Chcę wszystkiego do końca

Sto twarzy. I nadal jeden człowiek. Dobrotliwy "Anioł w Krakowie" i ciepły ojciec w "Lejdis", a w spektaklu zdegenerowany "Makbet" albo okrutny "Mr Hyde". Aktor Starego Teatru i profesor PWST.

Na zdj. Krzysztof Globisz, fot. Magda Wunsche&Samsel
Na zdj. Krzysztof Globisz, fot. Magda Wunsche&SamselTwój Styl

Krzysztof Globisz przyznaje, że w życiu prywatnym bywa brutalny, żeby wytrącić otoczenie z płytkiego samozachwytu. Nie interesuje go bylejakość. Gdy gra, ma być najlepszy. Jak kocha, to do utraty tchu. Umrzeć też chciałby po swojemu.

Twój Styl: Przed spotkaniem z panem zastanawiałam się, czy będziemy się wzajemnie kokietować...

Krzysztof Globisz:- Jakżeby inaczej? Przecież to smakowita gra, która po prostu jest dowodem sympatii. Nie oznacza jednak gry wstępnej.

Wie pan, jaką opinię usłyszałam, podpytując o pana w Krakowie? "Rewelacyjny aktor. Hulaka i pies na baby...".

- Podoba mi się określenie "pies na baby". Bo ja jestem wyczulony na kobiety. Byłbym upośledzony, gdybym się wami nie zachwycał. W teatrze mam koleżanki aktorki - mądre i piękne kobiety. Jestem prorektorem PWST - otaczają mnie dziewczęta, które ja do tej szkoły przyjmuję z powodu ich talentu i urody między innymi.

Nie uwodzą, żeby łaskawiej spojrzał pan na nie na egzaminie?

- Ja jestem nietykalny i one też.

To skąd wzięła się opinia kobieciarza?

- Jestem ciepłym facetem - poklepię po plecach, przytulę. Taką serdeczność mam wobec wszystkich - kobiet, mężczyzn. I chłopców też (śmiech). Ale gdybym panią złapał za rękę, ludzie dopowiedzieliby do tego historię. Dlatego żartowałem, że jeśli spotkamy się w hotelu, będziemy rozmawiać przy otwartych drzwiach. Muszę zachować absolutną przejrzystość. Nie chciałbym skończyć jak Dominique Strauss-Kahn.

A los wystawia pana na próby?

- W każdym mężczyźnie toczy się wojna między dwiema osobowościami - donżuanem i Tristanem. Pierwszy miota się, bo nie umie wytrzymać stagnacji i stabilizacji. Drugi wierzy w miłość do śmierci.

Kto w panu wygrywa?

- Zdrada nie jest dla mnie pokusą. Nikt nie ma szansy konkurować z Agnieszką. Inne, nawet wspaniałe kobiety, są - za przeproszeniem - odpryskami.

Ostro powiedziane. Nie obrażą się?

- Ja je szanuję, ale nigdy między mną a nimi nie było sytuacji wiążących. Nikogo więc nie zawiodłem.

Ma pan za sobą nieudane małżeństwo. Czy to nie była wiążąca sytuacja?

- Z pierwszą żoną byliśmy trzy lata. Rozstaliśmy się z przyczyn obiektywnych. Dziś eksżona jest moją życzliwą koleżanką, oboje wykładamy w PWST. Zero żalu. Mnie zresztą przeszłość mało interesuje, wyabstrahowałem się z tego - choć wtedy kosztowało mnie to trochę nerwów, nadużywałem alkoholu.

Czyli jednak hulaka...

- Bawiłem się do czwartej rano w Piwnicy pod Baranami. Pewnej nocy poznałem tam Agnieszkę.

Już nie musiał pan szaleć?

- Gdyby ktoś zapytał, co jest dla mnie szczęściem, odpowiedziałbym: przekonanie, że nigdy nie rozstanę się z żoną. Umarłbym, gdyby mnie opuściła. Wcześniej nie miałem takiej pewności. Jestem od 22 lat z mądrą i spokojną kobietą. Agnieszka bywa ostra, ale tylko słusznie, kiedy na przykład rozleniwiam się i chcę odpuścić sobie próby. Kopie mnie w tyłek, dyscyplinuje.

Żyje w pana cieniu?

- Moje ego nie zajmuje całej przestrzeni. Ma swoje pasje. Skończyła AWF, a teraz - charytatywnie - zajmuje się doradztwem w firmie znajomej i przede wszystkim czuwa nad naszą rodziną.

Jest pan zaangażowanym mężem i ojcem? Wie Pan, ile kosztuje proszek do prania, dodatkowe zajęcia dla młodszego syna?

- Wiem, ale kompletnie mnie to nie interesuje. Po wiktuały schodzę do sklepiku pana Władysława. Na ogół bez portfela. Żona potem reguluje rachunki. Mnie to wzrusza, bo kiedy ja oddaję większość czasu pracy i szkole, ona bierze na siebie odpowiedzialność za mnie, dzieci, za dom. Ale mam czas być ojcem. Jestem dumny z synów. 22-letni Krzysztof skończył studia porównawcze cywilizacji na UJ, uczy się japońskiego.

- W tym roku dostał się na wydział operatorski do łódzkiej Filmówki. Kiedyś może będzie mnie "zdejmował" na planie. Janek jest w trzeciej klasie gimnazjum. Nie wiem, czy zdecyduje się na aktorstwo. Nigdy - w przeciwieństwie do mojego ojca - nie narzucałem chłopcom wyborów. Tata bardzo chciał, bym był prawnikiem jak on. W tym sensie nie pomagam dzieciom w życiu, nie kieruję, raczej pobłażliwie się przyglądam.

Gdyby młodszy syn Jasiek postanowił wstąpić do neofaszystowskiej młodzieżówki albo do gangu złodziei samochodów, też by pan się pobłażliwie przyglądał?

- Boże, a skąd taki pomysł? Jeśli coś takiego wpadło mu do głowy, zamiast słów: "Nie wolno!", zapytałbym: "Dlaczego?". Dopiero, gdy takie pomysły zagrażałyby jego zdrowiu, życiu, interweniowałbym.

Pan nie ukrywa, że bywa wtedy wybuchowy.

- Nie jestem potworem, ale jeśli sprawdzimy w słowniku psychologicznym definicję choleryka, wpasowuję się.

"Choleryk - typ silny, niezrównoważony. Niecierpliwy, narażony na niepokój, przeradzający się czasami w depresję lub brak opanowania i agresję".

- Otóż to. Człowiek, który dusi w sobie emocje, najczęściej zapada na chorobę ciała, raka, nadciśnienie. Złość, żal, smutek odkładają się. Ja natomiast wymiatam to z siebie. Nie bardzo przejmuję się, jak odbierają mnie inni. Tu chodzi o egoizm i mój komfort psychiczny.

Gnoi pan czasem ludzi?

- Nigdy. Kupiłem sobie kiedyś GPS. Kobiecy głos mówi mi, co mam robić, a ja się z babą kłócę. I tak nie wyżywam się na kolejnej napotkanej osobie (śmiech).

Za to podobno "bije" pan ojca Pio!?

- Bo mnie nie słucha! Według włoskich zwyczajów, gdy prosi się świętego o coś, a on tego nie załatwia, można mu przyłożyć. Mam kłopoty z kolanami, leczono mnie operacyjnie i cały czas się modlę, żeby było lepiej. A jest gorzej, więc czasami robię mu awantury.

A jednak we wsi Kopytówka, gdzie ma Pan dom i kawałek ziemi, zbudował pan ojcu Pio kapliczkę. Czym sobie zasłużył?

- Byliśmy z żoną na półwyspie Gargano i modliliśmy się o zdrowego syna, bo podobno ojciec Pio "specjalizuje się" w chłopcach. Okazało się, że tam "zaszliśmy" w ciążę. Potrzebowałem jakiegoś symbolu wdzięczności także dlatego, że na mojej ziemi w Kopytówce stał kiedyś dwór Paszkowskich, gdzie wydarzył się cud. Obraz Matki Boskiej zaczął płakać krwią. Nie mogę tego ignorować, to poniekąd "moja" Matka Boska.

Stąd ta bogobojność?

- Życie człowieka bez wiary w coś potężnego jest bezsensowne, bo uwalnia go od wszelkich zakazów. Potrzebujemy tych dziesięciu przykazań i nie ma dla mnie znaczenia, czy wymyślił je Bóg, czy mędrzec. Moja wiara to nie moherowe pikniki spod Pałacu Prezydenckiego. Ja po prostu potrzebuję autorytetu, wskazówek, jak nie być złym, głupim.

W rolach także szuka pan podpowiedzi? Zagranie potwora, oprawcy, degenerata uczy, jak być lepszym?

- Teatr zawsze miał terapeutyczną moc. Pod warunkiem, że roli się nie odgrywa, tylko w nią wchodzi. Czyż nie na tym samym opiera się wiele terapii - między innymi modna technika Hellingera?

Nauka aktorstwa przypomina takie psychowarsztaty? Kusi pana czasem, żeby manipulować ludźmi?

- Bywa, że zachowuję się jak postać, nad którą pracuję. Nagle z poważną miną mówię: "Do komory gazowej wszystkich gejów i czarnuchów". Sprawdzam, czy ktoś daje się nabrać, jak reaguje otoczenie. I żeby było jasne, kocham gejów i Afroamerykanów. Ćwiczę warsztat codziennie. Godzinę przed spektaklem jestem w teatrze. Chodzę po garderobie i upewniam się, czy potrafię na zawołanie stać się wściekły, smutny, rozpłakać się, zwariować. Jeśli trzeba - zwymiotować. Mnie nie interesuje odgrywanie tych stanów, ja mam stać się postacią. Wie pani, to znowu wynika ze swoistego egoizmu - funduję sobie kilkaset żyć w jednym życiu.

Czy aktorstwo nie ociera się o obłęd? Wieczne budowanie równoległych światów. Jak to jest przy najprostszych czynnościach, gdy na przykład sto razy trzeba odstawić na stół szklankę? Paranoja...

- Trzeba być bardzo silnym, żeby nie zwariować. Tak nasycam się rolą, że rodzę w sobie potwora. I ten potwór ma nie tylko swoją świadomość, ale także podświadomość. Jest złożony jak ja. Więc potwór to drugie życie we mnie. Ważne, żeby umieć z niego wyjść na zawołanie, nie dać przejąć kontroli.

Odchorowuje pan role?

- Nie jestem cyborgiem, każda rola to dziura w psychice. Pieniądze to drobne zadośćuczynienie. (śmiech).

Aktor musi pić, żeby radzić sobie z napięciem?

- Alkohol jest cudownym wynalazkiem. Należy go spożywać. Moi koledzy, aktorzy antyczni, w czasie prób rozcieńczali trunki. Pół butelki wina i pół wody. Podczas gry już nie rozcieńczali. Nie popieram. A jednak podoba mi się ta idea.

Zdarza się panu podkręcać alkoholem przed występem?

- Nigdy. Za to po spektaklu szklanka wina uspokaja jak neospasmina. Oczywiście lepiej byłoby uprawiać jogging, ale łatwiej się napić. Zawsze mówiłem, że ten zawód jest dla ludzi zaburzonych, uzależnionych od emocjonalnej huśtawki. Takich wiecznych dzieciaków.

Właśnie. Koledzy aktorzy mówią o panu: duży chłopiec.

- To komplement. Kiedy idę zmierzyć się z nową rolą, muszę być otwarty, naiwny, zapomnieć o zasadach dorosłego życia - jak pięciolatek. Tylko dziecko jest kreatywne, bo ma w sobie radość, nie jest wyrachowane. W pełni oddaje się sytuacji. Tak jak ja roli. Pielęgnuję w sobie chłopca i dzięki temu patrzę na życie jak na zabawę. To nie jest poważny świat, to frajda.

Frajdą jest choroba, śmierć bliskich?

- Pewnie, że dotyka mnie czyjaś choroba czy to, że ktoś odchodzi. Ale to też rodzaj przygody. Po śmierci rodziców czułem się opuszczony. A potem myślałem: "Ktoś się mną zabawił, więc ja też się zabawię i wyśmieję tę śmierć". Rozprawiam się ze smutkiem, przypominając sobie zabawne chwile. Na przykład, gdy moja piękna mama ganiała po domu naga. "Ziuta, co ty robisz? Tak przy dziecku?!", oburzał się tata. "Dobrze, niech mnie taką piękną zapamięta". Kiedy dotyka nas nieszczęście, powinniśmy je obrócić w żart. To taka dziecięca przekora, prowokacja.

A może lubi pan prowokować, żeby zawsze być gwiazdą? Podczas prowadzenia pewnej imprezy wywołał pan skandal niefrasobliwym zwrotem do Donalda Tuska: "panie premierze, za idiotę robię tu ja".

- Zupełnie źle zrozumiano moje intencje. Chciałem, by pan premier, którego nadzwyczajnie szanuję, był wyłącznie merytoryczny, a ja miałem zapanować nad widownią. Nie chodziło mi o skupienie uwagi na sobie.

Dlaczego mówi pan, że być popularnym to obciach?

- Nie interesuje mnie to.

Większość aktorów tak twierdzi.

- Ja wiem, że jestem popularny, że ludzie mnie rozpoznają i jest to pewien kłopot. Nie mogę się upić tak, żebym leżał na jakimś przystanku, nie wypada mi kląć, zachowywać się ekscentrycznie.

Gérard Depardieu uważa odwrotnie - że trzeba być sobą. Niedawno w samolocie zsiusiał się ostentacyjnie w kabinie. Nie był naćpany ani pijany, ale tak zaprotestował przeciw uporowi stewardesy, która przed startem nie pozwoliła mu skorzystać z toalety.

- I napisały o tym wszystkie brukowce. Może dotknęła go mania wielkości.

A pana?

- (Żachnięcie). Jeśli zaprotestuję, to pewnie znaczy, że jednak mnie dotknęła. Nie czuję się lepszy od kogokolwiek ani nieomylny. Mam na koncie kiepskie role, które zagrałem dla pieniędzy albo ze strachu, że wypadnę z rynku.

Kiedy aktor powinien zejść ze sceny?

- Nie ma granicy wieku, jeśli chodzi o grę. Do 70. roku życia mogę być profesorem, a jeśli studenci mnie zechcą, dłużej. Gdy nie gram, zaczynam filozofować, zastanawiać nad SENSEM. I to mój plan emerytalny. Będę czytał. Nałogowo kupuję książki o psychologii, filozofii. Żeby było jasne - nie rozumiem większości dzieł, które czytam. Ale dumą napełnia mnie te 25 procent, które pojmuję. Nie mogę się doczekać starości, żeby czytać.

Przyznał pan: "Coraz trudniej mi grać". Dlaczego?

- Mnie nie wypada już rozczarować publiczności, mieć gorszego dnia. Muszę bardziej się koncentrować, bo młodym wybacza się wpadki. Ale mnie nie. Ludzie oczekują mistrzostwa. Denerwuję się, że nie podołam.

Tęskni pan za rolami amantów? Teraz częściej pojawia się pan w rolach ojców, dojrzałych mężczyzn.

- Czy martwię się, że jestem starszy, grubszy? Pomarszczony? Ostatnio po rewolucyjnej zmianie diety schudłem. I co się okazało? Gdy byłem potężniejszy, miałem więcej propozycji. Nadwagę mam w genach - rodzice także nie byli szczupli, nie mam też dobrego metabolizmu. Z żoną podobamy się sobie niezależnie od figury. W zasadzie im więcej kilogramów, tym lepiej.

Z wiekiem zaczął się pan wstydzić nagości na scenie, wciągać brzuch?

- Wstyd nie nadszedł z wiekiem czy nadwagą. Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia. Mogę biegać nago przed publicznością, o ile to ma sens. W spektaklu Zaratustra Iwona Bielska myje mnie golutkiego. Proszę pani, człowiek jest stworzony, żeby chodzić nago. Jak tylko jadę do swojej Kopytówki, staję się nudystą. Przy synach tego nie robię, bo czuję ich skrępowanie, a wolność polega na tym, żeby uszanować ich uczucia. Ale lubię swoje "nadmiary" i nie będę sobie robił kaloryfera.

Chodzi pan na fitness?

- Kiedyś forsowałem ciało ostrymi ćwiczeniami, przez co nadwerężyłem sobie poważnie kolana. Gdy tylko mogę, uciekam pod wodę, ale nie dla sportu. Nurkując, tak jak po alkoholu, podczas gry czy w stanie zakochania, odczuwam odmienny stan świadomości - dziwność, beztroskę. Jest pięknie i dobrze. Jak w łonie matki.

Cieszy się pan życiem, nie dostrzegłam ciemnej strony Krzysztofa Globisza. A jednak w książce Notatki o skubaniu roli wspomina Pan, że przyszłość wydaje się Panu smutna.

- Kiedyś uległem przekonaniu, że nie wypada być starym. Jednak pogodziłem się z tym i przestałem buntować się przeciw wizji 75-letniego Globisza. Liczę jeszcze na dwadzieścia parę lat frajdy, a potem chciałbym umrzeć w sekundę.

Uważam, że człowiek powinien mieć prawo odebrać sobie życie.

Skoczyłby pan z Nosala?

- Nie, bo ucierpiałaby moja rodzina. Chciałbym umrzeć w pełnej odpowiedzialności za bliskich, a rodzinie samobójcy nie są wypłacane świadczenia pogrzebowe. Narobiłbym podwójnego kłopotu. Ale kto wie? Człowiek używa tylko pięć procent własnego mózgu. Czyli w zaledwie pięciu procentach wiemy, kim jesteśmy i na co nas stać...

Rozmawiała Marta Bednarska

Twój STYL 12/2011

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas