Pochowani w niebie: Dramatyczna ucieczka ze szczytu K2
W 2008 roku, gdy jedenaście osób straciło życie na K2, najbardziej zabójczej górze, dwóch Szerpów przeżyło. Bazując na wywiadach i niedostępnych wcześniej materiałach Peter Zuckerman, i Amanda Padoan po raz pierwszy oddają im głos.
Kiedy Edmund Hillary jako pierwszy zdobył Mount Everest, u jego boku stał Szerpa Tenzing Norgay. Szerpowie - pozostający w cieniu i pomijani przez historię bohaterowie - od zawsze towarzyszyli himalaistom.
Wiele relacji z wypraw wysokogórskich opisuje dramatyczne zmagania podczas wspinaczki po poręczówkach. Skąd jednak te liny się tam wzięły? Kto prowadził akcję ratunkową? Są jednak takie historie, które rzadko oglądają światło dzienne. Do nich należą historie Szerpów.
Autorzy "Pochowanych w niebie" opowiadają historię Chhiringa Dorje i Pasanga Lamy, podążając za nimi od ich rodzinnych wiosek, położonych wysoko w Himalajach, przez slumsy Katmandu, lodowce Pakistanu aż do obozu u stóp K2.
Obserwujemy ich, gdy czekają na śmierć, bez czekanów i narzędzi, i towarzyszymy im podczas akcji ratunkowej, która przeszła do historii himalaizmu.
Przeczytaj fragment książki "Pochowani w górach":
Pasang schodził z wierzchołka. Głowa bolała go tak bardzo, że słyszał własny puls. Przed nim pan Kim przykucnął w śniegu i machał rękami jak czarodziej rzucający zaklęcia. Skończył mu się tlen w butli.
Trudno odzwyczaić się od tlenu. Byłoby łatwiej, gdyby w ogóle go nie używał. W najlepszym przypadku wspinacza czeka skrajne wycieńczenie. W rozrzedzonym powietrzu można stracić przytomność. Spotyka to pilotów myśliwców, kiedy przestają działać maski tlenowe. Może się pojawić obrzęk mózgu albo płuc, mózg i płuca wypełniają się płynem. W najgorszym wypadku ciało przeciwstawia się ostrym skurczem naczyń krwionośnych, tętnice się zwężają, odcinając dopływ krwi do organów.
W ciągu trzech minut od gwałtownego skurczu naczyń krwionośnych umierają komórki serca, płuc, nerek, wątroby i mózgu. W ciągu dwudziestu minut organy ulegają całkowitej i nieodwracalnej degeneracji, a wraz z nimi reszta organizmu wspinacza.
Pasang widział niżej światła czołówek. Po raz ostatni nabrał w płuca tlenu z butli. Czuł się trochę winny. Przykucnął obok pana Kima. Szef wyprawy był zbyt zmęczony, żeby marnować słowa. Dotknął swojej butli i wskazał ciśnieniomierz, dając do zrozumienia, że butla jest pusta. Pasang zrozumiał, czego od niego oczekuje. Gestem polecił panu Kimowi, żeby się nie ruszał.
Ukląkł, odłączył pustą butlę i zastąpił ją swoją. Nie miał już tlenu. Przygotował się na wstrząs. Poczuł go, ale nie był tak gwałtowny, jak się spodziewał. Nadal mógł funkcjonować, chodzić i myśleć. Możliwe, że pomogło to, iż jako Bhote był nosicielem wariantu genotypowego NOS3, genu kodującego enzym, który pomaga sterować przepływem krwi do płuc - może był też mniej podatny na ostry skurcz naczyń krwionośnych. Jego klienci byli narażeni na większe ryzyko.
Od poręczówek na Trawersie zespół Flying Jump dzieliły co najmniej trzy godziny, więc Pasang zdecydował się pójść skrótem. Zszedł prosto w kierunku Śnieżnej Kopuły, masywnej bryły, która oznacza początek Trawersu i lin poręczowych.
Nowa trasa pozwoliła wspinaczom ominąć grzbiet szczytu, jednak Kopuła również kończyła się z jednej strony stromym urwiskiem. Do orientacji musiały im wystarczyć znaczniki i światło księżyca, nie było żadnej ścieżki. Wędrowcy rozproszyli się w ciemności.
Pasang zauważył, że jeden z nich skręca nad Śnieżną Kopułą w lewo. Karim. Ani razu się nie odwrócił. Oddalał się od Trawersu, szedł prosto nad seraki. Zamiast zejść w kierunku Szyjki Butelki, znalazłby się wysoko ponad nim.
Pasang wiedział, że jeśli nadal będą schodzili w ten sposób, zespół rozproszy się w delirium. Zebrał członków Flying Jump i wymyślił plan, który miał ich uchronić przed potknięciami i upadkami. Zawiązał podwójną ósemkę, pierwszy węzeł wspinaczkowy, jakiego się nauczył, założył na czekan, po czym wbił go w śnieg.
Resztę liny przekazał Jumikowi, a on przeszedł z nią na czoło grupy. Kiedy cała lina była już rozwinięta, Jumik przywiązał ją do swojego zakotwiczonego w śniegu czekana. Rozciągnięta między dwoma punktami przypominała sznurek na pranie.
Prowadziła w stronę Trawersu. Wspinacze wpięli się do niej jeden za drugim albo złapali ją rękami. Kiedy dotarli do końca, do Jumika, Pasang wyciągnął czekan ze śniegu i popędził na czoło, zwijając po drodze swój wynalazek. Powtarzali tę procedurę z Jumikiem kilkanaście razy, coraz niżej, coraz bliżej Śnieżnej Kopuły.
Lina pomagała im się mniej więcej orientować. Wpięci do niej wspinacze, jeśli się poślizgnęli, dzięki niej mogli wstać. Chroniła ich także przed katastrofalnym zejściem na lewo, co niestety spotkało Karima, który dotarł na koronę seraków.
"W ten sposób można uratować niejedno życie" - powiedział Chhiring. On też korzystał z takiego rozwiązania. Schodzili jednak bardzo powoli. Po każdym odcinku opierali się o czekany albo kijki narciarskie, wyczerpani i zmarznięci. Według standardów obowiązujących na poziomie morza noc była mroźna, około minus dwudziestu stopni Celsjusza, natomiast jak na K2 temperatura była umiarkowana. Normalnie prąd strumieniowy zwiałby ich do Chin, ale pierwszy dzień sierpnia był stosunkowo bezwietrzny, więc mróz tylko przeszywał odsłonięte części ciała.
Pasang zamocował ostatni odcinek poręczówki i pomyślał o swoim czekanie. Wielu wspinaczy, najwyraźniej w potrzebie, wpięło się w biegnącą od niego linę. Nie mógł go zabrać, nie demontując całego systemu służącego jako ostatnia deska ratunku.
Stał, trząsł się z zimna i uderzał dłonią o dłoń. Kolejne sylwetki materializowały się w ciemności i wpinały do liny. Czasem jakiś wspinacz zatrzymywał się na chwilę i ci, którzy szli za nim, musieli czekać, aż będzie w stanie ruszyć dalej. Czołówka na kasku Pasanga przestawała działać, nie zanosiło się na to, by w najbliższej przyszłości miał odzyskać czekan.
"Musiałem podjąć decyzję: zabrać go czy zostawić". Wywołał przez radio szefa i poprosił o zgodę na zostawienie czekana i zejście.
Pan Kim się zgodził: czekan nie jest najważniejszy. Dzięki poręczówkom prowadzącym przez ukośny grzbiet, Trawers i Szyjkę Butelki poradzą sobie bez niego, więc Pasang ruszył, wkrótce wyprzedził Jumika i zostawił go z tyłu z kilkoma klientami. Schodzenie bez czekana nie będzie łatwe, ale nie śmiertelnie niebezpieczne, pomyślał.
Kiedy do Rolfa dotarła żona, jego ciałem wstrząsały dreszcze, ale na jej widok się uśmiechnął. Kiedy o 17.45 weszła na szczyt, czekał sto metrów niżej. Był osłabiony. Po około godzinie wreszcie byli razem. Lars, trzeci członek zespołu norweskiego, zarejestrował ich ostatnią rozmowę na wideo:
- Bardzo zmarzłeś? - zapytała Cecilie.
- Nie - odpowiedział jej mąż.Lars zdjął królicze uszy, które założył na szczycie. Zrobił zbliżenie twarzy Rolfa.
- Długi dzień? - zwrócił się do niego.Trzęsącymi się palcami podniósł do ust pastylkę dexametazonu. Upuścił ją i spadła na lód.
- O cholera - zaklął.
- Pokruszyła się.
Nowożeńcy zaczęli schodzić pierwsi, tuż za Albertem. Za nimi szedł Hugues. Wyglądał, jakby badał ryzyko: nie miał tlenu, więc pędził co sił, żeby jak najprędzej znaleźć się w strefie gęstszego powietrza. Następny był Cas van de Gevel z zespołu holenderskiego. Szedł jeszcze szybciej, więc dogonił Hugues’a na Trawersie.
"Nawet nie przyszło mi do głowy zapytać go, gdzie jest jego tragarz, gdzie jest Karim - opowiadał Cas. - Kiedy widzisz dwóch ludzi wspinających się razem, a potem jeden schodzi sam... Na poziomie morza wiedziałbym, że trzeba było zapytać". W rozrzedzonym powietrzu ten problem mu umknął.
Hugues odsunął się na bok.
"Jesteś szybszy - powiedział. - Idź pierwszy".
Cas skinął głową, minął go i poszedł dalej.
Kiedy dotarł do wylotu żlebu, był dziesięć metrów przed nim. I wtedy usłyszał jakiś dźwięk - brzmiało to tak, jakby szczur drapał w ścianę. Obejrzał się za siebie. Hugues, który prawdopodobnie zahaczył o coś rakiem, leciał w jego stronę.
"Przy tej prędkości nie widziałem jego twarzy". Kiedy Hugues mijał go na wyciągnięcie ręki, Cas rozpoznał jedynie żółtopomarańczowy kombinezon puchowy. Sprzedawca ubezpieczeń z olśniewającymi zębami zginął na miejscu.
Tak jak szczelnie zamknięty szklany słoik pełen wody rozpryskuje się, jeśli postoi w zamrażalniku, tak rozszerza się woda zamarzająca w szczelinach seraków i je rozsadza. Kiedy nacisk rośnie, seraki wydają powolne, elastyczne, elektryczne dźwięki - zing. Pękaniu lodu towarzyszy kakofonia trzasków, skrzypnięć i huków. Te dźwięki - wysokie i niskie, krótkie i długie, miękkie i głośne - nakładają się na siebie, tworząc rytm.
Jumik, kuzyn Pasanga, był związany z dwoma wyczerpanymi klientami. Brodzili w śniegu. Kiedy zbliżał się do Trawersu, seraki zwisały nad nim złowrogo. Dźwięki były coraz głośniejsze, więc szedł tak szybko, jak mógł, gorączkowo ciągnąc za sobą klientów i nakłaniając ich do pośpiechu. Ko reańczycy jednak ledwie szli, choć tempo i tak nie miałoby większego znaczenia, bo żeby uciec przed spadającym lodem, potrzebowali cudu.
Góra ogłosiła swoje zamiary donośnym werblem: krrmk-krmk-krrk-krrk-krrk-krrk-krk-k. Wspinacze spojrzeli w górę na kruszące się seraki: zrzucały bryły wystarczająco masywne, żeby mogły zmienić ukształtowanie terenu. Jedna z nich pomknęła w kierunku Jumika, zerwała poręczówki i pociągnęła za sobą trzech mężczyzn, którzy nadal byli w nie wpięci.
Jumik stracił but. Jego rękawice też gdzieś odleciały. Należący do jednego z Koreańczyków niemiecki aparat fotografi czny Rollei pękł, a jego czaszka zatrzeszczała. Z rozdartych kurtek puchowych posypało się śnieżnobiałe pierze. Jumik pewnie się spodziewał, że zginie, i pewnie był zaskoczony, że tak się nie stało. Stanowisko wytrzymało. Lina napięła się i szarpnęła, kiedy wszyscy trzej zatrzymali się gwałtownie na stromym śnieżnym stoku.
Jumik, który szedł na końcu, zawisł do góry nogami. W jego płucach i głowie zbierała się krew. Lina okręciła ciasno tułów. Nie mógł poprawić ubrania ani schować gołych rąk. Nie dałby też rady się wyplątać, a jedynym, co najprawdopodobniej widział, był lód jakieś dziesięć centymetrów od jego twarzy.
O dwudziestej pierwszej, mniej więcej pięćdziesiąt metrów od Szyjki Butelki na Rolfa runął serak. Kiedy wielkie bryły twardego lodu pojawiły się nad Trawersem, wszystko stało się tak szybko, że nie zdążył nawet krzyknąć. Musiały spaść prosto na niego: przecięły linę i został pogrzebany pod tonami lodu.
Wstrząs był tak potężny, że dwadzieścia metrów za nim jego żona straciła równowagę. Ześlizgnęła się kilka metrów w dół, jednak poręczówka wyhamowała upadek. Próbowała się podnieść, kiedy z jej czołówki wypadły baterie. Chwyciła za linę dłonią w rękawiczce. Poczuła, że drugi koniec wisi luźno i zdała sobie sprawę, że nie łączy jej już z mężem. Lustrowała stok w poszukiwaniu światła jego czołówki. Znikło.
Była wstrząśnięta i sparaliżowana. To miał być ich miesiąc miodowy. Stojący za nią Lars dotknął jej ramienia. Stała bez ruchu. Lars coś do niej powiedział, kiedy ją mijał, ale ona miała wrażenie, jakby była pod wodą. Przyglądała się, jak mężczyzna przy czymś przed nią majstruje. Obejrzał linę przeciętą przez spadający lód, wyjął z plecaka pięćdziesięciometrowy zwój cienkiej liny, wpiął ją do jednej z ocalałych śrub lodowych i zjechał. Jego czołówka utonęła w mroku.
Cecilie została sama. Wraz z Larsem znikło światło i otoczyła ją ciemność. Lód skrzypiał, wicher wył. Zastanawiała się, co tam robi. "Nie byłam przygotowana na samotny powrót do domu, bez Rolfa - mówiła potem. - Na coś takiego nie można się przygotować. Takiego bólu nie da się odtworzyć". Nie mogła się wspinać - nie chciała. Ogarnęła ją rozpacz bezdenna i ponad siły.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Larsa. "Chodź tutaj! - dobiegł z dołu jego radosny tenor. Znalazł Rolfa? Wiedziała, że wspinacze przeżywają gorsze upadki. Może jej mąż wyszedł z tego prawie bez szwanku?
"Rolf! - krzyknęła.
- Rolf!".
Znów miała nadzieję, zeszła żlebem, powtarzając imię męża i głośno prosząc Larsa, żeby powiedział coś więcej. Kiedy lina się skończyła, skupiła się na zejściu. Za wszelką cenę chciała jak najszybciej dotrzeć do męża. Czekan, przednie zęby raków, czekan, raki, raki, czekan, raki, raki... Łup, czink, czink, łup, czink, czink...
Bez czołówki nie widziała własnych butów. Poślizgnęła się, ale naparła całym ciężarem ciała na czekan i przestała się zsuwać. Kiedy podeszła do Larsa, poświecił czołówką, żeby poprowadzić ją na dół. Wreszcie mogła zobaczyć jego twarz. Wyglądał na zdruzgotanego.
- Gdzie Rolf? - zapytała, z trudem łapiąc oddech.
Nie mógł jej już okłamywać.
- Rolf nie żyje.
Mimo bólu doceniła to, co dla niej zrobił: "Oszukał mnie, żebym zeszła". Wciąż jednak miała nadzieję, że się pomylił. Może Rolf przeżył gdzieś pod Szyjką Butelki? Wzywała go i modliła się, żeby na własną rękę wrócił do obozu, połamany, ale żywy.
Cała góra usiana była roztrzaskanymi blokami lodu, a droga wytyczona tego dnia zniknęła. Cecilie zobaczyła czerwone światło migające w obozie IV, daleko poniżej miejsca, gdzie się znajdowali. Lars sprawdził ich położenie na kompasie, na wypadek gdyby stracili z oczu światło, i ruszyli w stronę Ramienia.
Cecilie dotarła do obozu o 23.00 i od razu poszła do swojego namiotu. Wpełzła do środka w nadziei, że zobaczy tam swojego męża. Jego śpiwór był pusty.
"Panowała cisza - napisała później. - Wiatr ucichł. Były tylko gwiazdy i samotność".
Pasang Lama zmrużył oczy - w ciemności trzy światełka wyglądały jak spadające gwiazdy. Co się stało z czołówkami ludzi, którzy podążali za nim? Pewnie weszli za załom albo są za jakimś wzniesieniem, przekonywał się w duchu. Czekał, aż znów się wynurzą, jednak nikt się nie pojawiał.
"Wiedziałem, co to oznacza, ale nie mogłem uwierzyć" - wspominał. Zbyt zmęczony, żeby analizować sytuację, odrzucił myśl o lawinie. Powiedział sobie, że pewnie zaczęło mu się mieszać w głowie, i na jakiś czas go to uspokoiło. Może smugi światła to halucynacje niedotlenionego mózgu? Starał się nie zwracać uwagi na lód, który wydawał dźwięki jak stado insektów. Brnął na oślep w kierunku Trawersu.
Wkrótce poczuł, że jego buty wpadają w świeży sypki śnieg. Teren tak dobrze kiedyś znany teraz wydawał mu się obcy. K2 była zupełnie inną górą. Droga do Szyjki Butelki zniknęła wraz ze wszystkimi punktami orientacyjnymi. Klnąc w duchu, doszedł do wniosku, że tak jak wcześniej Karim nie zauważył miejsca, w którym miał skręcić, i zszedł na chińską stronę. Zdezorientowany i przybity zaczął się cofać po własnych śladach. Nie miał pojęcia, gdzie jest.
Przykucnął, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom, i obejrzał dokładnie odcinek, który właśnie pokonał. Ślady były głębokie i zbyt liczne, żeby zostawiły je wyłącznie jego buty: inni też tamtędy szli. Doszedł do wniosku, że cały czas zmierzał w stronę Trawersu, co oznaczało, że w pobliżu muszą być poręczówki. Obmacał stok nad ścieżką i trafi ł na coś na powierzchni lodu: lina, niemal całkowicie schowana pod śniegiem. Wykopał ją, wpiął do niej ósemkę i zjechał wzdłuż ukośnej grani wyprowadzającej na Trawers.
Pokonywał kolejne metry pokrytej lodem stromizny i nagle lina, do której był wpięty, się skończyła.
To było niepojęte. Poręczówka nie ma prawa się skończyć. Wpatrywał się w postrzępiony koniec. Zdezorientowany wypuścił go z ręki i się rozejrzał. Po prawej stronie zauważył zwisającą ze śruby lodowej cienką linkę. Poręczówki biegły poziomo, ta była zamocowana w pionie. Nie wiedział, dokąd prowadzi ta dziwna lina ani skąd się tam wzięła, ale ucieszył się na jej widok. Z ulgą wpiął do niej ósemkę i zjechał pięćdziesiąt metrów, w gardziel żlebu.
Ta lina jednak też się nagle skończyła, a on wylądował na lodowym występie niewiele szerszym niż pudełko na buty. Po raz kolejny jego umysł zbuntował się przeciwko rzeczywistości. Gdzie reszta poręczówki? Dlaczego te liny ciągle znikają?
Próbował zebrać myśli, gdy nagle lina obok niego się poruszyła, a wyżej błysnęło światło czołówki. Ktoś schodził płynnie i szybko. Blask był coraz bliżej. W centrum świetlistej aureoli zobaczył sylwetkę Pemby Gyalje, Szerpy z zespołu holenderskiego. Pemba zatrzymał się na lodowej półce obok niego.
Gwiazdy były rozrzucone po całym nieboskłonie, jednak dawały niewiele światła. Pasang i Pemba rozglądali się za kolejnym odcinkiem poręczówki. Pasangowi wydawało się, że żleb pod nimi ciągnie się w nieskończoność. Leciały na niego kawałki lodu i odbijały się niegroźnie od kasku. Wiszące nad nim seraki wydawały niepokojące dźwięki. Jeszcze chwila i zaczną spadać bloki wielkości sporego samochodu.
Pemba wydawał się spokojny, lecz Pasangowi strach ścisnął gardło i pierś. Spojrzał w dół. Pasma mgły wyglądały jak palce dłoni zachęcającej go do skoku. Musiałby pokonać Szyjkę Butelki bez asekuracji i czekana, a dobrze wiedział, że to właściwie niemożliwe.
A jednak spróbował. Wczepił palce w lodowy gzyms i przesunął się, wbijając zęby raków w ścianę żlebu. Z trudem udawało mu się utrzymać. Kiedy zaczął schodzić, przesuwał dłońmi po ścianie w poszukiwaniu miękkiego miejsca, jednak lód był twardy jak na lodowisku.
Trzęsąc się, wrócił na gzyms i złapał koniec liny. Był uwięziony. Próbował powiedzieć coś do Pemby, ale z jego gardła wydobył się tylko bezgłośny charkot, jak ze skorodowanej rury. Lodowiec odpowiedział kakofonią zgrzytów i trzasków.
Pasang stracił nadzieję. Wiedział, że przed wschodem słońca zabije go lawina albo spadająca bryła lodu. Ani Pemba, ani nikt inny nie mógł mu pomóc, chyba żeby dysponował dodatkową liną, a to było mało prawdopodobne - był pewny, że wszystkie liny, jakie udało im się znaleźć, poszły na poręczówki w Szyjce Butelki.
"To już koniec" - powiedział sobie. Nadszedł czas na śmierć. Starając się jak najmniej ruszać, przeklinał i modlił się, żeby w następnym życiu bardziej mu się poszczęściło.
Chhiring trawersował za pomocą właśnie wydobytej ze śniegu liny, kiedy rozpoznał twarz żony. Im bliżej Szyjki Butelki, tym wizja była bardziej wyraźna. Dawa wyglądała tak jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy - jako nastolatkę prowadzącą jaki do strumienia w Khumbu. Chodziła wzdłuż brzegu, zachęcając zwierzęta, żeby piły.
Zawieszony między snem i wspomnieniami poczuł, jak strumień pęcznieje i zamienia się w rzekę płynąca pod Beding, jego rodzinną wioską. Wkrótce zobaczył swojego ojca, Ngawanga Thundu. Palcami wykrzywionymi od trzymania pługa wskazał duży kamień wygładzony przez wodę, oparł się o niego chudym ramieniem i popchnął, żeby załatać dziurawy mur.
Przed oczami Chhiringa przesuwały się kolejne wizje, jak seria filmów na celuloidzie: jego starsza córka, Tshering Namdu, przy rodzinnym ołtarzu po samą krawędź napełniała wodą miedziane miski. Młodsza córka, Tensing Futi, opróżniała je do doniczki z kwiatami. Jego brat Ngawang palił gałązki jałowca na dachu. Lama Ngawang Oser błogosławił amulety na jego bhuti.
Spośród twarzy wszystkich bliskich, których potrzebował w tamtej chwili, nie mógł przywołać tylko twarzy matki. Widział jedynie jej popioły kłębiące się na niebie. Wyobrażał sobie, że Lakpa Futi coś mówi, nie rozumiał jednak co. Przykucnął, przysnął na chwilę w śniegu. Obudził się, kiedy wreszcie ją zrozumiał. "Mówiła, że muszę żyć".
Skupił się na górze. Obejrzał zryty lód i zdał sobie sprawę z czegoś, co umknęło Pasangowi: seraki się wycieliły i zmieniły otoczenie. "Bogini zaplanowała to tak, żeby osiągnąć jak najlepszy efekt" - stwierdził.
Schodził powoli po poręczówce, a kiedy się skończyła, dostrzegł linę, którą zamocował Lars. Zerknął w dół żlebu, próbując zgadnąć, jak jest głęboki. Wpiął się do liny i nagle usłyszał cichy okrzyk. Włączyła się czołówka. Ktoś pod nim był. Chhiring zjechał pięćdziesiąt metrów i znalazł się obok dwóch mężczyzn, z których jeden ściskał w ręku koniec liny. Skierował czołówkę na ich twarze.
Pemba był wyraźnie przybity, Pasang, z policzkami posiekanymi przez zimno i łzy, wyglądał tak, jakby się poddał. "Nie mam czekana" - powiedział.
Chhiring nie wiedział, co powiedzieć. Wszyscy trzej stali blisko siebie, a z ich ust wydobywały się kłęby pary, przez co miał wrażenie, że są w zadymionym pokoju. Rozmowa się nie kleiła. Pemba zasłonił czołówkę palcem, żeby nie świecić kolegom po oczach. Po chwili oznajmił, że idzie.
- Poszukam jakiejś liny - powiedział.
- Na stoku mogą być stare poręczówki. Wbił czekan w lód. Jego czołówka oddalała się coraz bardziej w mrok.
- Co widzisz?! - krzyknął za nim Chhiring. Pemba wciąż schodził.
- Jakieś liny?! - spytał Pasang.
Nawet jeśli Pemba odpowiedział, nie usłyszeli.
"Szedł szybko, a ja nie mogłem go za to winić" - wspominał Chhiring. Na Pembę czekały w domu żona i trzyletnia córka, a on wspinał się już od dwudziestu czterech godzin. Jego czołówka zniknęła im z oczu.
Pasang odwrócił się do Chhiringa.
- Ty też możesz iść - powiedział bez emocji.
Chhiring rozważył taką możliwość. Wzięcie odpowiedzialności za Pasanga - który utknął bez czekana na najbardziej morderczym odcinku K2, w bezksiężycową noc, bez liny, pod kruszącymi się serakami - nie byłoby racjonalne, jednak ani przez chwilę nie wątpił, że właśnie tak powinien postąpić.
Sonam, buddyjskie pojęcie cnoty, nie podlega negocjacjom, szczególnie na K2, tak blisko bogini, która mogłaby wpłynąć na jego kolejne wcielenie. Obserwowała go i oczekiwała, że okaże współczucie. Sam też tego od siebie oczekiwał.
Seraki skrzypiały.
- Lepiej, żeby góra zabrała tylko jednego z nas - dodał Pasang.
- Idź. Chhiring wpiął lonżę do jego uprzęży i wbił czekan w lód.
- Jeśli przyjdzie nam umrzeć, umrzemy razem.