Wulgarny, mroczny, pełen zła

- Wielokrotnie słyszałem za plecami opinie: "O, Żulczyk mówi, że jest pisarzem. Co ten gówniarz pier... Pisarzem to jest Mrożek, Sienkiewicz, Iwaszkiewicz. A Żulczyk, to jest Żulczyk, to jest gnój" - mówi portalowi INTERIA.PL Jakub Żulczyk.

Jakub Żulczyk opisuje świat dokładnie takim jaki jest...
Jakub Żulczyk opisuje świat dokładnie takim jaki jest...© Panthermedia

Urodzony 12 sierpnia 1983 r. w Nidzicy (województwo warmińsko-mazurskie) Jakub Żulczyk zadebiutował w 2006 roku powieścią "Zrób mi jakąś krzywdę". Dwa lata później "Radio Armagedon", które okrzyknięto mianem "najbrutalniejszej i najuczciwszej polskiej powieści młodzieżowej". Właśnie ukazała się jego trzecia książka - "Instytut", której patronem medialnym jest portal INTERIA.PL.

Jakub Żulczyk nie bez powodu jest nazywany polskim Stephenem Kingiem. Jego książki opowiadają o świecie takim, jakim jest - wulgarnym, mrocznym i pełnym zła. Oprócz pisania książek Żulczyk jest felietonistą "Exklusiva" oraz prowadzi autorską rubrykę "Tydzień Kultury Polskiej" w tygodniku "Wprost". Całkiem niedawno magazyn "MaleMen" umieścił go na liście trzydziestu facetów przed trzydziestką, którzy będą rządzić krajem.

O czym jest najnowsza książka Jakuba Żulczyka? Dowiesz się tutaj oraz z opowieści samego autora - szukaj klipu poniżej.

Na twoim blogu piszesz, że "Instytut" jest "bez wątpienia najlepszą rzeczą, jaką napisałem do tej pory. A przynajmniej pierwszą, która na końcu okazała się dokładnie tym, co zaplanowałem sobie na początku". Czyli czym dokładnie?

Jakub Żulczyk: - Chodziło mi o jej ducha. Kiedy piszę książkę, to poza strukturą, historią i wszystkimi innymi rzeczami chodzi mi o trudny do zdefiniowania prąd, który przez nią płynie. "Instytut" jest rzeczywiście pierwszą książka, w której jest taki prąd, o który mi chodziło. Ona ma swój wydźwięk. Taki, jaki sobie wyśniłem. Poza tym udało mi się wyegzekwować fabułę. Książka jest po prostu dobra strukturalnie - "błądzi" tam, gdzie trzeba. Po trzecie zrealizowałem zadania, jakie sobie postawiłem przy pisaniu tej książki. Udało mi się skonstruować historię zamkniętą i rygorystyczną. Zależało mi także, by w "Instytucie" było tło obyczajowe, to jest historia głównej bohaterki. To wszystko się sprzęgło i jest takie, jakie sobie wymyśliłem.

"Instytut" jest dla ciebie przełomową książką...

- ...ja się bardzo cieszę na tę książkę. Ona jest mocną redefinicją mojego pisania. Jest nowym startem. Jestem z niej naprawdę zadowolony. Kiedy biorę do ręki egzemplarz i czytam czuję, że nauczyłem się pisać. Ale wiem, że to jest trochę tak, jak dziennikarz robi wywiad z zespołem rockowym, który nagrywa dwunastą gównianą płytę, ale mówi, że to jest "nasza najlepsza płyta".

Jakub Żulczyk /fot. Tomasz Wierzejski

Może być tak, że za rok będę przeglądać "Instytut" i powiem, że jedynym ratunkiem dla niej jest napisać ją od nowa. Na dzień dzisiejszy jestem zadowolony. Nie jakoś hiperzadowolony, że udało mi się cholera wie co, ale udało mi się to, co w ramach moich skromnych możliwości sobie założyłem.

Co według ciebie wyróżnia "Instytut"? Co jest najmocniejszym elementem tej książki? Takim barthesowskim "punctum", które nas "nakłuwa" i nie pozwala oderwać się od książki?

- Najbardziej podoba mi się zakończenie, ale nie możemy z wiadomych względów go zdradzić. Zakończenie mówi tak na prawdę o czym jest "Instytut". Mogę zdradzić, że chodzi o coś, co nazwałbym "permanentnością zamknięcia". Podoba mi się także sposób narracji, czyli sposób, w jaki główna bohaterka opowiada historię. Udało mi się stworzyć dla niej język, który jest charakterny a jednocześnie wyważony. Momentami jednak bardzo rozchwiany. On się dostosowuje do konkretnej sytuacji. Z tych dwóch rzeczy jestem zadowolony. Nie jest to arcydzieło, ale to wykonanie roboty, która miała być zrobiona.

Czym tak naprawdę jest "Instytut"? To raczej thriller czy bardziej obraz socjologiczny dzisiejszych 30-latków i ich eskapistycznego podejścia do życia?

- Fajnie by było, gdyby on był wszystkim po trochu. Ja lubię mówić o tej książce, że to jest horror. Gdybyś zapytał Łukasza Orbitowskiego czy ludzi mocno siedzących w tej tematyce jaka jest różnica między horrorem, a thrillerem, to okaże się, że horror jest literaturą, w którym mamy do czynienia ze złem. Ono wywraca porządek świata i wkrada się w porządek metafizyczny. Thriller natomiast opisuje sytuację, w której zło wynika nie z metafizyki tylko z ludzkiej działalności. Mnie się takie wyjaśnienie nie podoba i wydaje mi się, że mimo wszystko "Instytut" jest horrorem i ja tak chcę o nim myśleć gatunkowo. Zresztą, nie potrafiłbym napisać książki czysto użytkowej. Musi być w niej coś jeszcze.

Wracając do portretu 30-latków z "Instytutu", który jest genialnym obrazem socjologicznym tej grupy wiekowej powiedź, czy starałeś się specjalnie stworzyć taki portret, czy wyszło to niejako mimochodem podczas pisania książki?

- Nie miałem górnolotnego założenia, że to ma być portret pokolenia, ale gdzieś chrobotała idea, by przedstawić w "Instytucie" ludzi z zupełnie innych porządków i żeby konflikt między nimi na tym bazował. Dlatego w jest tam postać chłopaka z ulicy, przestraszonych studentów, czy Agnieszki - głównej bohaterki - wyjętej zupełnie z innej rzeczywistości. Gdyby to była historia pięciu studentów, którzy wynajmują w Krakowie mieszkanie, choćby jeden był z Bochni, drugi z Zakopanego i tak dalej, to nie byłoby konfliktu i współgrania. Musi być konflikt, żeby wyszła z tego akcja.

- W Krakowie jest mieszkanie, które przez długi czas wynajmowali moi znajomi. Ono również miało taką obiegową nazwę, jak to opisane w książce. Wzięło się to z kartki na domofonie. Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się nazywało... Od razu zaznaczam, że nie ma w "Instytucie" ani jednej osoby z tamtego mieszkania. Nawet jego rozkład jest inny, tak jak i adres. Tylko nazwa i fakt wynajmowania jest z życia wzięty.

Dlaczego mieszkanie z twojego horroru nazywa się tak samo, jak to w którym mieszkali Twoi przyjaciele?

- Szukałem zupełnie innej nazwy. Przez pół roku zastanawiałem się nad innym wyrazem, ale czasem jest tak, że konkretne określenie jest na tyle trafne, że nie warto szukać czegoś innego.

Co rozumiesz pod pojęciem "Instytutu"?

- Instytut kojarzy mi się z czymś bardzo zamkniętym. To z reguły zamknięta instytucja, zamknięty budynek, zamknięta sytuacja. Miejsce, gdzie nie wejdziesz z ulicy. Kojarzy mi się z grupą ludzi, która trzyma władzę nad czymś, co nie jest zrozumiałe. Ta nazwa idealnie zgrywa się w pewnym momencie z sytuacją książki. Poza tym to jest wspaniały kontrast semantyczny - dom otwarty w centrum Krakowa nazywa się "Instytut". To jest totalny antonim wyrazów typu "melina". Wydało mi się to wspaniałym określeniem i tytułem.

A jak się zrodził pomysł na "Instytut"?

- Interesuje się literaturą opartą o wektor fabuły i zawsze chciałem się sprawdzić w horrorze. Szukałem jakiegoś punktu zaczepienia, żeby być podnieconym samym faktem pisania. Dwa lata temu, siedząc w tym prawdziwym "Instytucie" z moimi przyjaciółmi w jakiejś bardzo przyjemnej sytuacji zacząłem się zastanawiać, by wywiać tych wszystkich ludzi, przemeblować to mieszkanie i zrobić tam arenę dla złych sytuacji, przerażenia... Przerobienie miejsca, które kojarzy mi się z komfortem na scenerię rodem z koszmaru bardzo mi się spodobało. Poza tym zawsze chciałem napisać locked room story. To jest historia, w której można sprawdzić swoją pisarską sprawność. Co więcej, zawsze chciałem napisać książkę, w której opowiadałaby kobieta. To wszystko się jakoś poskładało i tak się narodził "Instytut".

W "Instytucie", na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych zamknąłeś kilka osób, które muszą radzić sobie z uwięzieniem. Mają lepsze i gorsze pomysły, ale generalnie nie potrafią wiele osiągnąć...

- Ci ludzie zostali uwięzieni i nie wiedzą co robić. Pisząc tę książkę myślałem o sobie. Ja bym nie wiedział co robić. Ja bym oszalał. Jak ja byłbym bohaterem "Instytutu", to bym siedział w kącie i się trząsł. Nie przyszłoby mi do głowy, co zrobić.

We wcześniejszych wywiadach mówiłeś o swoim bardziej niż pozytywnym stosunku do Krakowa, ale mimo to przeniosłeś się do Warszawy. Czy "Instytut" jest próbą wrócenia na "stare śmieci"?

- Tu chodzi o coś innego. Ja bardzo chciałem napisać książkę o Krakowie, który jest idealną scenerią dla horrorów. Ma swoją starość, ciężkość, nasycenie historiami i opowieściami. Tylko żeby napisać książkę o Krakowie musiałem się stąd wyprowadzić. Pewne rzeczy najlepiej widać z boku. To tak jak kumple przychodzą do ciebie, kiedy mają problem z dziewczynami. Ty to po prostu lepiej widzisz z boku. Inna sprawa, że ja byłem już tak w Krakowie zasiedziały, że napisanie o nim książki z tej perspektywy dla mnie - bo są ludzie, którzy napisali świetne książki będąc zasiedziałym, np. Świetlicki - było niemożliwe. Ale nie wyjechałem specjalnie, by napisać "Instytut". Prace nad książką rzeczywiście zacząłem, kiedy się wyniosłem, ale z drugiej strony skończyłem ją na stypendium w Krakowie. To jest dziwne.

Trzy lata temu mówiłeś (przy okazji "Radia Armagedon"), że twoje książki są twoją wizją literatury młodzieżowej. "Radio" chciałeś napisać zanim będziesz stary. "Instytut" jest diametralnie od niego różny, czy to znaczy, że dojrzałeś? A może czujesz się po prostu stary?

- Teraz śmieję, że to w ogóle powiedziałem, bo w styczniu nakładem "Naszej księgarni" wyjdzie moja powieść fantastyczna i to będzie literatura młodzieżowa pełną gębą. A co do "Radia Armagedon", to z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że chodziło mi o coś innego. Ta książka jest mocno nieudana, a z drugiej - jest udana. To jest taka dziwna rzecz.

Posłuchaj Jakuba Żulczyka opowiadającego o "Instytucie":

Jest z nią jak z płytami Pink Floyd - za dużo, za długo, za wiele chciałem powiedzieć, z wypięta klatą. Ale to musiało takie być. Kiedy pisałem "Zrób mi jakąś krzywdę...", to wymyśliłem sobie narrację rozgorączkowaną, rozjątrzoną i pełną aluzji popkulturowych. Kiedy ją skończyłem byłem - i dalej jestem - z niej bardzo zadowolony. Potem miałem jednak do wyboru albo napisać wielką rzecz, w której miałem wypocić i wysikać wszystko, albo napisać jeszcze pięć takich samych książek. Wybrałem tę pierwszą opcję. "Radio Armagedon", to wyraz moich popkulturowych fascynacji, które chciałem przedstawić w jednym rzucie. To zapis widzenia pewnych mitologii, z których chciałem się wyspowiadać. Teraz są plany, by wyszła poprawiona, skrócona i zredagowana wersja. Być może ze zmienionym zakończeniem. Może tak być, że ta książka będzie cały czas za mną się ciągnęła, bo jest dla mnie bardzo ważna. Nigdy nie będę z niej zadowolony i zawsze będę myślał, że jest zła w środku. Jest kluczową rzeczą, którą kiedykolwiek zrobiłem.

W "Radiu Armagedon" pisałeś o nastolatkach, w "Zrób mi jakąś krzywdę..." było o dwudziestolatkach, a "Instytut" opowiada o 30-latce, która zachowuje się jak 17-latka. Czyżbyś wracał do rozważań o dorosłości?

- Teraz jest inny punkt wyjściowy. To jest takie fajne odwrócenie. W "Zrób mi jakąś krzywdę..." był koleś, który miał duży problem z wbiciem się w rolę społeczną, która z racji metryki go obowiązywała. Musiał się wbić w pracę i odpowiedzialność, ale tak na prawdę był lujem. A w "Instytucie" jest kobieta, która miała przedwczesny start w dorosłość i przeżyła swoje życie zmagając się z naprawdę dorosłymi problemami w wieku, w którym nie powinna się nimi zajmować.

Najnowsza książka Jakuba Żulczyka pt. "Instytut" /fot. Znak
INTERIA.PL

To jest ciekawszy przypadek niż było w "Zrób mi jakąś krzywdę...", bo ona podejmuje świadomą decyzję, by wykopać ze swojego życia to, co jest nieudane. Choć wpada w melanżowy i nieodpowiedzialny tryb życia, to cały czas jest dorosła.

Racja, że trzy moje książki rzeczywiście się stykają w punkcie, gdzie jest pytanie o dorosłość i społeczeństwo. No i przy pytaniu "co dalej?".

"Instytut" jest Twoją trzecią książką a czwarta niedługo trafi do księgarń. Wiemy już, że trzy pierwsze choć różne mają ze sobą jakiś wspólny mianownik. Kolejna - jak mówisz - będzie zupełnie inna. O czym ona będzie?

- To będzie cykl, który składa się z dwóch książek. Jest to książka fantastyczna, która jest tak skrajnie różna od poprzednich, że te trzy wcześniejsze okażą się jedną całością. Będzie to baśniowa opowieść o chłopaku, który przyjeżdża na wieś do babci na wieś i tam zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy...

W jakim kierunku zatem idzie Twoja twórczość?

- Cholera wie. Cieszę się, że moje książki są różne. Ja jako autor nie potrafiłbym napisać dwóch podobnych książek, bo najzwyczajniej bym się tym zanudził. Napisałem "Radio Armagedon", który był wyzwaniem, a potem musiałem napisać zupełnie inną książkę. Pisanie, żeby nie było dla mnie męczarnią musi być realizowaniem pewnych zadań. Po co miałbym pisać kolejną książkę o osiemnastolatkach, którzy biorą dragi i zamulają? Bez sensu...

Swoją karierę literacką zacząłeś z "Lampą i Iskrą bożą", a teraz romansujesz ze "Znakiem" i "Naszą Księgarnią"...

- ...jestem poligamistą. To jeszcze trochę potrwa, bo mam umowy terminowe z wydawnictwami. Ale to Pawłowi Duninowi z "Lampy" zawdzięczam wszystko. Jestem jego "dzieckiem" - to on mnie odkrył. W moim odejściu z "Lampy" nie ma jednak żadnej sensacji. Bardzo lubię Pawła, ale doszliśmy do takiego punktu, w którym on nie jest stanie zagwarantować tego, czego ja potrzebuje. Ja nie jestem w stanie zagwarantować tego, czego on potrzebuje. Chcę pisać rzeczy, na które Paweł nie jest zwektorowany, bo ja idę w kierunku literatury popularnej, a on się takimi rzeczami nie zajmuje. Obaj w pewnym momencie zdecydowaliśmy po męsku, że trzeba się rozstać.

- Pisze książki zakorzenione w rzeczywistości. Mimo że używam wyobraźni i coraz bardziej odjeżdżam w kierunku szeroko pojętej fantastyki, to te książki dzieją się tu i teraz. I żeby czytelnik miał poczucie, że to się dzieje tu i teraz, to musi być tak jak jest tu i teraz. A rzeczywistość jest wulgarna, pełna przemocy i nie ma co przed tym uciekać. Są pisarze, którzy proponują eskapizm do światów, w których zło nie istnieje. Robi tak np. Olga Tokarczuk czy Eustachy Rylski. Ja tego nie oceniam, tylko piszę literaturę, która jest tu i teraz i ten świat pokazuję takim jest. I to nie jest kwestia planu pisarskiego. "Instytut" i tak jest językowo łagodniejszy od moich poprzednich książek.

A jak to się stało w ogóle, że Żulczyk zaczął pisać książki i wyrasta na jednego z popularniejszych autorów młodego pokolenia?

- Piszę prozę odkąd nauczyłem się pisać. Jako małe dziecko pisałem sobie kulfoniaste opowiadania i rysowałem komiksy. Pisałem całe życie. Przerwałem na okres liceum z czego bardzo się cieszę, bo wtedy powstałyby rzeczy, w które nie chciałbym w ogóle zaglądać. W liceum, o ile nie jest się geniuszem literackim takim, jak Dorota Masłowska, pisze się bardzo źle.

Mówię o sobie, że jestem pisarzem, ale używam tego określania w nieco innym kontekście niż ludzie w Polsce to rozumieją. Wielokrotnie słyszałem za plecami opinie: "O, Żulczyk mówi, że jest pisarzem. Co ten gówniarz pier... Pisarzem to jest Mrożek, Sienkiewicz, Iwaszkiewicz. A Żulczyk, to jest Żulczyk, to jest gnój". Ja używam tego terminu w amerykańskim znaczeniu, czyli "writer". Jestem pisarzem, bo utrzymuje się z pisania. Pisania różnych rzeczy. Pisania felietonów do gazet, pisania prozy czy scenariuszy seriali. Jestem writerem - człowiekiem, który pisze różne rzeczy i mu za to płacą...

Z Jakubem Żulczykiem rozmawiał Marcin Wójcik.

Portal INTERIA.PL jest patronem medialnym "Instytutu".

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas