Voodoo. Wyprawa do źródeł tajemniczego kultu
Była to największa, najokrutniejsza i najbardziej brzemienna w skutki masowa deportacja w historii ludzkości. Do Nowego Świata wywieziono ponad 20 milionów Afrykanów i uczyniono z nich niewolników. Wraz z nimi do Ameryki dotarła niezwykła religia: voodoo. Poszukiwania korzeni tego tajemniczego kultu prowadzą do mało znanego kraju w Afryce Zachodniej – Beninu.
Féliciano Juliao de Souza wyszedł na balkon, aby nam pokazać, jak kręcił się interes jego przodków. Na duży plac, roztaczający się u jego stóp, dostarczano towar, po czym szacowano go i licytowano. Do czasu wywiezienia przechowywany był w twierdzy naprzeciwko.
Na koniec sprowadzano go w dół na plażę i małymi pirogami transportowano do stojących na redzie statków, które ruszały w podróż przez Atlantyk. Tym towarem, który ładowano i przewożono statkami jak bydło, byli ludzie. Mieszkańcy Afryki. Czarni niewolnicy dla białego świata.
Nasze poszukiwania rozpoczęliśmy w Ouidah na wybrzeżu Beninu, w Afryce Zachodniej. Miasteczko drzemało w skwarze popołudnia, palmy szumiały na lekkim wietrze, a kelner serwował zimne piwo. Nic nie przypominałoby o ponurej przeszłości Ouidah – gdyby nie monstrualny pomnik nad brzegiem morza, nazywany Porte du Non-Retour – Bramą bez Powrotu.
Osobliwe rzeźby z metalu symbolizują dusze tych kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy tutaj po raz ostatni widzieli swój ojczysty kontynent. Tereny Togo, Beninu i zachodniej Nigerii tworzyły tzw. Wybrzeże Niewolnicze, a Ouidah stanowiło jego najważniejszy port przeładunkowy.
Interes rozpoczął się w 1501 roku, kiedy hiszpańska para królewska, Izabela i Ferdynand, zezwoliła osadnikom na karaibskiej Hispanioli (dzisiejsze Haiti i Dominikana) na import afrykańskich niewolników do prac na plantacjach. Biznes kwitł do 1870 roku. Historycy szacują liczbę schwytanych i wywiezionych na 20 milionów. Ponad jedna trzecia z nich straciła życie podczas transportu, buntów lub prób ucieczki.
Ci, którzy przeżyli, trafili przede wszystkim do hiszpańskich kolonii na Karaibach lub do portugalskiej Brazylii. Nie posiadali nic poza łachmanami. Przywieźli jednak coś, co pozwalało im znieść ciężki los: tradycyjne wierzenia wraz z tajemniczymi rytuałami, które stopiły się w jedno z narzuconą im religią chrześcijańską – voodoo.
Wiara w bóstwa, które wynagradzają dobre czyny, a złe karzą, do dziś jest tak żywa – głównie na Haiti i w Brazylii – że wielu właśnie tam dopatruje się początków kultu. Ale kolebką voodoo jest Afryka Zachodnia, obszar zamieszkiwany przez plemiona Joruba, Kongo i Fulanie. Handel niewolnikami przynosił astronomiczne zyski.
Z krwi i potu Afrykanów powstawały światowe mocarstwa, a europejskie potęgi morskie rozwijały dzięki ich pracy swoje posiadłości. Bogacili się naturalnie również handlarze i dostawcy. Najbardziej bezwzględne obławy na mieszkańców Afryki urządzali wtedy królowie Dahomeju, dzisiejszego Beninu, a ich najskuteczniejszym handlarzem niewolnikami był Francisco Félix de Souza (1754–1849), pochodzący z Bahii w Brazylii.
Angielski pisarz Bruce Chatwin uwiecznił tę zagadkową postać w powieści dokumentalnej Wicekról Ouidah, a Werner Herzog zrealizował na jej podstawie film Cobra Verde.
Działo kosztuje 21 kobiet
Francisco Félix de Souza przybył do Afryki Zachodniej około 1790 roku bez grosza przy duszy. Nie brakowało mu za to odwagi i charyzmy. Przejął podupadły portugalski fort w Ouidah, rozpoczął rekrutację prywatnej milicji i w 1818 roku pomógł następcy tronu Ghezo w obaleniu jego despotycznego ojca.
Z wdzięczności za pomoc w puczu nowy władca Dahomeju mianował Félixa de Souzę wicekrólem i udzielił mu monopolu na handel niewolnikami. I tak rozpoczęła się lukratywna współpraca: armia Ghezo organizowała towar, a de Souza troszczył się o odbiorców i stosowną zapłatę.
O ile Europejczycy początkowo zbywali swoich naiwnych afrykańskich dostawców lusterkami i szklanymi paciorkami, o tyle król Ghezo przyjmował głównie broń, amunicję i złoto. Jedno działo miało cenę piętnastu muskularnych mężczyzn lub dwudziestu jeden pięknych kobiet, a de Souza dostarczał takiego „towaru”, jakiego klient sobie życzył.
Z Ouidah do Brazylii wysyłał statkami średnio 10 tysięcy niewolników rocznie – przez 30 lat. Stary portugalski fort służył Félixowi de Souzie za „skład towarów”. Niewolnicy tkwili tam w zawilgoconych lochach, dopóki handlarze nie skompletowali całego ładunku statku. Jedno z muzeów dokumentuje okrucieństwo tego nieludzkiego handlu. Szkice uwidaczniają, że podczas trwającej tygodniami podróży na pokładzie tłoczyło się do 1000 niewolników.
– W wąskich pomieszczeniach ładowni upycha się ludzi jak książki w regale – zanotował w 1825 roku oficer jednego ze statków. – Nie mogą się przekręcić ani odwrócić. Upał i smród odchodów oraz otwartych ran są nie do zniesienia! Wzdłuż trasy z fortu na plażę rosną drzewa kapokowe i masłosze. Idąc po tej „drodze niewolników”, trudno wręcz oprzeć się wrażeniu, że ciągle słyszy się ich jęki oraz szczęk ciężkich łańcuchów.
Można wyczuć strach i poniżenie ludzi podczas licytacji, na której – jak koniom – oceniano ich muskulaturę oraz zęby. Na widok czekających galeonów niektórzy wybierali pewną śmierć i skrępowani rzucali się do morza.
Féliciano Juliao de Souza, siadając pod naturalnej wielkości portretem olejnym przodka, składa hołd jego pamięci: – Chacha chciał dla swoich więźniów jak najlepiej! – mówi, cynicznie zafałszowując historię. Tego handlarza niewolników nazywano Chacha, gdyż tym portugalskim okrzykiem wciąż poganiał pojmanych.
Od tamtej pory każda głowa rodziny de Souzów przyjmowała ten przydomek jako tytuł – aktualnie urzędujący szef klanu to Chacha nr 8, w Ouidah jest on poważaną osobistością.
Ludzie całują go na ulicach po rękach, jego rady są cenione, a bogactwo ogromne: otoczona murem posiadłość z masywnym, betonowym pałacem zajmuje połowę centrum miasta. Pokój, w którym zmarł założyciel rodu, stał się miejscem pielgrzymek wielkiej rodziny.
W jego urodziny, które przypadają 4 października, do Ouidah przybywają co roku de Souzowie z całego świata. Chacha I spłodził co najmniej 63 dzieci z licznymi kobietami. Dzisiaj rozgałęziony klan ma około 5000 członków. Wszyscy mówią, że ich przodek był dobrym człowiekiem. – Gdyby Chacha nie sprzedawał więźniów, zostaliby straceni – twierdzi numer 8.
4000 amazonek
Félix de Souza rzeczywiście musiał najpierw przekonać króla, że bardziej opłaca się więźniów sprzedać, niż skrócić o głowę. Dahomej był wtedy najsilniejszym królestwem w Afryce Zachodniej – istnym imperium zła z podobizną trupiej czaszki na swojej fladze.
Również pałac w mieście Abomey, dzisiaj wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, był „ozdobiony” ludzkimi głowami, a tron króla Ghezo stał na cokole z trupich czaszek.
Jego legendarna armia amazonek, licząca 4000 kobiet, napadała na sąsiednie ludy i była ogarnięta żądzą zabijania. Obowiązywała reguła, że każda z wojowniczek miała przynieść z wyprawy dwie głowy wroga. Jeżeli tylko jedną, musiała oddać także własną.
Dopiero pod wpływem swojego wicekróla Ghezo zmienił zasady prowadzenia wojny: z dalekich wypraw łupieżczych kazał przyprowadzać całe plemiona, a następnie je sprzedawał; także jego nielubiani poddani lądowali w forcie w Ouidah. W końcu sam Chacha popadł w niełaskę i, pozbawiony władzy, zmarł w 1849 roku.
Rodzina królewska kontynuowała handel niewolnikami na własny rachunek, dopóki Brytyjczycy nie zmusili jej blokadami morskimi do zaprzestania tego procederu.
Magia bóstw voodoo
Bębny dudnią, piszczałki wibrują, dzwonki i grzechotki robią ogłuszający hałas. Bose stopy tupią w kurzu, pot ścieka po czarnych ciałach. Mężczyźni i kobiety podskakują i obracają się w zawrotnym tempie, dopóki nie upadną na ziemię.
Tak musiało być kiedyś na Hispanioli czy w Brazylii, kiedy niewolnicy tańcem wprawiali się w trans, aż przestawali odczuwać baty nadzorcy i tęsknotę za utraconą ojczyzną. Gościliśmy w Adjahouto Houta, świątyni księcia Allady.
W Beninie roi się od potomków niezliczonych lokalnych władców. Nie mają już wprawdzie żadnej oficjalnej rangi, jednak wciąż jeszcze cieszą się wpływami wśród ludu, dlatego rząd przymyka na nich oko. Świątynia księcia Allady to otoczony płotem teren na plaży z licznymi chatami, gdzie praktykuje się voodoo.
Uklękliśmy przed ołtarzem i mogliśmy zawierzyć bogu ogniska domowego, Sakpacie, nasze najskrytsze marzenia. Voodoo czyni dobro, twierdzi kapłan świątyni: leczy chorych, chroni dzieci i rozwiązuje problemy rodzinne. Klątwa, czyli ciemna strona kultu voodoo, dotyka tylko tych, którzy źle życzą innym.
My znajdowaliśmy się raczej po jego jasnej stronie. Bokounon, wróżbita, rozrzucił dla nas 256 symboli wyroczni, które, jak oznajmił, zapowiedziały szczęście i sukces. Muzyka i ponowne ekstatyczne pląsy wkrótce zakończyły audiencję.
Voodoo jest najbardziej błędnie rozumianą religią świata. Utarte stereotypy o czarnej magii i ludziach zamienianych w zombi nie są prawdziwe. Nie da się jej pojąć linearnym myśleniem, charakterystycznym dla człowieka Zachodu. Voodoo – w fon, dawnym języku królestwa Dahomeju, oznaczało boga lub ducha – jest społeczną, kulturową i duchową siecią, która łączy wszystkie stworzenia w przyrodzie.
Nadprzyrodzone istoty mogą przejąć władzę nad każdą osobą; każdy człowiek może być wybrany i boski. Siły voodoo działają jednak również w kamieniach, drzewach, powietrzu i wodzie. Fetysze potrafią mobilizować te moce, a ofiary mają przyjaźnie nastawiać bogów i duchy. Voodoo jest religią, stylem życia i sztuką medyczną jednocześnie.
Benin jest jedynym krajem na świecie, w którym voodoo zostało uznane za religię państwową – obok chrześcijaństwa i islamu. 35 proc. społeczeństwa to chrześcijanie, 25 proc. muzułmanie – a ponad 80 proc. wierzy w voodoo, co dla Afrykanów nie jest sprzecznością.
– Za dnia chodzimy do kościoła czy meczetu, ale nocą wszyscy stajemy się wyznawcami voodoo – śmieje się biznesmen z Kotonu, parkujący swojego mercedesa przy świątyni w Savalou. Dwa zwęglone pnie drzew znaczą miejsce składania ofiar: wokół nich piętrzy się góra spalonych kości, piór, drewienek i strzępków sierści. Do osmalonych kikutów poprzybijano czaszki zwierząt; nadziane na rożen szczury i węże opiekają się nad żarem.
Gromada kapłanów czuwa nad świętym miejscem. Za opłatą można wbić swoje życzenia ostrym kołkiem w górę popiołu. Jeśli się spełnią, należy złożyć ofiarę. Kierowca mercedesa chce podziękować za udany interes i wyciąga z bagażnika dwoje koźląt, które żałośnie beczą wniebogłosy – daremnie, ich gardła zostają poderżnięte.
Bóstwa voodoo odżywiają się wyłącznie krwią, resztę zjadają kapłani. Rzadko się zdarza, aby ktoś z klasy wyższej tak jawnie przyznawał się do uczestnictwa w kulcie, ale biznesmen twierdzi, że potajemnie praktykują go prawie wszyscy.
– Możecie mi wierzyć: nawet politycy przed wyborami składają ofiary i pytają wyroczni! W Beninie nic nie dzieje się bez udziału bogów i duchów. Na ogromnym targu w metropolii Kotonu setki handlarzy wystawiają na sprzedaż fetysze, zioła lecznicze, szczątki zwierząt i talizmany. My jednak wracamy na Wybrzeże Niewolnicze, do Ouidah, kolebki voodoo i siedziby najwyższego kapłana.
W „świętym lesie” zgromadzono pomniki wszystkich najważniejszych duchów. Chroni je wszechmogący bóg Legba, przebiegły pośrednik między bogami a ludźmi.
Kiedyś jego figurka z gliny lub drewna, ukryta w zawiniątkach niewolników, płynęła razem z nimi przez morze – jako jedyna pociecha i oparcie w podróży bez powrotu.