Barze, ojczyzno moja!
"Sama chęć zjedzenia posiłku nie wystarcza. W niektórych co bardziej znanych restauracjach stoliki na weekendową kolację trzeba zamawiać przynajmniej dwa, trzy tygodnie wcześniej. W całej reszcie też bez rezerwacji się nie obejdzie. Mimo że nigdzie indziej w Unii Europejskiej, poza Cyprem, nie ma więcej barów w przeliczeniu na jednego mieszkańca!" - o fenomenie hiszpańskich barów pisze Maciej Bernatowicz.
Przeczytaj fragment książki "Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko" Macieja Bernatowicza:
A precyzyjniej ujmując, w Hiszpanii, jak wynika ze studium badawczego przeprowadzonego w 2010 roku przez La Caixa, jeden bar przypada na stu dwudziestu dziewięciu mieszkańców! Z agresywnie rzucającymi się zewsząd w oczy barami zetknie się każdy, kto tu przybywa. Pewnie jeszcze nieraz będę wracał do tego wątku, może nawet się powtarzał, ale to dlatego, że jedzenie i picie stanowi niezwykle istotny element życia przeciętnego Hiszpana.
Bar jest w tym życiu prawdziwą instytucją. Nawet nie starajmy się zrozumieć tego fenomenu, bo z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że ta sztuka nam się nie uda. Bary są dosłownie wszędzie. W peryferyjnych dzielnicach wielkich ośrodków miejskich, wydawałoby się przez Boga i ludzi zapomnianych, gdzie na pierwszy rzut oka kompletnie nic się nie dzieje, w maleńkich mieścinach i leżących na odludziu wioskach. Statystyczny Hiszpan zagląda do baru przynajmniej raz dziennie! A są tacy, którzy tę statystykę znacznie zawyżają.
Czym więcej śmieci, tym lepiej
Im bardziej bar jest zaśmiecony, to znaczy im więcej papierkopodobnych przedmiotów i resztek jedzenia leży na podłodze, tym lepiej, tym bar jest lepszy. Turystów często to odstrasza. "O matko, co za speluna", myślą. I wychodzą.
Hiszpanom, szczególnie w centrach miast, zupełnie to nie przeszkadza. W trakcie spożywania tapas wszechobecni, zwłaszcza w Barcelonie, turyści do niczego nie są im potrzebni. Do baru idą nie tylko, by zjeść i się napić, lecz również w celach towarzyskich. Inaczej przecież mogliby się stołować w domu. W barze zawsze są znajomi i zaprzyjaźniony kelner. Do baru idzie się pogadać o życiu, polityce, rodzinie, sporcie. W barze można zagrać w rozmaite gry. Obejrzeć mecz. Wypić kawkę. Zorganizować imprezę ze znajomymi. No i schronić się przed prażącym słońcem. Każdy powód jest dobry, co tłumaczy horrendalną mnogość barów. W barowych godzinach szczytu tłok jest zazwyczaj ogromny. I to zarówno porannych, lunchowych, jak i wieczornych.
Je się, a właściwie "pikuje" (od hiszp. picar, jedzenie przekąsek) na ogół na stojąco. Po pierwsze, Hiszpanie tak lubią, a po drugie, nawet gdyby chcieli usiąść, to i tak nie znaleźliby wolnego miejsca.
Śniadanie przed 10:00
Rozłóżmy teraz dzień, a nawet dobę, na czynniki pierwsze. Śniadania prawie nigdy nie je się w domu, śniadanie je się w barze. Hiszpanie zaczynają pracę teoretycznie o dziewiątej, ale rzucają teczkę czy torebkę na biurko i idą do baru. Na czczo się przecież pracować nie da. A do sjesty jeszcze pięć godzin! Tak więc śniadanie zwykle jedzą przed dziesiątą. Trzeba jednak podkreślić, że spośród trzech celebrowanych w ciągu dnia jedzeniowych rytuałów poranny ma znaczenie zdecydowanie najmniejsze.
I to kolejny element jaskrawo odróżniający Hiszpanię od innych cywilizowanych krajów, zwłaszcza Europy anglosaskiej czy Środkowo-Wschodniej. Do tego stopnia, że wielu Hiszpanów, sam nieraz z takimi pracowałem, w ogóle z porannego posiłku rezygnuje. Wystarczy im lekka kawka, gorąca czekolada albo świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Ci bardziej żarłoczni dorzucają do tego croissanta, jakąś namiastkę naszej drożdżówki albo babeczki - coś z rodziny wypieków cukierniczych lub tost z marmoladą. Popularne jest też jedzenie z samego rana smażonych w głębokim oleju i wysokiej temperaturze churros z cukrem - tradycyjnych, niezwykle tłustych hiszpańskich ciastek, których więcej niż intensywny zapach roznosi się i wdziera dosłownie wszędzie.
Przerwa na kawę
Po porannym posiłku teoretycznie bary powinny pustoszeć. Tymczasem dzieje się dokładnie na odwrót. Od wpół do jedenastej aż do południa nadal pękają w szwach pod naporem ludzi pracy, którzy wpadają na kawę czy małego drinka - słynna pausa de café - co pozwala im przetrwać trudne chwile ciągnące się aż do sjesty, w okolice czternastej. Czyli do pory dnia dla zdecydowanej większości Hiszpanów uchodzącej za świętą, nienaruszalną, nietykalną... a ściśle biorąc, najmilszą i najfajniejszą.
Obiad, nazywany tutaj almuerzo, jest dokładnie zaplanowanym aktem wielkiej duchowej celebracji. Na samo hasło "lunch" Hiszpan purpurowieje. Lunch kojarzy się z szybkim wypadem z pracy, nerwowym oczekiwaniem w kolejce, jak najszybszym zjedzeniem posiłku i jeszcze szybszym uregulowaniem rachunku, po czym pozostaje jedynie powrócić za biurko, do zakładu pracy - gdziekolwiek i jakkolwiek zarabiamy na życie.
Hiszpański obiad w dosłownym sensie nie ma z lunchem nic wspólnego. I pisząc "nic", mam na myśli naprawdę nic, nie zaś na przykład niewiele. Przeciętny Hiszpan na obiad przeznacza mniej więcej dwie godziny. Nikt się nigdzie nie śpieszy. Zbyt długo czeka się na ten moment (od samego rana) i znów będzie się czekać aż do jutra, żeby ktokolwiek miał czelność zakłócić ten duchowy spektakl. Co więcej, w porze obiadu, czyli słynnej hiszpańskiej sjesty, w zależności od regionu kraju nie działa nic albo prawie nic, no może poza centrami handlowymi, ale to głównie z tego względu, że w nich przecież też się jada. Zwykle zamknięte są wszelkie instytucje, banki, mniejsze sklepy czy przybytki kultury. A jeśli nawet nie są zamknięte fizycznie, to i tak o tej porze w żadnym urzędzie niczego się nie załatwi z tej prozaicznej przyczyny, że nie ma personelu, który mógłby nas obsłużyć.
Siesta po almuerzo
W porze almuerzo Hiszpanie z irytacją reagują na samo pytanie, czy "mogę rozmawiać z panią X czy panem Y?". Ale uwaga!, tradycyjne wyobrażenie o hiszpańskiej sjeście, podczas której przysłowiowy Andaluzyjczyk przykryty szerokim sombrero drzemie oparty o ścianę, niewiele już ma wspólnego z rzeczywistością. Być może z meksykańską, ale na pewno nie z hiszpańską. Bo choć są regiony, w których poobiedni sen jeszcze się praktykuje, dzisiaj w czasie przerwy obiadowej raczej się nie śpi. Po pierwsze, dlatego że coraz więcej ludzi pracuje coraz dalej od miejsca zamieszkania i fizycznie nie ma możliwości zdrzemnąć się w swoim łóżku w porze do tego przewidzianej, a po drugie, szybko zmieniający się styl życia i ogólne przyśpieszenie funkcjonowania ludzkiej cywilizacji jakiś czas temu dotarło też do Hiszpanii, gdzie uświadomiono sobie, że sen jest mimo wszystko stratą czasu.
Po obiedzie, najpóźniej o siedemnastej, bary i restauracje definitywnie pustoszeją, są po prostu zamykane i pozostają zamknięte przynajmniej do dwudziestej, choć zwykle nawet o godzinę dłużej. Ze względu na kulinarny obrządek, nam znany w postaci przerwy na lunch, dzień pracy przeciętnego Gonzáleza czy Martíneza siłą rzeczy znacznie się wydłuża. Wielu pracuje do ósmej wieczorem. Aby choć minimalnie zneutralizować tę koszmarną perspektywę, śpieszę dodać, że należy wziąć poprawkę na to, iż w Hiszpanii dzień trwa znacznie dłużej niż na przykład w Polsce. Zimą ciemno robi się około osiemnastej, a w letnich szczytach przewagi dnia nad nocą - o dwudziestej drugiej trzydzieści. Mimo wszystko łatwiej chyba siedzieć w robocie, gdy na zewnątrz pali słońce, niż wtedy, gdy trzeba się zmierzyć z wizją wyjścia z pracy w deszczowo-mgielną szarugę o szesnastej. Ale, żeby nie było złudzeń - Hiszpan o tak zwanym suchym pysku do tej dwudziestej nie pracuje.
Kolacja? Około 1,5 godziny
Zawsze znajdzie czas na podwieczorek kalorycznie lżejszy niż almuerzo, na tyle jednak dobry i obfity, żeby wystarczyło do kolacji. A ta rozpocznie się nie wcześniej niż o dwudziestej pierwszej i serwowana będzie przynajmniej do dwudziestej drugiej trzydzieści. W restauracjach, barach i domach tak samo. W lecie widok Hiszpanów jedzących kolację nawet o dwudziestej czwartej jest czymś tak samo naturalnym jak w Polsce widok knajp i restauracji zamkniętych o tej porze na cztery spusty.
Czy taki rozkład dnia i tryb pracy ma w ogóle sens? Pytana o to Polka, od lat mieszkająca w Hiszpanii, zatrudniona w polskiej ambasadzie w Madrycie, która wcześniej miała okazję zdobywać doświadczenie w hiszpańskich firmach, odpowiada, że za żadne karmelki nie zamieniłaby czasu pracy, jaki obowiązuje w ambasadzie, od dziewiątej do siedemnastej, na ten hiszpański ciągnący się do dziewiętnastej czy dwudziestej. I to mimo jednej marnej półgodzinnej przerwy na ciepły posiłek zamiast długiej, dwugodzinnej i możliwości wyskakiwania w ciągu dnia do baru.
Ale to Polka. Hiszpanie o zmianie swojego dziennego rozkładu zajęć, od lat zakorzenionego w tutejszej tradycji, nie zamierzają nawet słuchać.
Fragment książki "Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko" Macieja Bernatowicza. Wydawnictwo Muza. Premiera: 21 czerwca 2017 r.
"Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko" to błyskotliwy wgląd w to, co współcześni Hiszpanie myślą o swojej historii i tożsamości, co wywołuje w nich radość, a co obawy. Przybliża ich tradycje, postawy życiowe, bieżące wyzwania, z którymi przyszło im się zmagać, ale także niewątpliwe sukcesy, które już odnieśli. Autorska relacja pozwala dostrzec różnorodność, niekiedy graniczącą z wewnętrzną sprzecznością, która wypełnia ten iberyjski kraj. Maciej Bernatowicz ze swadą przedstawia z jednej strony kwestię muzułmańskiej historii półwyspu, autonomicznych koncepcji Basków oraz Katalończyków, czy pozycji państwa we współczesnych realiach globalizacji, z drugiej zaś - zjawiska potęgi piłki nożnej i fenomenu fiest. Dzięki niepowtarzalnej mozaice tematów powstał reportaż wszechstronny.
Maciej Bernatowicz (ur. w 1978 r.) - dyplomata i ekonomista. W Hiszpanii spędził niemal 9 lat, zarówno w przedkryzysowych latach 2002-2005, jak i w "oku kryzysu" oraz "postkryzysowej rzeczywistości" lat 2011-2016. Absolwent Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, student Akademii Dyplomatycznej w Madrycie.