Wszystko można ukraść?
Złodzieje uważają, że łatwiej sięgnąć po cudze niż zarobić na własne. Stosując zasadę "każdy kradnie, co mu w ręce wpadnie", nie gardzą żadnym, nawet najbardziej absurdalnym łupem.
O bankomacie i zwierzętach
Na przykład w Głogowie 1 grudnia ubiegłego roku trzech mężczyzn wyrwało ze ściany bankomat. Plan był taki, żeby przewieźć pudło w ustronne miejsce i tam opróżnić z cennej zawartości - niestety, nie wypalił. Widok facetów w kominiarkach wędrujących o trzeciej w nocy z bankomatem na wózku dziwnym trafem zwrócił uwagę policyjnego patrolu.
Jednego pana złapano, kiedy jeszcze szarpał się z ładunkiem, dwóch pozostałych rozpierzchło się i zatrzymano ich w późniejszym terminie - grozi im nawet do 10 lat więzienia. Urządzenie płatnicze wróciło na swoje miejsce w pasażu handlowym, gdzie nadal kusi osobników spragnionych wypłaty bez karty.
W podwrocławskiej Miękini jesienią 2008 roku policjanci zatrzymali mężczyznę, który usiłował zwinąć kucyka. Złodziej zdążył zakraść się do stajni w jednym z gospodarstw i nawet zarzucił czworonogowi na szyję lasso z przedłużacza, ale został przepłoszony. Po zatrzymaniu wyjaśnił, że zamierzał zabić zwierzę w celach spożywczych. Biedny kucyk uniknął śmierci, a panu głodomorowi grozi do 5 lat, bo - co warto wiedzieć - usiłowanie kradzieży w kodeksie karnym liczy się tak samo jak kradzież dokonana.
Pobiesiadowac za friko
Mniej szczęścia niż kucyk miała pewna koza z gminy Świętajno (woj. warmińsko-mazurskie). Pod koniec sierpnia 2008 roku w biały dzień znikła z pastwiska, na którym zwykle skubała sobie trawkę. Wyjaśniający tajemnicze zaginięcie zwierzęcia funkcjonariusze weszli do mieszkania jednego z mieszkańców gminy, gdzie zastali dwóch nietrzeźwych obywateli, a na gazie bulgoczące garnki ze świeżonką. Zabezpieczono dowody w postaci skóry i kozich rogów. Nie udało się ustalić, dlaczego czterdziestolatkowie zapragnęli zjeść akurat kozę.
Jeśli chodzi o kwestie wyżywienia, to dużą pomysłowością wykazał się klient restauracji w Świętochłowicach. Trzydziestoparolatek przyszedł do lokalu pewnego lutowego popołudnia br., koło godziny 18. Posłał kelnera po papierosy, potem zamówił zakąski, coś na ciepło i deser. Do tego sporo drogich drinków. Trzy godziny później, kiedy należało zapłacić (jedyne 167,20 zł), odmówił uiszczenia rachunku, bo, jak twierdził, zorientował się, że nie ma portfela.
Zbierało się na porządną awanturę i obsługa restauracji wezwała policję. Mocno już zawiany klient odmówił podania personaliów, oświadczył, że nie ma stałego zameldowania, nie chciał też wskazać nikogo, kto mógłby potwierdzić jego tożsamość. Funkcjonariusze nie odpuścili i w końcu udało się ustalić, że smakosz to niejaki Damian S., istotnie osobnik bez dokumentów, pieniędzy i stałego zameldowania. Zatrzymano go w policyjnym areszcie do wytrzeźwienia. Przy okazji wyszło na jaw, że podobne uczty za friko Damian S. urządzał sobie już sześciokrotnie w różnych miastach województwa śląskiego. Teraz jego rozbuchanym apetytem zajmie się prokurator.
Zupełnie inne potrzeby miał pewien mieszkaniec wsi Tybory Kamianka niedaleko Wysokiego Mazowieckiego. Na jednej z działek w Wysokiem wpadła mu w oko huśtawka. Wkrótce właściciel huśtawki zgłosił kradzież, a parę dni później, przejeżdżając przez Tybory, zauważył swoją własność na czyimś podwórku. Gospodarz posesji, Kazimierz S., okazał się człowiekiem prostolinijnym.
- Po co miałem płacić tysiąc złotych, taniej było ukraść - oświadczył szczerze policjantom. Opowiedział, jak to zobaczył na działkach huśtawkę, o jakiej zawsze marzył, jak ją w nocy rozmontował i przewiózł do siebie. A wszystko po to, żeby w święta albo w wolnym czasie pobujać się dla relaksu. Za bujanie na cudzym grozi do 5 lat.
Cztery krasnale i pogrzeb
Z kolei rencista z Dzierżoniowa chciał po prostu mieć u siebie ładnie. Dlatego z ogródków działkowych co i rusz podprowadzał a to gipsowego krasnala, a to grzybek lub koguta z plastiku, meble ogrodowe, wiatraczki - i wszystko to ustawiał wokół swojej altanki. W końcu miarka się przebrała, wkroczyły siły porządkowe, rozparcelowały kolekcję, zwracając zawłaszczone przedmioty prawowitym właścicielom, a estecie pogroziły pięcioletnim wyrokiem. I znów ma tak jakoś łyso i smutno na brzydkiej działce?
Jeszcze ładniej chciał mieć pięćdziesięciosześciolatek z Nowego Miasta Lubawskiego, który maił mieszkanie ozdobami z cmentarza. Kiedy jedna z mieszkanek miasteczka, przechodząc ulicą, zauważyła na parapecie okna sztuczne kwiaty z grobu własnej ciotki, dała znać, gdzie trzeba i policjanci mieli okazję podziwiać wyjątkowo gustownie urządzone wnętrze. Czegóż tam nie było - plastikowe kwiecie w dużym wyborze, figurki, donice... Brakowało tylko szarfy z napisem "ostatnie pożegnanie". No, może nie takie ostatnie - raptem na 5 lat, licząc od czerwca ubiegłego roku.
Pozostajemy przy tematyce funeralnej - w lipcu 2008 roku czterej młodzi ludzie w Elblągu ukradli karawan i ruszyli w miasto. Jeździli sobie wesoło, zaliczając kolejne lokale rozrywkowe, do momentu, kiedy późną nocą po pijaku zderzyli się z taksówką. Co prawda i kierowca, i pasażerowie karawanu po kolizji uciekli, ale policja odwiedziła ich już nazajutrz. Teraz chłopaki muszą się tłumaczyć z kradzieży z włamaniem (wybili szybę w zakładzie pogrzebowym, żeby zwinąć kluczyki do vana) i spowodowania wypadku w stanie nietrzeźwym.
W listopadzie dwa lata temu kryminalni z Lublina wraz z kolegami z Lubartowa zatrzymali dwóch notorycznych złodziei. Jerzy W. (68 lat) i jego trzydziestoletni syn Piotr przez szereg lat dokonywali włamań i kradzieży, zabierając wszystko, co im wpadło w ręce i akurat było przydatne w gospodarstwie. Panowie nie byli specjalnie wybredni.
W '99 przydatny okazał się na przykład nagrobek z unikatowego, zielonego granitu, który Piotr W. przetransportował z cmentarza w Wierzchowiskach i postawił na grobie swojego teścia. Podczas przeszukania policjanci natrafili na sporo innych fantów, takich jak zestaw mebli kuchennych za przeszło 40 tysięcy, brama ogrodzeniowa, piec CO, wieża, telewizor, młot udarowy, rower czy kasa fiskalna.
Nóżki też dobre
Również w Lubelskiem, na komisariat w Radzyniu Podlaskim, zgłosił się obywatel ze skargą, że pod nieobecność domowników ktoś mu opróżnił lodówkę. Policjanci, niepewni, czy aby nie padli ofiarą żartu, zrobili wizję lokalną w mieszkaniu poszkodowanego i stwierdzili, że nie kłamał. Nieznany sprawca wybił szybę w oknie i skradł z lodówki cztery nóżki wieprzowe, pasztetową, boczek, kiełbasę i skrzydełka. Zniknął również rower. W wyniku trwającego dwa dni śledztwa udało się ustalić złodzieja - był nim 24-letni mieszkaniec wsi Łomazy, znajomy obrabowanego obywatela. Przebywał z wizytą kilka dni wcześniej i zorientował się w zaopatrzeniu gospodarza, po czym wrócił, kiedy nikogo nie było w domu, włamał się do środka i uwiózł wędlinę w dal na zabranym z podwórka rowerze.
Kradzieży zupełnie innego kalibru dokonał Andrzej B. z Olsztyna i mocno się przy tym napracował. W październiku 2008 roku, używając dorobionego klucza, z parkingu w centrum miasta ukradł koparko-ładowarkę wartą 130 tysięcy złotych. Przejechał nią na swoją posesję, a potem postanowił urządzenie ukryć. W tym celu wykopał w ogródku dół 8 na 8 metrów, głęboki na 3 m, po czym wjechał do niego maszyną. Dziurę przykrył plandeką, deskami, ziemią i stosem starych opon - odkopanie tak schowanego sprzętu zajęło policjantom ponad trzy godziny. A po co to wszystko? Koparka należała do pracodawcy Andrzeja B., któremu ten... chciał zrobić na złość. Tak po prostu.
Bynajmniej nie na złość, ale dla kasy trzej mieszkańcy Świętokrzyskiego ukradli w Niemczech specjalistyczny dźwig i na lewych papierach, ze skserowanym dowodem rejestracyjnym, próbowali nim dojechać do domu. Nie udało się - 20 listopada 2008 r. policja ze Strzelec Opolskich przejęła maszynę, a pomysłowych transportowców aresztowano na razie na trzy miesiące. Docelowo, za paserstwo i kradzież mienia znacznej wartości, grozi im do 10 lat.
Skoro mowa o motoryzacji - przypuszczalnie naczepy do tirów kradnie się dla samych naczep, niekoniecznie zaś dla ich cennej zawartości. Bo na cóż komu wagon przeterminowanego niemieckiego masła, odkryty w naczepie-chłodni w sierpniu ubiegłego roku przez CBŚ i kryminalnych z Bydgoszczy w jednej ze złodziejskich "dziupli"? Chłodnię skradziono w Lubece w czerwcu - dwa miesiące, nawet w chłodniczych warunkach, to jak dla masła nieco za dużo. Ciekawe, co złodzieje zamierzali zrobić z ładunkiem. Równie interesującym wydaje się to, po co był złodziejom koci piasek, który znaleziono w innej naczepie, podprowadzonej w Danii, a odkrytej w wielkopolskich Pobiedziskach.
Zwijamy asfalt!
Nie tylko podwórko, ale i boisko mogliby sobie utwardzić dwaj złodzieje z Ożarowa Mazowieckiego, którzy ukradli 100 ton asfaltu. Do skoku się solidnie przygotowali - najpierw pożyczyli sobie sprzęt z firmy, w której pracowali, a potem koparką i wywrotką, w firmowych kombinezonach, zajechali po łup. Nie przewidzieli, naiwni, że okradany właściciel asfaltu zadzwoni pod numer firmy widniejący na ciężarówce. Pracodawca złodziei bardzo się zdziwił na wieść o poczynaniach swoich pracowników. Policja zastawiła pułapkę i panów zatrzymano, gdy przyjechali po następną transzę materiału.
Pod koniec lipca 2008 roku w Warmińsko-Mazurskiem nierozważni turyści zostawili kajaki na dzikiej plaży koło miejscowości Dębiny, a sami poszli obejrzeć położone niedaleko pole biwakowe. Po powrocie stwierdzili brak dwóch łodzi. Zgłosili stratę na miejscowym posterunku. Policja podjęła czynności śledcze, w wyniku czego po pierwsze znaleziono jeden kajak ukryty w sitowiu nad Pasłęką, a po drugie wytypowano sprawcę kradzieży. Był nim niejaki Alfons B., który przyznał się do zarzucanych mu czynów, niestety nie potrafił powiedzieć, co zrobił z drugim kajakiem, bo, jak wyznał, był wówczas bardzo pijany.
Jeszcze bardziej oszczędny w wyjaśnieniach był pewien 52-letni obywatel Dzierżoniowa. W marcu ubiegłego roku policyjny patrol zastał go leżącego na chodniku, bo spożyta ilość płynnych promili wykluczała poruszanie się w pionie.
W trakcie podnoszenia delikwenta z ziemi zza pazuchy wypadło mu siedem staników damskich z wieszakami (rozmiaru nie podano). Mężczyzna nie umiał powiedzieć, skąd wziął biustonosze i po co, dopiero po metkach funkcjonariusze ustalili adres okradzionego sklepu. Koneser damskiej bielizny na dobry początek trafił do izby wytrzeźwień.
Parasol dla Tereski
Trochę rozrywki miał pracownik monitoringu miejskiego z Warszawy. W zeszłym roku w pewną ciepłą czerwcową noc zauważył na jednym ze skrzyżowań w Bemowie mężczyznę wędrującego mozolnie pod ogromnym parasolem ogrodowym. Na wszelki wypadek strażnik zawiadomił policję. Kilka minut później człowiek z parasolem sforsował przejście dla pieszych i trafił przed czekający na niego radiowóz. Chwiejąc się, choć nie było wiatru, tłumaczył nieskładnie, że "niesie parasol dla Tereski". Jak się łatwo domyślić, mężczyzna trafił na izbę wytrzeźwień, a parasol wrócił do pubu, z którego został skradziony. Nie dowiemy się tylko, co na to Tereska.
Gwałtowna miłość do mebla stała się przyczyną kłopotów pewnego szesnastolatka z Warszawy w listopadzie 2007 roku. Odwiedzając komis na Woli, na widok designerskiego taboretu za, bagatela, dwa tysiące euro, młodzian wpadł w taki zachwyt, że próbował opuścić lokal ze stołkiem pod pachą - nie płacąc za niego. Powstrzymała go właścicielka sklepu, zamykając mu drzwi przed nosem i wzywając policję. Rafał S. tłumaczył funkcjonariuszom, że gdy ujrzał tak wyjątkowy przedmiot, to natychmiast poczuł, że musi go mieć.
Chłopca odwieziono do izby wytrzeźwień, bo miał w organizmie promil alkoholu, a potem przekazano do placówki wychowawczo-opiekuńczej, z której wcześniej uciekł. Redakcja "Śledztwa" chciałaby zobaczyć, jak wygląda taboret za dwa tysiące euro, zwłaszcza że mamy u siebie taki niezagospodarowany kącik.
"Mam go i oddam za trzy piwa" - taki anonim dotarł w maju zeszłego roku do dyrekcji sklepu spożywczego w Międzyrzeczu. Jak się okazało, z marketu "uprowadzono" tekturową makietę piłkarza naturalnej wielkości. "Kidnaper" pod żądaniem okupu podał swój numer telefonu, co znacznie ułatwiło negocjacje. Sklep zwrócił się o pomoc do policjantów. Jeden z nich, podając się za "pana Krzysia", skontaktował się z porywaczem i umówił na przekazanie browarów. Gdy następnego dnia 25-letni mężczyzna z piłkarzem pod pachą przyszedł do sklepu, powitali go mundurowi. Złodziej tłumaczył się niezbyt składnie, że chciał tylko napić się piwa, a całe "porwanie" to żart i że bardzo mu wstyd. Ech, gdybyż wszystkie uprowadzenia dla okupu wyglądały podobnie...
A w Radomiu policja rozbiła gang. Zaczęło się od powtarzających się skarg, napływających z dwóch dużych sklepów spożywczych i samoobsługowej stacji benzynowej w Podolszycach. Z tych trzech placówek notorycznie ginęły słodycze. Organa ścigania dysponowały filmem z kamery monitoringu na stacji benzynowej, jednak nagranie okazało się fatalnej jakości. W końcu komisariat doczekał się lepszego sprzętu.
Nagranie fachowo oczyszczono i można było zobaczyć, jak złodzieje wchodzą do sklepiku, ściągają z półek łakocie i spokojnie odjeżdżają, aby za parę dni wrócić po dokładkę. Po numerze rejestracyjnym wozu funkcjonariusze dotarli do złodziei i złożyli im wizyty domowe. Rabusiów było pięciu. Wnikliwe policyjne dochodzenie wykazało, że "gangsterzy" co jakiś czas dokonywali skoku, później spotykali się i wspólnie zjadali swoje łupy. Spisano zeznania wszystkich członków słodkiej szajki i zdecydowano, że będą odpowiadać z wolnej stopy. Czy za kradzieże czekoladek rodzice przetrzepali im skórę? Obniżono im sprawowanie w szkole? Bynajmniej - złodzieje mieli od 19 do 24 lat...
I kto tu mnie kradnie?
To jednak zadziwiający paradoks polskiej mentalności: na co dzień gardłujemy ile sił w płucach na tych "złodziei w sejmie", aferzystów i tak dalej, a równocześnie sami bez oporów uszczkniemy coś cudzego: batonik, parę cegieł, ozdobne drzewko, nic wielkiego, broń Boże, przecież jesteśmy uczciwi. I zarazem wszyscy chcą mieszkać w Szwecji czy Norwegii - bo tam nie kradną. Chyba że w okolicy zamieszka paru pomysłowych Polaków.
Natalia Karnecka-Michalak