Wyspa śmieci czy królestwo gejów? Załóż sobie państwo!

Księstwo Sealandii - widok z lotu ptaka /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

Królestwo Kabuto, Hutt River, Wielkie Księstwo Zachodniej Antarktydy czy Whangamomona, a nawet rozrastająca się w błyskawicznym tempie wyspa śmieci - to zaledwie kilka spośród ponad 400 mikronacji, które chcą stać się odrębnym bytem państwowym. Moda na posiadanie własnego kraju od lat trwa w najlepsze.

Założenie własnego państwa - przynajmniej w teorii - nie wydaje się skomplikowane. Według konwencji z  Montevideo z 1933 roku, aby stało się ono podmiotem prawa międzynarodowego, musi spełniać cztery kryteria: posiadać stałą ludność, suwerenną władzę, określone terytorium oddzielone od innych granicą oraz zdolność wchodzenia w  stosunki międzynarodowe.

O tym, że w rzeczywistości sprawa łatwa jednak nie jest, przekonało się już wielu. Najwięcej problemów budzi ostatni punkt, ponieważ zawiera się w nim jeszcze jeden element składowy: kryterium uznaniowości. Mówiąc wprost, żeby państwo stało się państwem, muszą je zaakceptować inne kraje. I  to właśnie jest najtrudniejsze, czego dowodzi fakt, że obecnie funkcjonuje ponad 400 mikronacji, których świat nie uznaje. Ani nie uzna, bo wiele z nich to projekty ekscentryków, którzy zapragnęli być władcami.

Reklama

Jak zostać królem?

Jednym z najbardziej znanych tworów jest Księstwo Sealandii, które znajduje się na Morzu Północnym, ok. 11 km od wschodniego wybrzeża Anglii. Powierzchnia tego samozwańczego państwa nie jest imponująca - wynosi 0,004 km2. Nie ma tu palm ani złotego piasku, jest za to dużo... rdzy, gdyż Sealandia to nic innego jak stara platforma przeciwlotnicza. W trakcie II wojny światowej na tego typu budowlach Brytyjczycy umieszczali wielkie działa, którymi ostrzeliwali maszyny wroga. Gdy walki ustały, wojsko wycofało się, porzucając niszczejące konstrukcje.

Drugiego września 1967 roku ten fakt wykorzystał Patrick Roy Bates: emerytowany oficer armii brytyjskiej zajął jedną z nich. W owym czasie obiekt znajdował się na wodach międzynarodowych, co miało niebagatelne znaczenie -  weteran mógł bowiem zrobić użytek z  zapisów w  prawie o porzuconej własności i ziemi niczyjej. W efekcie Bates ogłosił powstanie na platformie własnego państwa, Sealandii, obwołując się jej księciem. Kraj przyjął konstytucję, wprowadził flagę, herb i oficjalny hymn. Jednostką płatniczą stał się dolar sealandzki stanowiący równowartość dolara amerykańskiego. Jednocześnie Bates zaczął sprzedawać obywatelstwo, które tylko w ciągu dwóch lat kupiło ponad 160 000 osób.


Mimo że Sealandia nigdy nie zyskała podmiotowości prawnej, będąc jedynie ciekawym tematem dla dziennikarzy i  atrakcją dla szukających wrażeń turystów, do dziś stanowi przykład zręcznego wykorzystania luk w  przepisach. Co więcej, zainspirowała też innych - np. Leonarda George’a Casleya, australijskiego rolnika, który po kłótni z  gubernatorem postanowił założyć własne państwo (poszło o radykalne zmniejszenie przez rząd zamówień na dostawy pszenicy).

Casley długo pomstował na polityka, aż wreszcie -  zachęcony sukcesem Księstwa Sealandii - skrzyknął się z sąsiadami i, powołując się na zapisy konwencji z Monte video, w 1970 roku proklamował powstanie Księstwa Hutt River. Samozwańczy twór znajduje się niedaleko miasta Geraldton w zachodniej Australii i zajmuje powierzchnię 75 km2. Liczy kilkudziesięciu stałych mieszkańców, choć obywatelstwo posiada paręnaście tysięcy osób z całego świata. By je zdobyć, należy wypełnić wniosek i wpłacić 300 dolarów za wydanie paszportu ważnego przez pięć lat.


Najmniejsza armia świata

Motywów do założenia państwa może być wiele -  w  przypadku Republiki Lakockiej czy Księstwa Seborgi była to chęć weryfikacji historii. Pierwsze z  nich znajduje się na terenie Stanów Zjednoczonych i powstało z inicjatywy indiańskiego aktywisty Russella Meansa. Powołując do życia nowy twór, ogłosił on, że jednostronnie zrywa traktat z 1851 roku zawarty przez jego przodków z  rządem USA.

Aż do śmierci zapewniał, że nie dokonał secesji, lecz wznowił niepodległość na utraconym w XIX wieku obszarze. Niestety, poważnie nie potraktowała go nawet starszyzna plemienna...


Pretensje historyczne mają także mieszkańcy Seborgi, niewielkiej miejscowości liczącej ok. 300 mieszkańców, którzy od 1954 roku deklarują się jako obywatele niezależnego od Włoch księstwa. Powołują się przy tym na fakt, że kupno miasteczka przez władcę Sardynii w 1729 roku nie miało mocy prawnej. Według nich oznacza to, iż Seborga nie brała udziału w zjednoczeniu krajów na Półwyspie Apenińskim, więc formalnie nie można jej uznać za część Italii. Władze w Rzymie ignorują tę inicjatywę, mimo że Seborga, podobnie jak większość innych mikronacji, posiada własną flagę, hymn i walutę. Ma też jednoosobową... armię.

Swój wkład w rozwój mikronacji mają również Polacy. Wspomnijmy przykłady z ostatnich lat. W 2015 roku Piotr Wawrzynkiewicz wraz z  grupą znajomych powołał do życia Królestwo Enklawy - zajmuje ono niewielki obszar między Słowenią a Chorwacją, znajdujący się w pasie ziemi niczyjej. Samozwańczy kraj ma flagę, walutę i 569 obywateli, przeprowadził też demokratyczne wybory (część głosów oddano online). Z kolei Mieszko Makowski dwa lata temu proklamował pod Radomiem Królestwo Kabuto, zostając jednocześnie jego władcą. To prawdziwa oaza szczęśliwości: nie ma w niej VAT-u i nie trzeba płacić podatku dochodowego. Do tej pory na bycie poddanym monarchy zgodziło się ponad 7000 osób.

Geje, lesbijki i królestwo na orbicie

Jeśli tylko mamy ochotę, możemy wybrać się do Wolnej Republiki Liberlandu (na pograniczu chorwacko-serbskim), Republiki Ladonii (w Szwecji), Wielkiego Księstwa Zachodniej Antarktydy (lokalizację wskazuje sama nazwa), amerykańskich: Talossy, Molossii lub Republiki Conch, Królestwa Elleore (w  Danii), Księstwa Filettino (we Włoszech), Saugeais (we Francji) czy Republiki Wewczani (w Macedonii). A to zaledwie wierzchołek góry nieco szalonych pomysłów, jakimi na przestrzeni lat raczyli nas samozwańczy monarchowie czy prezydenci.

Mikronacje to wykwit współczesnej mody. Powstają z  powodu frustracji ludzi bezskutecznie zmagających się z bezduszną - przeważnie fiskalną - maszynerią państwową swej ojczyzny. Są efektem ekstrawagancji, dziwactwa, rozczarowania rządem i politykami. To także forma obyczajowego protestu lub swego rodzaju próba stworzenia utopii, turystycznej atrakcji (np. Królestwo Walachii na Morawach) czy historycznej ciekawostki. Mikro nacji jest tyle, iż popularne wśród podróżników wydawnictwo Lonely Planet opublikowało o nich przewodnik, a  w  2000 roku Republika Molossii w amerykańskim stanie Nevada zorganizowała dla ich przedstawicieli alternatywne igrzyska olimpijskie.

Jedno jest pewne: im dziwniej i  bardziej ekstrawagancko, tym większa szansa na to, że informacja o powstaniu przebije się do opinii publicznej. Proklamowane w Nowej Zelandii niezależne państewko Whangamomona światowy rozgłos zyskało wówczas, gdy na jego władcę wybrano... kozę. W 2004 roku u  wybrzeży Queensland w  północno-wschodniej Australii założono Królestwo Gejów i Lesbijek Wysp Morza Koralowego -  protestowano w  ten sposób przeciwko zakazowi małżeństw osób tej samej płci. Kosmiczne Królestwo Asgardii w  2017 roku umieściło nawet na orbicie satelitę. Entuzjaści starożytnego Rzymu wskrzesili go w amerykańskiej wersji jako Nova Roma, a w wiedeńskim parku Prater -  otoczona drutem kolczastym -  istnieje Republika Kugelmugel.

Państwo na śmietniku

W 2017 roku na północnym Pacyfiku powołano do życia państwo Trash Isles - to... olbrzymia plama śmieci pływająca po oceanie, która według szacunków jest już wielkości Francji. Choć inicjatywa ma formę żartu, zwraca uwagę na bardzo poważny problem, czyli zanieczyszczenie mórz plastikiem. Eksperci ostrzegają, że jeśli nic się nie zmieni, w połowie stulecia masa wszystkich odpadków w oceanach może przewyższyć masę żyjących tam ryb.

Kraj z terminem przydatności

Niemal wszystkie samozwańcze państwa łączy ich niedługi żywot. Rzadko się zdarza, by mikronacja przetrwała śmierć swego ekscentrycznego twórcy. Niekiedy upadają jeszcze wcześniej, zwłaszcza gdy natrafią na opór dotychczasowego suwerena. Tak było w przypadku Republiki Minervy położonej na Pacyfiku. Gdy jej założyciele rozesłali do sąsiednich krajów listy z  deklaracją niepodległości, nie musieli długo czekać na reakcję. Na samowolnie zbudowaną sztuczną wyspę wkroczyła armia Tonga, a Republika Minervy istnieje dziś wyłącznie w formie... rządu na uchodźstwie.

Większość państw nie traktuje jednak mikronacji poważnie i  nie podejmuje wobec nich żadnych działań. Uważane są za element folkloru lub akcję promocyjną do przyciągnięcia turystów. Zapewne właśnie dlatego są takie popularne.

Kamil Nadolski


Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy