Złomiarze kradną wszystko

Już słynną koronę Chrobrego i miecze grunwaldzkie skradziono na złom. Zrabowane przez Prusaków w 1795 roku insygnia polskich władców król Fryderyk Wilhelm kazał przetopić, bo... brakowało mu pieniędzy. Skąd my to znamy?

Każdy, kto kiedykolwiek remontował mieszkanie, wie, że dziesięciożeberkowy kaloryfer, stara lodówka czy potężna żeliwna wanna znoszona ze schodów z trudem przez czterech facetów potrafi zniknąć sprzed klatki schodowej w mgnieniu oka, wieziona przez chuderlawego staruszka na dwukołowym wózeczku lub zgoła targana na plecach. Namiętność naszego narodu do złomu jest powszechnie znana. Przyczyny tej fascynacji giną w pomrokach dziejów, natomiast jej skutki są często odnotowywane również w kronikach kryminalnych. Niektóre z historii są straszne, inne śmieszne, lecz skala zjawiska wprawia w zdumienie.

Reklama

Relikwiarz, czołgi i śluza

Niewątpliwie najsłynniejszym trofeum złomiarzy był siedemnastowieczny barokowy relikwiarz św. Wojciecha, skradziony z Archikatedry Gnieźnieńskiej w 1986 roku. Relikwiarz zniknął w nocy z 19 na 20 marca, a pozostawione na miejscu przestępstwa ślady wskazywały, że złodziei niezbyt interesowała wartość historyczna czy artystyczna dzieła holenderskiego złotnika. Chodziło im tylko o srebro, z którego zabytek został wykonany. Kradzież postawiła na nogi organa ścigania w całym kraju, zarządzono blokady dróg, powołano specjalną grupę dochodzeniowo-śledczą, a nadzór nad sprawą objęła Komenda Główna MO. Obiecano też szereg nagród za pomoc w ujęciu sprawców.

Dwa tygodnie po rabunku dzięki obywatelskiemu zgłoszeniu do milicji dotarła informacja, że w jednym z garaży w Gdańsku ktoś palnikiem przetapiał jakieś srebrne blaszki. Tego samego dnia zatrzymano zajmujących się przetopem trzech mężczyzn, braci Krzysztofa i Marka M. oraz Waldemara B. Ekspertyza śladów z garażu, archikatedry i mieszkań zatrzymanych, a także odciski palców na porzuconym w świątyni brzeszczocie nie pozostawiały wątpliwości. Po przesłuchaniach dokooptowano jeszcze czwartego aresztanta, pomysłodawcę rabunku, Piotra N. Proces trwał krótko, wyroki zapadły surowe - złodzieje dostali po 15 lat więzienia. Podziękowania zostały napisane, nagrody wręczone, odznaczenia przypięte. Nie uratowano tylko relikwiarza, misterne ornamenty rozpłynęły się pod acetylenowym płomieniem. Potem komunizm upadł, a w nowym ustroju nasze przedsiębiorcze społeczeństwo dopiero pokazało, co potrafi.

W Łodzi z placu w centrum miasta zginęła nowoczesna rzeźba. Ktoś wyrwał tablice upamiętniające ofiary Czerwca' 56 w Poznaniu. Codziennie znikają kilometry przewodów elektrycznych. A także dużo innych ciekawych rzeczy.

W 2001 roku w trakcie manewrów na poligonie w Biedrusku uwagę oficera dyżurnego przyciągnął cywilny samochód parkujący nieopodal sfatygowanych czołgów T-55 służących jako makieta do ćwiczeń. Wysłany na miejsce patrol spłoszył trzech młodych ludzi, którzy na widok nadchodzących żołnierzy uciekli do lasu. Mężczyźni byli zajęci... demontażem jednego z czołgów. Złodziei nie złapano, wojsko machnęło na nich ręką, bardziej rozbawione niż oburzone próbą wywiezienia wielotonowego pancernego pojazdu starym fiatem.

W 2006 roku w Pełczycach w Zachodniopomorskiem policja zatrzymała 58-letniego rencistę, który dorabiał sobie, dewastując cmentarz - wyrywał z nagrobków metalowe wizerunki Chrystusa, tłukł je i sprzedawał na złom. Zdążył zniszczyć w ten sposób 50 pomników, nim jedna z mieszkanek Pełczyc zgłosiła uszkodzenie rodzinnego grobowca. W garażu rencisty znaleziono fragment metalowej pasyjki, a w pobliskim skupie złomu worek z ponad trzydziestoma połamanymi figurkami, który właściciel punktu kupił za 50 złotych. Było to bardzo kosztowne pięć dych: kierownik skupu odpowie za paserstwo, a wandalowi grozi do pięciu lat więzienia.

Rok później w Gdańsku dwóch ludzi najpierw rozebrało śluzę na kanale Raduni, a następnie metalowe elementy sprzedało na złomowisku. Zarobili 200 zł. Obu mężczyzn zatrzymali funkcjonariusze policji, kiedy zadowoleni wracali z pieniędzmi. Zarzuty usłyszał też właściciel przedsiębiorstwa skupującego surowce wtórne, który przyjął trefny towar bez stosownych dokumentów. Kawałki śluzy szczęśliwie się znalazły na najbliższym składzie złomu. Trzeba je było z powrotem zamontować.

Spragniony metali kolorowych mieszkaniec Bogatyni (Dolnośląskie) siekierą wybił dziurę w zabytkowych drzwiach Kaplicy Ewangelickiej, po czym równie "subtelnie" potraktował organy, chcąc wydłubać z nich mosiężne piszczałki. Zawiadomieni o włamaniu policjanci zdążyli w porę przyjechać i zastali złodzieja przy pracy. Rabuś pójdzie siedzieć, choć powinien najpierw wyrównać straty, wstępnie oszacowane na 20 tysięcy złotych.

Znikające pokrywy

Latem 2007 roku wrocławska policja badała sprawę pokryw studzienek kanalizacyjnych znikających w różnych częściach miasta. Niezabezpieczone otwory na jezdni i na chodnikach stanowiły zagrożenie dla przechodniów. W lipcu do takiego pozbawionego pokrywy kanału o dwumetrowej głębokości wpadła kobieta, doznając poważnych obrażeń. Na początku sierpnia udało się zatrzymać sprawców. Dwóch młodych wrocławian, u których najwyraźniej myślenie nie było mocną stroną, wiozło w samochodzie młot do rozbijania włazów i kilka świeżo pozyskanych osłon kanalizacji burzowej. W punkcie skupu surowców, gdzie spieniężali swoje łupy, odnaleziono przeszło 160 zdemontowanych przez rabusiów pokryw.

W lesie w okolicy wsi Gorzelin i Chróstnik pod Lubinem, tuż przy trasie kolejowej, nieznani sprawcy ukradli kabel telekomunikacyjny, powodując straty w wysokości 23 tysięcy złotych. "Nieznani sprawcy" długo takimi nie zostali, policja ustaliła, że drut zrabowało dwóch miejscowych rolników. Trzydziesto- i pięćdziesięciolatek przecięli i wyciągnęli traktorem z ziemi ponad 70 metrów przewodu telefonicznego. Na podwórku jednego z nich znaleziono więcej takich skarbów. Teraz rabusiom grozi kara do pięciu lat więzienia.

W zimną lutową noc 2008 roku uwagę patrolu na jednej z ulic w Krośnie przykuło dwóch mężczyzn z charakterystycznym złomiarskim wózeczkiem. Transportowali na nim dwie huśtawki. Panowie zaopatrzyli się w te urządzenia na placu zabaw należącym do Polskiego Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym i wieźli je, rzecz jasna, w stronę punktu skupu. Zamiast tam pojechali do aresztu, sprzęty wróciły na swoje miejsce, a o wysokości kary miała zdecydować wycena skradzionych huśtawek.

Z kolei w Starachowicach w miejscowym muzeum zatrzymano zwiedzających, niepotrafiących się zachować. Dwóch nietrzeźwych dwudziestolatków, którzy nota bene dostali się do placówki, przełażąc przez ogrodzenie, z całej przyrodniczo-technicznej ekspozycji doceniło jedynie odlewy gąsek wielkopiecowych. Eksponaty te, prezentowane na placu przed muzeum, tak ich poruszyły, że postanowili zabrać je ze sobą. Zauważył ich jednak ochroniarz i wezwał policję.

Na bocznicy w Starym Bojanowie (Wielkopolskie) przez kilka tygodni złodzieje systematycznie rozbierali elementy czynnej kolejki wąskotorowej. Łupem padły między innymi łączenia wagonów czy energetyczna skrzynka rozdzielcza i inne fragmenty wyposażenia Śmigielskiej Kolei Dojazdowej. Żeby się zbytnio nie męczyć, fanty odwozili na bieżąco do pobliskiego punktu skupu złomu. Przyłapani rabusie okazali się trzema mieszkańcami okolicznych miejscowości. Poszkodowane przedsiębiorstwo wyceniło straty na 11 tysięcy złotych, konieczne było też sprawdzenie, czy wandale nie spowodowali zagrożenia dla bezpieczeństwa pasażerów ŚKD, która stanowi nie tylko atrakcję turystyczną, ale

i codzienny środek transportu dla okolicznej młodzieży dojeżdżającej do szkół.

Kradzieże kolejowe to obszerny temat. Dość wspomnieć o pomysłowych mieszkańcach Sierpowa, którzy w 2001 roku, przebrani w kolejarskie mundury, przez pięć dni cięli palnikiem szyny i rozwozili metal po okolicznych punktach skupu samochodem dostawczym. Ukradli w ten sposób 300 metrów torów. Z kolei w Tarnobrzegu w ubiegłym roku kradzież wyszła na jaw podczas rutynowej kontroli firm pozyskujących surowce wtórne. Policjantów zainteresował towar wyładowywany właśnie przez klientów. Po bliższym obejrzeniu okazało się, że są to fragmenty szyn, a złodziejami okazali się dróżnik z synem. Trefne elementy pochodziły z wyłączonego z ruchu torowiska w Porębach Furmańskich.

Autobusem do sklepu

Na zupełnie inny pomysł wpadło trzech mieszkańców Oławy. Z jednej z wrocławskich ulic ukradli autokar i w całości sprzedali go na złom. Rzecz się wydała, bo na komisariat zgłosił się właściciel zaginionego pojazdu. Autobus to nie rower, udało się ustalić, gdzie parkował po raz ostatni i prześledzono jego drogę na złomowisko. Zatrzymani oławianie podobno starannie przygotowywali się do skoku. Najpierw wytypowali odpowiedni pojazd, a potem wezwali pomoc drogową. Cóż z tego, skoro swoimi sześcioma tysiącami uzyskanymi ze sprzedaży łupu nie nacieszyli się długo, a autokar wrócił do prawowitego właściciela.

Podobna przykra przygoda spotkała w 2008 roku w Poznaniu posiadacza ciężarowego kamaza. Obudził się pewnego sierpniowego poranka i stwierdził, że jego wywrotka zniknęła. Po intensywnych poszukiwaniach wóz się odnalazł na jednym z poznańskich złomowisk, znacznie więcej czasu zajęło policji namierzenie złodzieja, który, przeczuwając kłopoty, profilaktycznie wyprowadził się z miejsca zameldowania do przyczepy campingowej nad pobliskim jeziorem Rusałka.

Place budowy stanowią wciąż smaczny kąsek dla złodziei i kradnie się na nich często, choć nie zawsze z taką ułańską fantazją, jak zatrzymani w sierpniu ub.r. trzej warszawiacy. Zwrócili na siebie uwagę, kiedy przy Al. Jerozolimskich, kompletnie pijani, próbowali wsiąść do tramwaju ze stalowymi rurami długości czterech metrów. Z oczywistych względów mieli z tym spore kłopoty, a po przybyciu patrolu kłopoty te wydatnie wzrosły. Maciej P., Dariusz Ch. i Robert G. trafili do izby wytrzeźwień, a nieszczęsne rury wróciły na budowę przy ul. Kruczej.

Innymi oferującymi nieoczekiwane korzyści miejscami są instytucje i przedsiębiorstwa w likwidacji. Tam każdy znajdzie coś dla siebie. Tak jak pewien pan z Kamieńca Ząbkowickiego (Dolnośląskie), który postanowił dołożyć swoją cegiełkę do restrukturyzacji służby zdrowia. Rankiem 26 września 2008 roku policjanci otrzymali zgłoszenie, że ktoś nieuprawniony może kręcić się po terenie nieczynnego szpitala. Na miejscu zastali uszkodzone drzwi wejściowe, pozostawiony rower, a na nim torbę z siekierą i pilnikiem, zaś na wewnętrznym dziedzińcu ciężarówkę i dwóch zapracowanych mężczyzn. Robotnicy na widok mundurowych szalenie się zdziwili, jeden był pracownikiem punktu skupu złomu i wykonywał zlecenie, jak mu się wydawało, całkowicie legalne. Na pace samochodu spoczywały zapakowane już łóżka szpitalne, dwie pralki automatyczne, łóżeczka dziecinne, magiel i parę innych sprzętów.

Funkcjonariusze ustalili, że to jeden z mieszkańców gminy zaplanował "sprzątanie" szpitala. Zgromadził w jednym pomieszczeniu rzeczy, które wydały mu się wartościowe, po czym zadzwonił do skupu twierdząc, że starostwo powiatowe zleciło mu usunięcie złomu i zamówił sobie bezpośredni transport. Prosto, szybko, wygodnie - do 10 lat więzienia.

Większy rozmach mieli złodzieje z Konina. Skonstatowawszy, że pewien zakład produkcyjny nie dość, że jest w likwidacji, to jeszcze źle go strzeżono, przez szereg dni podjeżdżali pod firmę samochodem i wynosili, co im wpadło w ręce. Zdążyli ukraść trzy tony złomu, zanim ktoś się zorientował, że z terenu ciągle coś znika. Złodziei było dwóch, lecz aresztowano tylko jednego. Drugi przebywał na przepustce z więzienia.

O jeden most za daleko

Mieszkańcy wsi Dąbrówko niedaleko Tychowa mieli prawo czuć się oburzeni, kiedy zniknął ich most, będący dogodną przeprawą na drodze gruntowej nad strugą Liśnica. Jakiś złośliwiec zabrał sześć stalowych dwuteowników długości 17 metrów i teraz miejscowi mogli jedynie spoglądać bezradnie w bure wody rzeczki. Policjanci wkrótce ustalili, kto był sprawcą kradzieży. Okazał się nim Michael O., Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, który jakiś czas wcześniej kupił grunty w tej okolicy wraz ze zrujnowanym pałacykiem. Niesłusznie przekonany, że most także należy do niego, postanowił go rozebrać i sprzedać na złom. Wynajął nawet firmę z Białogardu do demontażu stalowej konstrukcji. Przedsięwzięcie okazało się nieopłacalne pod każdym względem, za wart 64 tysiące most (własność Gminnego Ośrodka Sportu) Michael O. dostał w skupie raptem osiem tysięcy, no i grozi mu paroletni wyrok.

Sprawą mostu, choć zupełnie innego kalibru, zajmowali się również policjanci z Gdańska. 360-tonowy most o wartości dwóch milionów złotych miał stanąć na Nogacie. Właściciel, warszawska firma Exkom, podpisała umowę o składowaniu elementów konstrukcji na terenie gdańskiej firmy Kruszpol. W sierpniu 2004 roku zorientowano się, że zniknęła część stali. Prezes Kruszpolu Michał P. złożył stosowne doniesienie. Poszukiwania zajęły tydzień, w końcu most się odnalazł - pocięty na metrowe kawałki na terenie złomowiska przemysłowego w Morskim Porcie Handlowym w Gdańsku.

I tu czekała funkcjonariuszy niespodzianka - pocięcie i sprzedaż stali zlecił prezes firmy, na placu której most składowano, gotowe fragmenty wywożono kontenerami z terenu przedsiębiorstwa. Na złomowisku Michał P. podpisał 13 faktur za sprzedaż metalu, dokumenty wykazały, że zarobił na tym 80 tysięcy złotych. Wściekły prezes Exkomu zapowiedział, że będzie dochodził zwrotu swoich pieniędzy. Winowajca przyznał się do kradzieży, tłumacząc się złą kondycją firmy i brakiem środków na wypłaty dla pracowników. Cóż, nie wszyscy mają tak wrażliwych prezesów?

Wybuchowy towar

Na koniec historia z innej bajki. Gdyby nagroda Darwina (za najgłupsze wyczyny kończące się utratą życia) nie była przyznawana pośmiertnie, 44-letni mieszkaniec Witnicy (Lubuskie) z pewnością zostałby jej laureatem. Stanisław K. w ubiegłym roku znalazł w lesie pociski artyleryjskie i postanowił sprzedać arsenał w skupie złomu. Pracownica punktu bez mrugnięcia okiem przyjęła pięć pocisków moździerzowych kaliber 105 mm i wrzuciła je do kontenera z żelastwem. Szczęśliwie dla wszystkich niewybuchy zauważyli patrolujący teren przedsiębiorstwa miejscowi policjanci. Właśnie kiedy zastanawiali się, co z nimi zrobić, pod bramę skupu zajechał samochód, po czym wysiadł z niego Stanisław K. z nową porcją broni. Tym razem były to pociski kaliber 76 mm w liczbie dwunastu sztuk i kilkanaście zapalników. Cały ten arsenał był wrzucony luzem do sportowej torby.

Zbieracz bez skrępowania opowiedział, gdzie znalazł niewypały i tłumaczył, że przecież nie są niebezpieczne, bo odrąbał im zapalniki - mówiąc to, wskazał na leżące w bagażniku siekierę i piłę. Wezwano saperów i ewakuowano pobliskie firmy. Według wojskowych, eksplozja tylko jednego pocisku mogłaby zmieść teren w promieniu 400 m. Na koniec służby pojechały do lasu, gdzie we wskazanym miejscu znaleziono kolejne 20 wykopanych pocisków, ładnie ułożonych i gotowych do wywiezienia. Afera skończyła się dobrze, tylko nie dla Stanisława K. i pracownicy skupu. Ponieważ groźba wybuchu była realna, odpowiedzą za sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy o wielkich rozmiarach.

Głupich nie sieją, nieuczciwych niestety też - podobnych anegdot jest mnóstwo i codziennie przybywa nowych. Mniej zabawnym wydaje się fakt, że za wandalizm złomiarzy płacimy wszyscy.

Natalia Karnecka-Michalak

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama