoi przy oknie. Potem wybiega i wita się najpierw z Piotrusiem, a w drugiej kolej kolejności z nami. Mamy już swój kod zachowań.
"Cześć, mamo!"
Ona zawsze wyrywa się, żeby mi pomóc nieść walizkę. Ja jej mówię, że nie trzeba, że sobie poradzę. Teściowa, że jednak mi pomoże. W końcu i tak sam tę walizkę tacham. Mama Haliny należy do tych osób, które są w nieustannym ruchu, wciąż coś robi. Nie do pomyślenia dla niej byłaby sytuacja, w której mogłaby chociaż na chwilę usiąść i odpocząć. Zawsze ma coś do zrobienia.
Nieco trudniej jest, gdy przyjeżdża do Warszawy. - Pierwszy tydzień to raj. Babcia stęskniona za córką i wnukiem promienieje szczęściem - opowiada Nowicki. - Dwa kolejne tygodnie mijają we względnej harmonii. Ale potem robi się naprawdę ciężko.
Nie, nigdy się nie pokłóciliśmy, choć parę razy widziałem, jak stężała jej twarz, gdy krzyknąłem ostrzej na Piotrka. Na pewno była na mnie zła, ale nic nie powiedziała.
I dodaje: - Gdy mama jest w Czechach, a my w Polsce, Halina rozmawia z nią przez Skype'a. Ja się czasem uśmiechnę do kamerki, pomacham, rzucę: "Cześć, mamo!", i tyle. Nie wdzieram się na siłę pomiędzy dwie najbliższe sobie kobiety. Daję im przestrzeń.
One mają swoje sprawy, a ja bardzo sobie cenię, że nie muszę przed teściową grać "cudownego zięcia". Mogę być sobą - Łukaszem Nowickim - a ona to rozumie. Szanujemy się nawzajem i niech tak zostanie.
"Mężczyźni na skraju załamania nerwowego"
- Mama mojej żony Iwona jest bardzo młoda duchem. Bez problemu można wyjść z nią pobawić się w klubie czy pójść do restauracji i napić się dobrego czerwonego wina - opowiada Jan Wieczorkowski.
Aktor lubi poranki w warszawskiej kawiarni przy Nowym Świecie. Można go tu zastać, jak nad filiżanką kawy przegląda gazety na ekranie iPada - elektronicznego gadżetu, który niedawno dostał od żony. Jeszcze parę lat temu sam bywał bohaterem artykułów w plotkarskich serwisach. Ale teraz to już przeszłość. Odkąd trzy lata temu poznał Ulę i postanowili założyć rodzinę, wiele się w jego życiu zmieniło.
- Pochodzę z Rabki. Na Podhalu więzy rodzinne znaczą naprawdę wiele. Tak mnie wychowano - mówi Wieczorkowski. - Najważniejszą osobą w domu była babcia, mama mojej mamy. Ojciec bardzo ją szanował. To była mądra kobieta, która urodziła czwórkę dzieci i trzymała w ryzach całą rodzinę. Mamę Uli aktor poznał na premierze sztuki, w której występował w teatrze Bajka - "Mężczyźni na skraju załamania nerwowego" w reżyserii Piotra Łazarkiewicza.
Telefoniczne podsumowanie dnia
- To zabawne - wspomina - ale w ogóle nie wiedziałem, że Ula przyszła z mamą. Byłem pewien, że kobieta, która jej towarzyszy, jest po prostu koleżanką. Bardzo szybko przeszliśmy na "ty" i od tamtej pory nasze relacje są przyjacielskie. Cieszę się, że to tak jakoś naturalnie wyszło, bez podchodów i stresu. Na pewno pomogło mi to, że nie byłem już małolatem. Gdybym miał 19, a nie prawie 40 lat, wszystko byłoby znacznie trudniejsze.
Jan Wieczorkowski podkreśla, że dziś do wielu rzeczy podchodzi spokojnie. Rozumie mocną więź, jaka łączy Ulę z mamą. - Ich układ jest koleżeński. Staram się trzymać z boku i nie zamierzam się w to mieszać. Wiem, że się nawzajem potrzebują. Dlatego mimo że spędzają ze sobą codziennie wiele godzin (pracują w jednej redakcji), to co wieczór muszą jeszcze podsumować dzień telefonicznie.
Gdy pod koniec 2008 roku Ula zaszła w ciążę, aktor martwił się o nią bezustannie. Jak wychodził do pracy (Wieczorkowski kręcił wówczas serial w warszawskim studiu), co kilka godzin dzwonił, by upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Kiedyś jednak jego narzeczona nie odebrała telefonu. - Wpadłem w panikę - wspomina. - Ula wiedziała, że jestem paranoikiem i jeśli nie odbiera telefonu, to natychmiast w głowie kotłują mi się najstraszniejsze myśli. Przerwałem zdjęcia, wytłumaczyłem reżyserowi, o co chodzi, i natychmiast pojechałem do mieszkania teściów na warszawskim Mokotowie.
Otworzyła mi Iwona i wspólnie usiedliśmy, martwiąc się i czekając na jakikolwiek sygnał od Uli. Okazało się, że mojej żonie rozładował się telefon. Drobiazg, ale wiem, że kiedy kipieliśmy razem z nerwów, Iwona zrozumiała, że troszczę się o jej córkę. A to było dla niej ważne. Pierwsze spotkanie rodzin odbyło się przed ślubem Jana i Uli, we wrześniu 2009 roku. - Moi rodzice przyjechali do Warszawy i zasiedliśmy do wspólnego obiadu - przypomina sobie Wieczorkowski. - Było miło, poprawnie. Kiedy na świecie pojawił się syn Jana i Uli - Jaś, pomoc teściowej okazała się nieoceniona. To ona została "pierwszą babcią", a mama aktora, z uwagi na odległość - tą drugą.
Rosół to prawdziwy cud
- Iwona poświęca nam dużo swojego czasu - mówi aktor. - Choć sama ma mnóstwo obowiązków, bo pracuje na pełen etat jako grafik komputerowy i opiekuje się swoim tatą, to jeszcze ma energię, żeby czasem ugotować dla nas obiad i pobawić się z wnukiem. Bardzo sobie to cenię. To już taka nasza tradycja,że co niedziela teściowa wpada do nas z obiadem.
Trochę to wygląda tak jak wizyta mamy u pary studentów w akademiku. Czekam z niecierpliwością na jej przyjście i - oczywiście - na obiad. Zrobione przez nią cielęcina, bitki czy gołąbki są rewelacyjne. A rosół... To prawdziwy cud. Gdy zostaje w garnku, następnego dnia robi się gęsty jak galareta. Dzięki teściowej Jan Wieczorkowski kilka lat temu z ulgą przestał kupować kremy do twarzy. Nigdy tego nie lubił, choć z rozsądku stosował. Teraz ma pewność, że na urodziny i imieniny dostanie komplet kosmetyków. Rewanżuje się, kupując mamie Uli torebki.
Święta Wieczorkowscy spędzają raz w Warszawie, a raz na Podhalu. Tradycja jest ważna, ale Jan przyznaje, że coraz częściej Boże Narodzenie ogranicza się do Wigilii, a potem korzystają z kilku dni urlopu, żeby wyskoczyć na narty. - Marzy mi się zorganizowanie "wyjazdu integracyjnego" obu rodzin - uśmiecha się aktor. - Chciałbym, żebyśmy się kochali jak wielka włoska rodzina. Żeby było jak w "Ojcu chrzestnym" Francisa Forda Coppoli. Moglibyśmy wynająć wielki dom gdzieś na południu Europy, zasiąść w ogrodzie do stołu, wspólnie gotować... Kiedyś mi się to uda.
Niewidoczny pyłek
- Jest takie powiedzenie: żeby dowiedzieć się, jaka będzie żona za 20 lat, popatrz na jej matkę. Więc spojrzałem na mamę Agaty i... odetchnąłem z ulgą - mówi kompozytor Piotr Rubik.
Wyobrażałem sobie, że w centralnym punkcie mieszkania jednego z najsłynniejszych polskich muzyków będzie stał wielki koncertowy fortepian.
Tymczasem środek salonu zajmuje wypełniony poduszkami i zabawkami kojec dwuletniej Helenki, córki Piotra Rubika i jego żony Agaty. Siadamy przy stole, ale żona kompozytora niemal natychmiast zrywa się na równe nogi, bo dostrzegła jakiś niewidoczny pyłek, który musi sprzątnąć. Piotr patrzy na nią z dumą, jak zamaszystymi ruchami poleruje na błysk kuchenne szafki.
- Agata wyniosła z domu umiłowanie tradycji i świadomość, że on i rodzina są najważniejsze - mówi. - Po Joli ma urodę i talent kulinarny. Jest jednak bardziej od swojej mamy niezależna i buntownicza. I mogę się z nią od czasu do czasu pokłócić - dodaje z uśmiechem.
"Przypadkowe spotkanie"
Piotr Rubik poznał przyszłą żonę w 2005 roku, eszcze zanim cała Polska zaczęła nucić: "Niech mówią, że to nie jest miłość", ale już po sukcesie oratorium "Golgota świętokrzyska". Był rozpoznawalny, pokazywały go telewizja i rubryki towarzyskie kolorowych czasopism, co w tym wypadku wcale nie działało na jego korzyść. - Dobrze dziś rozumiem rodziców Agaty. Nie znali wówczas mojej muzyki. Mieli prawo obawiać się oddać córkę facetowi starszemu o osiemnaście lat i postrzeganemu jako człowiek z show-biznesu. Wszystkie stereotypy były przeciwko naszej miłości. Teściowie nigdy mi tego nie okazali, ale wiem, że martwili się o swoje dziecko. Dlatego zrobiłem wszystko, żeby te ich wątpliwości rozwiać.
Piotr mieszkał w Warszawie, 18-letnia Agata z rodzicami we Wrocławiu. Od początku było jasne, że jeśli mają być razem, to kompozytor musi do siebie przekonać przyszłych teściów: Jolantę i Witolda Paskudzkich. Pierwsze spotkanie odbyło się we wrocławskim centrum handlowym i zostało zaaranżowane tak, by wyglądało na przypadkowe.
Następnym razem Piotr wpadł już do domu Agaty na kawę. A potem zaprosił rodziców ukochanej na swój koncert. I to był strzał w dziesiątkę. - Wiem, że w tamten wieczór zyskałem ich akceptację. Bo taka jest prawda, że najlepiej mnie można poznać przez moją muzykę - mówi Piotr Rubik. Dłuższą chwilę zastanawia się, kiedy przeszedł z teściami na "ty". - Od razu! - podpowiada mu, wychylając się z kuchni Agata. - I to ty im to, ku mojemu zdumieniu, zaproponowałeś!
Boimy się teściowej jak dentysty
- Naprawdę? - Piotr Rubik kręci głową z niedowierzaniem. - No proszę... Mężczyzna od dziecka jest wychowywany w pewnym strachu przed rodzicami żony. Zwłaszcza przed jej mamą. Boimy się teściowej jak dentysty. Skoro już na pierwszym spotkaniu zaproponowałem jej, żebyśmy sobie mówili po imieniu, to oznacza, że od razu poczułem do niej wielką sympatię - wyznaje Rubik. - Zresztą rodzice Agaty oboje są bezproblemowi, kulturalni i mają fajne życie. Z takimi ludźmi łatwiej jest nawiązać dobry kontakt.
Kompozytor przyznaje, że koleżeńskie układy pomiędzy nim a rodzicami żony wynikają również z wielu wspólnych doświadczeń. - Dzieli nas tylko kilka lat, choć ja swoje zawodowe życie zacząłem już po przełomie 1989 roku, a oni jeszcze w PRL-u. Ale kojarzymy te same filmy, seriale, wydarzenia. Te same rzeczy są dla nas ważne.
Piotr lubi połączenie nowoczesności i tradycji. Oświadczał się Agacie dwa razy. Najpierw prywatnie, żeby usłyszeć upragnione "tak". Potem wsiedli w samochód, pojechali do Wrocławia i powtórzyli oświadczyny przed rodzicami, z pełnym ceremoniałem, pierścionkiem i kwiatami.
Absolutny autorytet
- Rytuały są ważne - twierdzi Rubik, poważniejąc. - Oficjalne oświadczyny wymagają od mężczyzny dojrzałości i odwagi. To nie jest takie proste, bo gdy przychodzi co do czego, każdego ściska w gardle tak, że trudno wykrztusić słowo. Jednak takie gesty potrzebne są nam, ale przede wszystkim rodzicom. Oni muszą mieć pewność, że ich córka wychodzi za człowieka na poziomie. Najnowsze gadżety: alarm w komórce i e-mail z Facebooka, przypominają Piotrowi o tym, by zadzwonił do mamy Agaty z życzeniami na urodziny, imieniny, Dzień Kobiet, a nawet Dzień Teściowej... Ale czasem dzwoni spontanicznie, bez okazji lub z prośbą o poradę w sprawach zakupowych czy kulinarnych, w których Jolanta Paskudzka jest absolutnym autorytetem. - Moja teściowa wygląda jak nieco starsza siostra Agaty -- opowiada kompozytor. - Jest piękna, ciepła, bardzo pozytywnie nastawiona do życia, w dodatku umie tak gotować, że... tradycyjna polska kuchnia nigdy wcześniej mi tak nie smakowała.
Jola potrafi przyrządzić rewelacyjne kotlety mielone i zjawiskowe schabowe z surówką... W maju 2009 roku Rubikom urodziła się córka Helenka, a kontakty z teściami stały się bardziej intensywne. Mama Agaty przyjeżdżała na dłużej, żeby pomóc córce. Warszawskie mieszkanie tętniło życiem. - Zawsze unikałem tłoku i ceniłem sobie samodzielność, więc mógłbym czuć się niekomfortowo, zwłaszcza że mieszkamy w bloku, a nie w wiejskim domu - mówi muzyk. - Ale Jola jest dyskretna i miła. Nie muszę starać się pamiętać o utrzymaniu dobrych relacji, bo to dzieje się samoistnie.
By córka była szczęśliwa
Bardzo ważny jest dla mnie fakt, że możemy prowadzić całkiem normalne życie. A to oznacza, że potrafimy się również przy teściowej pokłócić. Widzę w takich momentach, że mama stara się nie wchodzić pomiędzy mnie i Agatę. Czasem coś powie córce na ucho, ale nigdy nie komentuje na głos naszych spraw. Teściowie aktywnie uczestniczą w życiu towarzyskim i zawodowym swojego zięcia.
Wraz z córką i wnuczką towarzyszyli mu podczas tournée po Stanach Zjednoczonych. Bywają na koncertach i bankietach. Poznali przyjaciół Piotra. Wiedzą o planach artystycznych muzyka. - Wiem, że dla taty Agaty ważne jest to, że jestem zaradny, że umiem sobie radzić w życiu - mówi kompozytor. - A teściowej podoba się, że zachowuję się normalnie. Nie siedzę w wieży z kości słoniowej, nie każę się obsługiwać. Widzi przecież, że z Agatą dzielimy się obowiązkami, razem wychowujemy dziecko. Nie bywam w domu "artystą" zajętym tylko swoją twórczością, lecz Piotrem. Jesteśmy dobrym małżeństwem. A każdej mamie chodzi przecież o to, żeby jej córka była szczęśliwa.
Sergiusz Pinkwart
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.