Powrót złego boga
Pół wieku temu w południowym Chile zanotowano najsilniejszy wstrząs sejsmiczny na Ziemi. Żyjący tu od tysięcy lat Indianie Mapuche wierzą, że tego dnia zwarły się ze sobą zły bóg oceanu Kai-Kai i dobry bóg lądu Tren-Tren. Nie pierwszy raz i nie ostatni...
Nie ma drugiego takiego miejsca
Sto razy silniejsza od bomby atomowej
Nie od razu zdano sobie sprawę z rozmiarów kataklizmu. Wiedziano, że był silny, ale upłynęło wiele lat, zanim wydarzenie to zostało szczegółowo opisane na podstawie dokładnych analiz zapisów sejsmografów. Dopiero w latach 70. oszacowano np. ilość uwolnionej wówczas energii sejsmicznej. Wynosiła ok. 2,5 Gt trotylu, czyli była setki tysięcy razy większa niż bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. W 1974 roku Hiroo Kanamori i John Cipar, sejsmolodzy z California Institute of Technology w Pasadenie, szczegółowo odtworzyli przebieg zdarzeń bezpośrednio poprzedzających główny wstrząs. Dowodzili, że ok. 15 min wcześniej skały w głębi skorupy ziemskiej przesunęły się o 30 m. Jednak czyniły to powoli - ich wędrówka trwała 5-10 min. Dopiero w parę minut później kostki sejsmicznego domina runęły raptownie, przemieszczając się o 24 m w ciągu kilkudziesięciu sekund.
To właśnie uderzenie fal morskich zabiło większość spośród około półtora tysiąca ofiar kataklizmu w Chile. Łączne straty materialne były olbrzymie - zostało zrujnowanych 130 tys. domów, a 2 mln ludzi zostało bez dachu nad głową. Jednak jak na rozmiary kataklizmu i zasięg zniszczeń, ofiar w ludziach nie było dużo. Znacznie słabsze trzęsienia potrafią przecież zabijać dziesiątki tysięcy ludzi. W tym przypadku jednak natura ostrzegła ludzi, inicjując wstrząsy poprzedzające szczególnie ten ostatni. Wiele osób zdołało uciec z domów, które wkrótce runęły. Przyroda zabrała ludziom wszystko, lecz większości z nich darowała życie.
Ale ludzie ginęli nie tylko w Chile. Piętnaście godzin po trzęsieniu fale tsunami dotarły do miasteczka Hilo na Hawaii - największej wyspie archipelagu Hawajów oddalonego od Chile o 10 tys. km. Do Hilo przybyło osiem fal. Dwie pierwsze pojawiły się 23 maja około południa czasu miejscowego. Miały jednak niewielkie rozmiary i nie wzbudziły podejrzeń. Po godzinie przyszła trzecia, najgorsza. Ściana wody wysokości 10 m wdarła się na kilometr w głąb lądu, obracając w ruinę centrum miasteczka. Zabiła 61 osób, raniła ponad dwieście.
Rozszalałe fale wędrowały dalej - przetaczały się przez kolejne wyspy Hawajów, wszędzie czyniły szkody, choć nie tak duże jak w Hilo. Następnie pognały w kierunku Japonii. Do japońskiej wyspy Honsiu dotarły siedem godzin później. Gdy wynurzyły się z morza, miały 5,5 m wysokości. Zniszczyły 1600 domów i zabiły 185 osób. Inna fala spustoszyła wybrzeża Filipin, gdzie liczba ofiar przekroczyła 30. Od tsunami ucierpiały też: Nowa Zelandia, Alaska, Kalifornia oraz wiele wysp pacyficznych. Ocean uspokoił się dopiero po trzech dniach.
Ziemia nie chciała się uspokoić
Motyw wielkiej powodzi
Ćwierć wieku później dziennikarz Patrick Tierney (wydał potem książkę "The Highest Altar: Unveiling the Mystery of Human Sacrifice") dotarł do owej szamanki, za której namową doszło do zabójstwa. Miała 85 lat i wciąż uważano ją za osobę obdarzoną potężną mocą - rozmawiającą z duchami, znającą przyszłość. Szanowano ją i bano się jej zarazem. Pytana o tragiczne zdarzenia sprzed lat, twierdziła teraz, że chłopiec nie został zabity, ale zaginął, zbierając drewno na plaży. Jednak niezmiennie uważała, że trzęsienie w 1960 roku było karą dla ludzi, którzy zapominają o swojej wierze i zdradzają bogów. Nadal też uważała, że złożenie ofiary jest czasami konieczne, aby świat odzyskał harmonię i spokój. A im silniejsze było zaburzenie równowagi, tym większa musi być ofiara. Traf chce, że mordu na pięciolatku dokonano pod koniec głównej serii wstrząsów wtórnych. Następnego dnia po zabójstwie w Chile zapanował względny spokój tektoniczny. Dla szamanki był to najlepszy dowód na to, że Kai-Kai dał się udobruchać.
Inaczej wydarzenia sprzed półwiecza tłumaczą sejsmolodzy. Chile leży na bardzo aktywnym tektonicznie kawałku skorupy ziemskiej. Jego mieszkańcy stąpają po lądzie, który podnosi się od milionów lat. Ostatnio trwa zresztą dość ostry spór o to, kiedy Andy ruszyły do góry. Długo przeważał pogląd, że zaczęło się to przed 20-30 mln lat. Niedawno jednak John Eiler z California Institute of Technology w Pasadenie (USA) z zespołem ogłosili, że najdłuższy na Ziemi łańcuch górski zaczął się tworzyć dopiero 10 mln lat temu, a w ciągu kolejnych 4 mln lat podniósł się o ok. 4 km. Zawrotne tempo, jak na proces geologiczny!
Czy jednak naukowcy nie pospieszyli się z konkluzjami? Tak uważa m.in. Christopher Poulsen z University of Michigan (USA). W artykule zmieszczonym w kwietniu br. w "Nature" podważa wnioski poprzedników. Jego zdaniem źle zinterpretowali oni dane i trzeba powrócić do wcześniejszej hipotezy powolnego wzrostu gór trwającego kilka razy dłużej, niż uważa Eiler z kolegami.
Choć nie wiemy, od jak dawna Andy pną się do góry, wydaje się, że nie ma wątpliwości, dlaczego to czynią. To jeden ze skutków kolizji płyt litosfery. Zewnętrzną powłokę Ziemi - litosferę - budują sztywne skały. Powłoka ta, składająca się z całej skorupy ziemskiej i najwyższych fragmentów płaszcza ziemskiego, nie jest jednolita, lecz podzielona na olbrzymie bloki zwane płytami. Na Ziemi wyróżniono ich kilkanaście. Znajdują się w ruchu, uderzając lub tylko ocierając się o siebie. Konsekwencje tych zderzeń są rozliczne: powstawanie gór, wulkanizm, trzęsienia ziemi.
Kolizja olbrzymich płyt
Uskok jest podzielony na segmenty, które zachowują sporą niezależność od siebie. W maju 1960 roku obudził się fragment długości ok. 1300 km. Natomiast całkiem niedawno, bo 27 lutego br., drzemkę przerwał kolejny segment mający długość 800 km i sąsiadujący z poprzednim od północy. Ten najnowszy wstrząs był również bardzo potężny. Jego magnitudę oszacowano na 8,8. Choć nie dorównywał temu sprzed pół wieku (ilość uwolnionej energii sejsmicznej była teraz w przybliżeniu dziesięciokrotnie mniejsza), to i tak zaliczono go do piątki największych trzęsień ziemi od początku XX wieku. Tym razem ziemia zadrżała w środkowym Chile - między Concepción a Valparaiso. Ognisko tego trzęsienia, znajdujące się na głębokości 35 km, nie stało jednak w miejscu, lecz - jak to odtworzyli Rainer Kind i jego współpracownicy z GeoForschungsZentrum w Poczdamie - podchodziło to pod jedno, to pod drugie miasto.
Fale porywały okręty
Jest zresztą niezwykle prawdopodobne, że teraz swoją złość wyładuje on bardziej na północy. Fragment zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej znajdujący się pomiędzy 18 a 23 stopniem szerokości geograficznej południowej był bowiem nawiedzony ostatni raz przez wielkie wstrząsy w XIX wieku. Jeden z nich w 1868 roku zniszczył Aricę i wiele miejscowości w południowym Peru, a drugi - dziewięć lat później - Iquique. Ich magnitudę oszacowano na 8,8-9,0. Oba dały początek wielkim falom tsunami. Zachowane raporty mówią o całkowitym zniszczeniu portu w Arice przez trzy fale, które przyszły w odstępie kilkudziesięciu minut. Miały wysokość 15-20 m i porwały okręty wojenne, przenosząc je o kilkaset metrów.
Fale sejsmiczne powstające podczas największych trzęsień docierają do centrum Ziemi, a powracając na jej powierzchnię po drugiej stronie globu, dostarczają wielu cennych informacji o budowie jądra planety. Niezwykle interesujące byłoby również prześledzenie przebiegu takiego wstrząsu z bliska za pomocą nowoczesnego sprzętu, jakiego nie było w latach 60. Niemieccy badacze zbudowali w północnym Chile sieć kilkunastu doskonale wyposażonych stacji sejsmicznych, które z dokładnością do milimetrów i ułamków sekundy powinny zarejestrować wszystkie zdarzenia przed, podczas i tuż po wstrząsie. Pozostaje siedzieć i czekać na powrót Kai-Kai. Jeśli będzie tak konsekwentny jak do tej pory, na pewno niedługo powróci.
Andrzej Hołdys, dziennikarz popularyzujący nauki o Ziemi, współpracownik "Wiedzy i Życia"