Młody mimo woli

Skończył 65 lat, ale gdy w spektaklu "Wyobraźcie sobie" zdejmuje koszule, nie wygląda na... pana w wieku emerytalnym. Bilans? Raczej ciekawość, co przed nim.

Na zdj. Andrzej Seweryn, fot. Magda Wunsche&Samsel
Na zdj. Andrzej Seweryn, fot. Magda Wunsche&SamselTwój Styl

Gra w Paryżu w Comédie-Française, nazajutrz wstaje o czwartej, wraca do Teatru Polskiego. Lekarz mu mówił, że aktywność konserwuje, wiec Andrzej Seweryn nie zajmuje się przemijaniem.

Czasem słyszy, że jest pracoholikiem. Odpowiada: "Po prostu kocham grać! ". Ale wie, że za wszystko się płaci - to taki hazard, który nazywa się życiem.

Teatr Polski, drugie piętro, sekretariat. "Pan dyrektor jest chyba na parterze, już go szukamy", słyszę. Po chwili słyszę też odgłos kroków - ktoś bardzo szybko wbiega po schodach. Pięć sekund, cztery, trzy, dwie, jedna - zza zakrętu wyłania się sylwetka Andrzeja Seweryna w grafitowym garniturze. W głosie ani śladu zadyszki. Uświadamiam sobie, że przecież aktor właśnie skończył 65 lat!

Twój Styl: Z pewną nieśmiałością chciałam zapytać o urodziny, bo...

Andrzej Seweryn: O, bardzo mi miło, że ktoś o nich pamięta! Tym razem zbiegły się z lanym poniedziałkiem.

Czyli raczej lanie wody niż... A może jednak? Zrobił Pan jakiś bilans?

- Bilans?! Nie! (Na twarzy Andrzeja Seweryna mina wyrażającą obrzydzenie).

Tort, świeczki?

- Był tort i tylko dwie cyferki, szóstka i piątka. "No to teraz zdmuchnij!" - z sześćdziesięcioma pięcioma mógł być problem! To nie były huczne urodziny, nigdy takich nie miałem. Nawet z dzieciństwa nie znam uroczystości, na które zjeżdżają liczni krewni - moja rodzina była niewielka: mama i siostra, z którą do 19. roku życia mieszkałem w maleńkim pokoiku.

- Mam w Krakowie przyjaciół, Marzenę i Krzysztofa, którzy kultywują życie rodzinne. Bardzo im tego zazdroszczę. Urodziny, niezależnie od tego, czy akurat są "okrągłe", czy nie, chciałbym spędzać z bliskimi. Jednak z powodów zawodowych niezmiernie rzadko mi się to udaje. To jest wstyd po prostu!

Jest Pan pracoholikiem?

- Po prostu kocham to, co robię.

W gabinecie zainstaluję sobie leżankę. Będę drzemał w ciągu dnia. Zasypiam w dwie minuty: mogę pani zademonstrować.

I nie miewał Pan momentów wahań, czy jednak trochę nie odpuścić? Gdy coś ważnego ucierpiało przez pracę...

- Za wszystko się płaci - to taka gra, którą nazywa się życiem. Jeśli rano napije się pani kawy, to nie napije się pani mleka. Zje pani croissanta, to najprawdopodobniej nie zje już pani muesli.

No ale w życiu są przecież rzeczy, z których trudniej zrezygnować niż z muesli.

- Wydaje mi się, że porównanie życia ze śniadaniem jest dość celne (śmiech).

Rzeczywiście. Czy może mi Pan pokazać plan najbliższych dni? (Andrzej Seweryn otwiera terminarz).

- Jutro lecę do Paryża - gram w Comédie-Française. Mam samolot o 7.05. Pojutrze wracam do Warszawy, muszę wstać o 4.30. O, na szczęście nie! Lot jest dopiero o godz. 12.,ale za to o 19 już gram w Warszawie. W piątek znów jestem w Paryżu, wracam do Polski w niedzielę rano. W poniedziałek gram w Paryżu, we wtorek w Krakowie, a w środę mam spektakl w Tychach.

- Potem jeszcze w Polkowicach i Żarach. I lecę do Paryża, ale samolot mam o 6.15 z Wrocławia. Wyjadę z Żar przed 5 rano. Straszne są te loty poranne.

Rzeczywiście straszne! Po co to Panu?!

- To, co prezentuję, wciąż interesuje ludzi, którzy mnie oglądają.

No ale na to "prezentowanie" trzeba mieć siłę, ochotę. Zastanawiam się, jaka jest na to recepta...

- Receptą na to jest dla mnie zapotrzebowanie. Gdyby nie było zapotrzebowania, nie byłoby mnie. A skoro jest, trzeba stanąć na wysokości zadania.

I jeszcze lubić pokoje hotelowe, lotniska, życie na walizkach?

- Lubię to. Podróż ma dla mnie też aspekt wypoczynku. Jest też pewnym zrzuceniem z siebie odpowiedzialności. "Dojechałem na lotnisko i niech się mną zajmują, przewożą mnie". Hotele, lotniska - jest w nich coś bezosobowego, fascynującego - ta pełnia i pustka. To, jak kawiarnie pełne ludzi w jednej chwili pustoszeją, bo właśnie zapowiedziano lot.

- Pamiętam, jak trzy lata temu w Poznaniu grałem Paderewskiego w widowisku z okazji 90. rocznicy powstania wielkopolskiego. To było 27 grudnia, ale loty tak się ułożyły, że musiałem być tam w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. W hotelu nie było nikogo oprócz mnie. Koledzy przyjechali później.

Cieszy Pana uznanie kolegów, środowiska? Przypomniało mi się właśnie, jak odmówił Pan przyjęcia Nagrody Specjalnej im. Zbyszka Cybulskiego.

- To co innego. To była nagroda nie za moją pracę, sztukę, rolę, ale za moją działalność opozycyjną. Bardzo mnie natomiast ucieszyło, gdy w ubiegłym roku dostałem nominację do Złotych Kaczek miesięcznika "Film". Tym bardziej że przecież od 30 lat pracuję we Francji!

Tak, ale przecież jest Pan naszym najlepszym, brzydko mówiąc, aktorskim towarem eksportowym, więc trudno byłoby o Panu zapomnieć.

- Chodzi mi o to, że pracując za granicą, jestem też obecny w polskim teatrze i kinie. Nie dostałem przecież nominacji za to, że przed laty zagrałem w "Ziemi obiecanej". Od tego czasu była m.in."Zemsta", "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Wyszyński" czy wyreżyserowany przeze mnie "Kto nigdy nie żył". Pracując w Comédie-Française zrealizowałem 12 filmów w Polsce i zagrałem np. 130 przedstawień "Dowodu" w teatrze Polonia.

Polscy mężczyźni w Pana wieku wpadają w emerytalne odrętwienie. Co by im Pan radził?

- Nic! Niczego bym nie radził. W Paryżu znam lekarzy - wybitnych - którzy mają stałą klientelę i bardzo dobre pieniądze. Nie mogą się odnaleźć na emeryturze i zaczynają chodzić na dyżury nocne do szpitala.

Twój Styl

Zdarza się Panu w ogóle marnować czas i np. rozmawiać o niczym przez telefon?

- Wyłączyłem pocztę głosową w moich trzech komórkach. I obliczyłem, że dzięki temu, że nikt się nie nagrywa, zyskałem 40 minut dziennie. A to przecież dziesięć dni w roku.

A esemesy Pan czyta?

- Tak, ale jestem zły na siebie, jeśli np. jadąc pociągiem lub metrem, zdaję sobie nagle sprawę, że zapomniałem egzemplarza tekstu, nad którym właśnie pracuję.

I co Pan wtedy robi?

- Zamykam oczy, żeby się zdrzemnąć. Marzę o odpoczynku częściej niż kiedyś. Kilka dni temu byłem u lekarza i powiedziałem, że jestem zmęczony. Odpowiedział: "Ale wie pan, że ta aktywność pana konserwuje?". Staram się jednak uważać - trochę dłużej spać.

A ile godzin Pan sypia?

- No sześć, ale to za mało. Widzi pani (Andrzej Seweryn wskazuje puste miejsce pod ścianą gabinetu)? Tu będzie zainstalowana leżanka.

Będzie Pan drzemał w ciągu dnia?

- Tak. Błyskawicznie zasypiam - o każdej porze dnia i nocy. Nawet rano i w południe. Mógłbym zademonstrować, ale obraziłaby się pani, bo zasnąłbym w dwie minuty!

Wmawiałabym sobie, że zadałam Panu bardzo relaksujące pytanie, np. "Jung twierdził, że od czterdziestki zajmujemy się już tylko swoim przemijaniem...".

- Wiem, że panią rozczarowuję, ale ja naprawdę nie miałem i nie mam na to czasu.

Może choć jakiś maleńki kryzys wieku średniego?

- Kiedy Spielberg nie obsadził mnie w tytułowej roli w Liście Schindlera - depresja to może za dużo powiedziane, ale kryzys miałem. Licząc na udział w filmie, odwołałem wszystkie inne projekty na wiele miesięcy naprzód...

Rano nie wstawał Pan z łóżka, zasuwał rolety i udawał, że noc się nie skończyła?

- To nie była depresja w sensie klinicznym, a poważne przygnębienie. Czegoś takiego dotąd nie znałem.

Długo to trwało?

- Jakiś tydzień.

Co?! To życzę każdemu takiej depresji!

- Skończyło się w momencie, gdy zadzwonił do mnie Jacques Lassalle z propozycją, żebym zagrał Don Juana w Comédie-Française. Dwa dni później odebrałem kolejny telefon i usłyszałem, że Steven chce, żebym jednak zagrał w Liście - pułkownika Juliana Schernera.

A jakby telefon nie zadzwonił?

- Po prostu szukałbym pracy. Proszę pani, ja jestem z chłopów (śmiech). Moja mama pochodzi z Kieleckiego. W każdym razie los sprawił, że żyję na tyle intensywnie, że to nie pozwala mi potwierdzać tezy Junga. O upływie czasu przypomina mi raczej to, co się dzieje w kinie czy w teatrze.

Na przykład...

Twój Styl

- Gdy widzę, że pewne wartości, które dla mnie były i pozostaną wartościami, nie są nimi dla kogoś innego.

To jakie Pana wartości przeminęły?

- Spotkałem się ostatnio z poglądem wśród młodych artystów polskiego teatru, że przeszłość nie ma dla nich żadnego znaczenia. Powiedzieli, że mają w dupie np. taką datę jak 1 września 1939 roku. No cóż, nie wiedziałem, że tak można. I już się dowiedziałem - można.

I co Pan o tym myśli?

- Myślę, że się zubożają, odrzucając przeszłość. No ale to ich sprawa i to nie są moje dzieci.

Więc...

- Akceptuję to. Nie jestem schizofrenikiem - gdy pada deszcz, to nie strzelam do deszczu, tylko się z tym godzę i biorę parasol. Jest taka sztuka, której tytułu zapomniałem. Gdzieś tu ją mam... (Andrzej Seweryn przeszukuje biurko). Zdziwi się pani, że... (Andrzej Seweryn mówi pod nosem: "Boże, pomóż mi, żebym to znalazł, żebym udowodnił, że nie jestem kretynem... Jest!"). Sztuka nazywa się Maria Magdalena. Napisał ją Friedrich Hebbel, niemiecki autor z XIX wieku.

- To historia rodziny, w której dzieci przestają żyć według zasad swojego ojca. Zaczynają żyć w ogóle bez zasad. Ostatnie zdanie sztuki to słowa ojca: "Nie rozumiem świata!" (Andrzej Seweryn mówi to po francusku: "Je ne comprends pas le monde"). I to jest kwestia, która mnie interesuje.

- Odczuwam potrzebę rozumienia świata. A raczej potrzebę próby rozumienia świata, bo jak się mówi "rozumiem", to znaczy tylko, że się jest naiwnym. Niestety, z wiekiem to rozumienie może być coraz trudniejsze. Cóż, właściwie wszystko jest trudne, jeśli się chce to poważnie wykonywać, ale ja się trudu nie boję. Lubię go.

Co było dotąd dla Pana najtrudniejsze?

- Francja. Przygoda, która zamieniła się w życie. Pamiętam, jak w PWST, na pierwszych wykładach z "Elementarnych zadań aktorskich", pan Ryszard Kubiak, wówczas asystent pani profesor Wiercińskiej, zadał mi ćwiczenie "wchodzenie po schodach". Oczywiście bez schodów. I bardzo wysoko - na kolejne piętra.

- To wydawało mi się tak trudne, że znalazłem różne preteksty, żeby tego nie zrobić. No po prostu "strefiłem"! I żal mi tego "strefienia" do dziś ! To wydarzenie ze "schodami" wspominam jako jeden z przykładów trudności, ale tym razem takich, którym nie podołałem.

Przed chwilą wbiegł Pan po prawdziwych schodach z taką lekkością! To zasługa morderczych ćwiczeń?

- Nie! Nie gram w tenisa, nie biegam, zbyt rzadko pływam...

A czy gimnastykuje się Pan codziennie?

- Staram się.

A jednak! Mój szef zastanawiał się, ile "brzuszków" dziennie Pan robi, żeby mieć taki "kaloryfer" na brzuchu.

- Był na Szekspirze? (Mowa o spektaklu "Wyobraźcie sobie" - przyp. red.).

Nie wiem, ale wiem, że widział też Pana pośladki.

- To był Szekspir!

No to ile tych "brzuszków" Pan robi?

- 179. Robię 179 brzuszków!

Dziękuję. Nie wytnie mi Pan tego przy autoryzacji?

- Oczywiście, że... nie! I a propos "brzuszków" dodam, że przed chwilą zjadłem wuzetkę i jestem zły, bo raz, że niezdrowo, dwa - była niesmaczna.

Czy Pan ma w ogóle jakieś kompleksy?

- Po pierwsze masę. A po drugie, to chyba pani sobie nie wyobraża, że je tak po prostu ujawnię...

No to tylko jeden, proszę!

- Jeden profil mam gorszy.

Na siłowni Pan bywa?

Wyłączyłem pocztę głosową w trzech komórkach. Dzięki temu, że nikt się nie nagrywa, zyskałem 40 minut dziennie.

- Nie! Choć zawsze marzyłem, by podnosić ciężary. Świętej pamięci Marian Glinka bardzo nas do tego namawiał w szkole teatralnej.

- Mieliśmy nawet siłownię. I niektórzy koledzy tam chodzili. Ja jakoś mniej, choć cenię ludzi, którzy pracują nad sobą. Nad swoim ciałem również.

No teraz robi to całe pokolenie metroseksualnych mężczyzn. Niektórzy o tym rzeźbieniu swojego ciała wydają jeszcze pamiętniki poradniki. Czy to jest męskie?

- Naprawdę mnie to nie interesuje. Nie mam na to czasu.

A na dobór ubrań? Ma Pan na sobie piękny garnitur... Klasyka z domieszką awangardy. Ktoś Panu doradza?

- Nie, nie. Choć kiedyś bardzo mi pomagała w tym moja ówczesna żona Krystyna Janda. Krysia znała w Ursusie znakomitego krawca. Pamiętam dwa wspaniałe garnitury, które właściwie zaplanowała. Bo to ona decydowała o formie i szerokości klapy, szerokości spodni. Bardzo mile to wspominam.

Gdzie jest granica dbania o siebie dla mężczyzny aktora? Skoro ciało jest narzędziem, to nie tylko garnitur i siłownia, ale i chirurgiczne poprawianie wydaje się usprawiedliwione...

- Nie czuję się upoważniony do udzielania rad w tej kwestii koleżankom czy kolegom, którzy... dojrzewają. Choć rozumiem tę tęsknotę, to marzenie człowieka o nieśmiertelności...

Na ścianie gabinetu wisi portret Arnolda Szyfmana. Patrząc na Pana, zastanawiam się, czy rewers nie skrywa jakiegoś Pana portretu w stylu Doriana Graya...

- Nie, nie!

Ale gdyby miał Pan gwarancję, że obejdzie się bez drastycznego zepsucia moralnego, zatrzymałby Pan swoje życie w jakimś szczególnym czasie?

- (śmiech) Nie będę się wygłupiał z marzeniami o nieśmiertelności. Ta ludzka tęsknota za nią przejawia się dziś w tych wszelkich próbach przedłużenia długości życia i młodego wyglądu. To złudzenie, ale pokazuje, co dziś jest dla wielu z nas, ludzi, wartością.

A co nią jest?

- Zmarszczka nie jest wartością. Nie ma prawa być piękna. Zmarszczka stała się wrogiem. Brak umięśnienia stał się wrogiem.

Zmarszczka - skaza fizyczna - jest dziś straszniejsza niż skaza moralna. Pan to widzi wyraźniej, obcując z literaturą z czasów, gdy świat był bardziej elegancki. To pomaga być lepszym człowiekiem?

- Niestety, mam wrażenie, że my, ludzie teatru, choć w pracy mamy do czynienia z najpiękniejszymi owocami myśli ludzkiej, z tą wiedzą, najdelikatniej mówiąc, robimy niewiele.

A Pan?

- Nie jestem żadnym wyjątkiem.

Kilku Pana kolegów z branży chętnie opowiada o swoich moralnych upadkach i wzlotach. Sama w życiu usiłuję stosować zasadę, żeby nie robić czegoś, czego musiałabym się bardzo wstydzić przed córką.

- Wie pani, też o tym myślę. I to często! Moje dzieci, Marysia, Jaś i Maksymilian - są dla mnie ważnymi sędziami. Bardzo ważnymi.

Dzieci bywały wobec Pana surowe?

- Zdarzało się.

Synom jest chyba trudno ścigać się z Sewerynem?

- Chyba się ze mną nie ścigają. Nie myślę, żebym rzucał jakiś cień na ich życie. Oczywiście zakładam, że mogę nie wiedzieć wszystkiego.

A o sobie?

- Wydaje mi się, że dziś jestem mniej naiwny.

Był Pan naiwny? Nie wygląda Pan...

- Mam bardzo krótką pamięć do złych rzeczy. I potem np. łapię się na tym, że na salonach witam się serdecznie z kimś, z kim tak witać się nie powinienem. I wcale nie jestem z tego zadowolony. No ale wciąż mam pragnienie, by wierzyć osobie, z którą rozmawiam.

- To dotyczy i życia zawodowego, i prywatnego. I chyba jest oznaką naiwności. W moim zawodzie zresztą potrzeba naiwności młodzieńca, bo jak inaczej stanąć przed kamerą i powiedzieć: "Jestem królem i mianuję ciebie generałem!". To jakieś niepoważne. Niektórzy mówią, że to niemęski zawód.

Może ci, którzy zazdroszczą znanym aktorom powodzenia u kobiet?

- (śmiech)

Nie marzę o nieśmiertelności. Ale w moim zawodzie jest tak, że nawet gdy człowiek nie może się ruszać, zostaje mu jeszcze głos.

Pana wychowywała głównie mama. I wbrew temu, co mogliby sugerować psycholodzy, ma Pan mnóstwo męskiej energii. To geny? Wychowanie?

- Po pierwsze nie wiem. Po drugie, moja mama jest prostym człowiekiem, całe życie pracowała fizycznie, jest kochającą matką i zawdzięczam jej wszystko. Ojciec ukształtował we mnie etos pracy, która była dla niego istotna - wiem, bo rozmawiał ze mną o tym nieraz.

- Trzeci aspekt to Krąg Walterowski Jacka Kuronia, który wykształcił we mnie nieobojętność wobec tego, co się dzieje wokół mnie. Mówię o wrażliwości na świat w ogóle, o życiu publicznym również. Niektórzy nazywają to polityką.

Dziś mężczyźni boją się nawet wojska. Dla Pana to politykowanie zakończyło się aresztowaniem w 1968 roku. Bał się Pan wtedy czy zahartował?

- No pewnie, że się bałem! (śmiech). Spotykałem się z różnymi, pełnymi oburzenia albo niedowierzania uwagami na temat tego, jak niektórzy koledzy zachowywali się w trakcie śledztwa. Uważam, że trzeba przeżyć więzienie, żeby próbować to zrozumieć, oceniać.

- A dzisiaj to tak naprawdę już się niczemu nie dziwię. Coś mnie może zdenerwować, zaskoczyć, ale już się niczemu nie dziwię.

Zrobiło się tak poważnie, że gorączkowo szukam pomysłu, jak z tematu więziennego śledztwa wrócić do bardziej banalnych zdziwień... Nie wiem... Hmm... O, gdy np. widzi Pan swojego rówieśnika z 30 lat młodszą kobietą, to...

- Mam nadzieję, że to jest miłość. Różnica wieku nie jest dla mnie żadnym problemem.

A gdyby w Panu zakochała się kobieta w wieku Pana córki?

- Gdybym odwzajemniał to uczucie, to byłaby to dla mnie zwyczajna miłość. Nie udawałbym, że nie ma między nami różnicy wieku, ale to nie byłoby elementem kluczowym związku.

- Pewnego dnia prawdopodobnie jednak bym pomyślał: "Ciekawe, co ona będzie robić za 20 lat, gdy mnie już nie będzie?".

I co by robiła?

- Pewnie wyszłaby za mąż za kolegę, który byłby 20 lat ode mnie młodszy. Chciałbym, by była szczęśliwa. W każdym razie nie zadręczałbym się myśleniem o przyszłości. Teraz też tego nie robię. Oczywiście za te parę lat nie chciałbym sprawiać nikomu kłopotów.

Jak się Pan przed tym zabezpiecza?

- Nie piję wódki...

Będzie Pan dyrektorował i stał na scenie do końca?

- Jeżeli będę czuł się przydatny, grał w teatrze, w filmie. Z radością. W moim zawodzie jest tak, że gdy człowiek już nie może się ruszać, to zostaje mu jeszcze głos!

Co tam głos. Można, jak bohater filmu Motyl i skafander, nie mówić, być sparaliżowanym i mieć sprawną tylko jedną powiekę, a mrugając podyktować bestsellerową książkę! Czy Pan się w ogóle widzi np. w roli dziadka w otoczeniu wnuków?

- Widzę się. Dziadkiem jestem bardzo kochającym, ale kochać trzeba w czynach, a nie w słowach. Pragnąłbym dać moim wnuczkom więcej.

Przepraszam, chyba czas nam się już skończył?

- Nie.

Przecież za chwilę ma Pan spektakl.

- Do spektaklu mamy aż 20 minut! (śmiech).

Rozmawiała: Agnieszka Sztyler

Twój STYL6/2011

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas