Bieszczadzki drwal. Najniebezpieczniejszy zawód w Polsce?

Roman Markuc, zwany „Ceśkiem” lub „Krzyśkiem” w swoim królestwie - kabinie ciągnika /Bartosz Krupa /East News
Reklama

We wszelkich rankingach najniebezpieczniejszych zawodów na świecie, drwale znajdują się w czołówce. Jak wygląda praca polskich drwali w najbardziej niedostępnych rejonach Bieszczad?

Pracę w lesie cechuje duża śmiertelność wśród pracowników. Co roku drwale doznają urazów, bądź giną w wyniku awarii sprzętu, złych warunków atmosferycznych, czy spadających drzew. W Polsce pod względem śmiertelności na 1000 osób drwale ustępują jedynie górnikom. W liczbach bezwzględnych wyprzedzają ich jeszcze budowlańcy.

W Polsce najwięcej drwali pracuje w bieszczadzkich lasach. Codziennie zmagają się z ulewnym deszczem, zmarzniętym śniegiem, wiatrem, a czasem palącym słońcem. Jak na co dzień radzą sobie z dala od cywilizacji?

Codzienny survival

Bukowiec leży pomiędzy Tarnawą Niżną i Wyżną, Sokolikami Górskimi a Beniową. Jest ostatnim punktem, gdzie na trasie ze Stuposian i Mucznego można dojechać samochodem. Dalej są tylko góry, lasy, wilki i niedźwiedzie.

Reklama

Ruszamy w górę o oblodzonym i zaśnieżonym szlaku. Tę trasę każdego dnia pokonują drwale pracujący pod szczytem wzniesienia. Większość rzeczy zostawiają na górze. Nie opłaca się nosić tam i z powrotem całego sprzętu. I tak prócz niedźwiedzi, nikt nie zagląda do ich obozowiska.

- Ale "Cesiek" dzisiaj nie zjadł obiadu, bo mu niedźwiedzica patelnię ukradła - śmieje się Jerzy Czerenkiewicz, zwany "Jupkiem", jeden z drwali pracujących przy wyrębie.

- Jak to?

- A zostawił ją i niedźwiedzica sobie wzięła razem z obiadem. Tam na dole ma gawrę - wskazuje ręką. - Jakieś 200 metrów stąd. Czasem przyjdzie i coś zabierze, jak nas nie ma.

- Często was odwiedza? - pytam.

- Ostatnio na nią "Lisek" wpadł, jak wracał z góry.

- I?

- Popatrzyła na mnie i poszła - mówi Tomek Barzycki, "Lisek", według wielu najzdolniejszy pilarz młodego pokolenia. - Ona wie, że tu jesteśmy. My wiemy, że jest. Wystarczy hałasować, żeby nic się nie stało.

- Ponoć są sprawdzone metody na niedźwiedzia. Jedni mówią, że trzeba uciekać w dół. Inni, żeby się położyć. Która jest najpewniejsza?

- Najlepiej to nie wleźć na niedźwiedzia i dawać mu znać, że się idzie. On za ludźmi nie przepada - tłumaczy "Jupek".

W marcu 2017 roku w bieszczadzkim Stebniku niedźwiedź zaatakował drwala. Mężczyzna wpadł na niedźwiedzicę, kiedy szedł po narzędzia. Zwierzę pogryzło mu nogi, klatkę piersiową i brzuch. Poważnie rannemu mężczyźnie udało się wrócić do samochodu, którym wraz ze znajomym przyjechał do lasu. Rannego zabrało Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Przeżył.

- Zwierzę musi wiedzieć, że ktoś jest w lesie. Jak się je zaskoczy, to zaatakuje - dodaje szef ekipy, Roman Markuc, zwany "Ceśkiem" lub "Krzyśkiem".

Drzewo trzeba poznać

Praca w lesie nie jest łatwa. Sprzęt często zawodzi powodując niebezpieczne sytuacje, z którymi muszą sobie poradzić. Nie pomaga też pogoda. Jednak największe niebezpieczeństwo i tak stanowią drzewa.

- Drzewo trzeba poznać. Dokładnie obejrzeć. Przemyśleć, w którą stronę najlepiej je położyć, żeby nie poniszczyło okolicy - tłumaczy, siedząc przy ognisku, Roman Markuc.

- A i tak może być niespodzianka - wtrąca "Jupek".

- Jak z tą blizną? - dopytuję Markuca, którego brodę znaczy głęboka bruzda.

- Dokładnie. Ścinaliśmy takiego buka, jak ten - wskazuje ręką. - Jak wielka proca wyglądał. Już się kładł i poszedł nie w tę stronę, co trzeba. Odbił się od świerka i wraca. Stoję, patrzę, a on leci na mnie. Nie wiem, gdzie uciekać, bo z lewej leci konar i z prawej leci. Nim się zdecydowałem to mnie zgasiło - lekko się uśmiecha.

- Jak to zgasiło?

- No tak dostałem, że straciłem przytomność. Po chwili wstaję, patrzę, a wszyscy do mnie biegną, pytają czy żyję. Okazało się, że cały we krwi byłem, a konar poszedł po brodzie. Zszedłem na dół i pojechaliśmy, żeby to zeszyć.

- Następnego dnia chciał już wracać do lasu - dodaje "Jupek".

Chwila nieuwagi

- Naprawdę nie trzeba wiele, żeby zrobić sobie krzywdę - mówi Antek Markuc, syn Romana. - Ścinałem konary i opierałem sobie piłę o udo, kiedy je odrzucałem. Jest taka blokada, która zatrzymuje łańcuch. Raz nie zadziałała i obrócił mi się w pachwinie.

- I jeszcze miałem na sobie nowe spodnie, bo pomyślałem, że nie będę się przebierał, jak to chwila roboty. No i poszło. Całe szczęście, że tylko spodnie rozcięło - śmieje się.

- A ile razy zdarzyło wam się ciągnik wywrócić? - pytam rozgrzebując ognisko patykiem.

- To wbrew pozorom nie takie łatwe. Najgorzej jest przy zjeździe, kiedy jest zapakowany metrówkami. Teraz jest ślisko, droga jest rozjeżdżona, ale spokojnie dajemy radę. Lata wprawy - śmieje się Markuc senior.

- Zbierajmy się. Będzie się ciemno robić.

Zasypujemy ognisko grubą warstwą śniegu, żeby rankiem łatwiej było rozpalić zwęglone kloce. "Cesiek" wiesza wysoko na drzewie żeliwną patelnię. "Lisek" z Antkiem chowają piły i siekiery na półce zbitej z desek, umocowanej poza zasięgiem zwierząt i ludzi. Schodzimy w dół krętym traktem. Ostatni papieros i do powrót do domu. Rano czeka ich kolejny dzień w lesie.

Przygody bieszczadzkich drwali można oglądać od czwartku, 8 marca, godz. 22:00  w trzeciej serii programu "Przystanek Bieszczady" na Discovery Channel.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bieszczady
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy