Grałem Adasia i żyję!

Stres, pot, łzy. Ale jaka frajda! O swoich rolach Adasia M. mówią nam mistrzowie: Marek Kondrat, Andrzej Chyra, Wojciech Wysocki, Cezary Pazura i Adam Woronowicz.

Na zdj. Andrzej Chyra, Marek Kondrat, Cezary Pazura, Adam Woronowicz, Wojciech Wysocki
Na zdj. Andrzej Chyra, Marek Kondrat, Cezary Pazura, Adam Woronowicz, Wojciech WysockiEast News

Marek Kondrat

Miauczynski wielokrotny: "Dom wariatów"," Dzień świra", "Wszyscy jesteśmy Chrystusami".

Byłem przy narodzinach Miauczyńskiego, czyli, nomen omen, na planie "Domu wariatów". Potem Marek dawał mi wszystkie scenariusze swoich filmów do czytania - jestem tym wyróżniony. Od początku miałem świadomość, że ciężko będzie mi udźwignąć kolejną wersję wcielenia się w tego człowieka. Każda kosztowała mnie dużo stresu, emocji. Po "Domu wariatów" nie przyjąłem od razu od Marka nowej roli. Ze strachu, z bólu, z pamięci pierwszego filmu.

Reżyser nie nalegał. A jego bohater to uniwersum, którego przecież nie musi grać jeden aktor. Przed "Dniem świra" długo dywagowaliśmy, kto mógłby zagrać Adama. Wymieniłem kilka nazwisk, rozpatrywał je, dzwonił do kolegów aktorów. Był niepewny. Bo dla niego moment oddawania scenariusza, po trzech latach pieszczenia go, jest zawsze cierpieniem. Realizację powierzyłby najchętniej komu innemu, gdyby mu zaufał.

"Dzień świra" kosztował mnie dużo: opadałem z emocji prawie rok. Na początku tego nie czułem: jak sportowiec po zawodach, poddany adrenalinie, który nie zdaje sobie jeszcze sprawy ze zmęczenia, kontuzji. Refleksje przychodzą później. Podpowiada je ciało, mózg. Pamiętam galę festiwalu filmowego w Gdyni, gdzie odbierałem nagrodę za rolę Adama, choć jestem zażenowany, że się do tego odnoszę. Ale rozsypałem się tam. Na ogół umiem klecić zdania, trzymać twarz. Wtedy się nie udało, Adaś mnie pokonał. Wraz z nagrodą pojawiła się też ulga, katharsis. Byłem bardzo przejęty, że ten mój bohater trafił do jurorów i do ludzi, milionów Polaków. Przedtem nie miałem zielonego pojęcia, że tworzymy film wyjątkowy. Aż do premiery w Krakowie, na jakimś zagubionym osiedlu. Połowa publiczności była zaproszona, a połowa kupiła bilety w kasie: łyse karki, mieszczki krakowskie, cały przekrój społeczeństwa. Siedziałem opętany ze strachu. Pierwszy raz miałem obejrzeć film, i to od razu z widzami! Myślę: "Jak te ch... i k... zaczną latać po ekranie, publiczność mnie zlinczuje!". A miałem z tymi wyrazami problem podczas realizacji.

Kiedy zobaczyłem i usłyszałem reakcje ludzi, zrozumiałem, cośmy nakręcili. Jak ważny to film. Nie przesadzam. Ostatnio na stacji benzynowej za granicą podeszło do mnie kilku rodaków, wyjęli płyty DVD z "Dniem świra" i poprosili o podpis. "Nie rozstajemy się z tym filmem, oglądamy non stop", powiedzieli. Nie mogłem uwierzyć: to jakiś masochizm! Choć film ma warstwę komiczną, to przy kolejnym oglądaniu boli.

Codziennie odkrywam, jak wiele osób posługuje się językiem Adasia. Był u mnie specjalista od układania podłóg. Poprosiłem, żeby powiedział, kiedy skończy, a on: "Dam znak, sygnał". "Co pan powiedział?", myślałem, że się przesłyszałem - tak mówił przecież Miauczyński. On na to, że wszyscy tak mówią u niego w firmie. Znają też na pamięć dialog Adasia z synem o nauce angielskiego. Tu kolejna anegdota. Otwierałem w Gdyni sklep z winami. Wspólnik powiedział, że najpierw pojedziemy do teatru gdyńskiego, gdzie po spektaklu uroczyście ogłosimy otwarcie. Ukrył przede mną, że grają tam akurat setne przedstawienie "Dnia świra". Aktor grający Adasia zszedł na minutę ze sceny, a ja zastąpiłem go w rozmowie z synem o angielskim. Widownia zamarła. Żegnał mnie huragan braw. Nagle sobie zdałem sprawę, że widzowie znają na pamięć te dialogi. A Adaś jest nośnym bohaterem naszej świadomości, wrósł w pojęcie świra, uniwersalnego gościa. Jego nerwowość, osobliwość, wrażliwość buduje oczywiście język. Aktor nie ma tutaj pola do popisu: jak się wychyli, doda coś od siebie, od razu wypada z kontekstu.

Język Koterskiego jest uwikłany w epokę romantyczną, świadomie pisany 13-zgłoskowcem, rytmicznie. Koterski oddycha romantyzmem po 6. i 7. sylabie, bo "taki jest rytm uderzeń serca polskiego", jak to sam patetycznie ujął. Adama nazywam zjawiskiem, które tkwi we mnie i w wielu z nas. Wszystko przez geniusz literacki Marka, który pokazał życie skromnego człowieka, mieszkającego na polskiej ziemi. Nie zastosował żadnego szablonu. Spenetrował tylko to, co nieznane, za pomocą własnych doświadczeń i pamięci emocjonalnej. Marek nie myśli w kategorii całego kraju, jak inni twórcy. Oni chcą powiedzieć wszystko o Polsce, a tak się nie da. Marek opowiada historię poprzez jedną osobę, czyli Miauczyńskiego: nagle się okazało, że to postać odkodowana w wielkiej liczbie rodaków. Doskonały zabieg twórczy, jednocześnie skromny i skuteczny.

Nie żałuję, nie zazdroszczę, że nie przyjąłem najnowszej roli Adama. Czekam na projekcję jak zwykły widz. Po premierze pójdę do kina, kupię bilet i zasiądę na widowni.

Adam Woronowicz

Miauczyński najnowszy, sterroryzowany przez kobiety w filmie "Baby są jakieś inne".

Udało mi się zagrać w tym filmie bez presji. To nie jest historia życia Adasia w odcinkach, serial. On żyje w różnych epokach, rozpięty między latami 80. a początkiem XXI wieku. Choć mianownik jest wspólny: to polski inteligent zagubiony w bloku, borykający się z problemami. "To co, mam zapuścić wąsy?", zapytałem reżysera przed zdjęciami.

Zaprotestował. Zrozumiałem, że w tym projekcie interesują go kobiety. Jako pretekst do rozmowy o nas, facetach. Tekst jest najważniejszy: prowadzi rytm, tempo. Nie było żadnej dyskusji pod hasłem: jak sobie wyobrażasz tę postać? Marek napisał mnie i Robertowi Więckiewiczowi, kim jesteśmy, gdzie zmierzamy. Przez kilkanaście dni zdjęciowych siedzieliśmy z ekipą w hali w Łodzi. Otoczeni tzw. green boksem udawaliśmy, że jedziemy przez Polskę. Dla mnie to była poważna, mrówcza praca: nie komedia, ale dramat. Kiedy jakaś scena wychodziła, Koterski chwalił: Super, Adamo!

Oglądając dubla, cały był w monitorze, spalał się, sam pokazywał, jak mam grać. Ten film mnie wiele kosztował w dobrym znaczeniu. Identyfikowałem się z moim bohaterem już wcześniej, oglądając Koterskiego. To mycie rąk po kilka razy, przesypywanie kawy w kubku, różne wariactwa, ta nerwowość, te emocje na wierzchu - wszyscy tacy jesteśmy. Nie tylko faceci. Adaś jest nam bardzo potrzebny. Nie mamy swojego Bonda, tylko jego. Wszedł do polskiego kina tylnymi drzwiami. Na początku niezauważony. Usiadł z tyłu, a potem się okazało, że konferencja, na którą wpadł, jest z jego powodu.

Cezary Pazura

Wiecznie drugi Miauczyński z filmu "Nic śmiesznego".

Po pracy u Koterskiego trzeba jechać do sanatorium. Normalne to nie jest. A już na pewno - niestandardowe. Przede wszystkim Marek wymaga bezwzględnego posłuszeństwa. Po drugie, gry na wysokich emocjach, z ciągłą temperaturą. Czyli jak zwykły człowiek ma 36,6 °C, to jego aktor 37,7. Wyobrażacie sobie mieć przez miesiąc

gorączkę? Gra się na bebechach, jakby to określił Witkacy. Bo rola Miauczyńskiego jest jak wiwisekcja. Nic dziwnego, że trzeba ją potem odleżeć w łóżku, przetrawić.

Filmy Marka są wielowarstwowe, za każdym razem dostrzegamy coś nowego. Moje wspomnienia z planu są też zabawne - przecież Koterski jest podobny do Miauczyńskiego albo na odwrót. Poprawia ciągle spodnie, słodzi w specjalny sposób herbatę, wszystko, co zawarł w scenariuszu, jest osobiste. To intelektualista, świetny obserwator. Na planie bardzo przestrzega dyscypliny, bywa chimeryczny, niełatwy we współpracy. Raz spóźniłem się dziesięć minut przez korki. A Marek był już, jak sam mówi, rozmontowany. Batonik, który jadał zawsze o 12, popijając kawą, spożył o 8.15. "Nie mogę pracować, rozmontowałeś mnie", narzekał.

Już po lekturze scenariusza zawołałem: "O, Boże, to o mnie!". Wiem, że takie odczucia mają inni widzowie. Największym odkryciem Koterskiego jest to, że wszyscy mamy podobnie ułożony układ histeryczny. Bo poza mięśniowym, krwi i kostnym jest też, moim zdaniem, histeryczny, który rządzi nami coraz silniej. Przywary Miauczyńskiego zaczynają się już w nazwisku - przecież to nie przypadek. On ciągle miauczy, narzeka, pragnie być pierwszy. A to choroba XXI wieku: chcemy być prezesami, premierami, zarządcami.

Świat pełen jest Adasiów, którym się wszystko należy, którym brakuje pokory. Kiedyś poszedłem do psychologa z pewną sprawą, naiwnie myśląc, że mój problem jest jedyny na świecie. Specjalista zalecił mi tylko oddychanie, relaks itd. "Proszę pana, każdy z nas przeżywa to w różnych momentach życia", dodał. Byłem zdumiony. Koterski jest świetnym psychologiem, który ubiera teorie w obrazki. Jego filmy zaliczam do psychologicznych.

Mój wkład w ten film? Namówiłem Marka, abym jako narrator wypowiadał też didaskalia, czyli to, co scenarzysta zapisuje dla twórców. Szkoda mi było tej literatury, którą stworzył dookoła filmu. Marek jest wspaniałym pisarzem, powinien pisać książki. Już na planie czułem, że film będzie inny, wyjątkowy.

Pozostawała obawa, czy to się spodoba widowni. W kinach obraz przepadł bez echa. Drugie życie dostał w dystrybucji na kasetach wideo - okazał się gigantycznym hitem. Do tej pory spotykam ludzi, którzy znają teksty z filmu na pamięć. Wczoraj wsiadłem do windy i usłyszałem: "Gdzie ta winda jedzie? W bok?". Tak mówi mój bohater! Inne weszły do powszechnego języka, jak "kurna Olek, czarny Olek". Ja sam przyswoiłem wiele powiedzonek Adasia: "No tak, ja tu stoję na deszczu, wilki jakieś!". Cieszę się, gdy koledzy wołają do mnie: "Cześć, Adasiu, reżyserze!". Chwalę się, że film uznany jest za kultowy, obok Misia czy Rejsu.

Wojciech Wysocki

Miauczyński spięty z "Życia wewnętrznego".

Michał Miauczyński (który dopiero w kolejnych filmach stał się Adamem) wziął się z podpatrywania Marka Koterskiego. Znaliśmy się wcześniej prywatnie. Wiedziałem, że mówi w filmach o sobie. Wątki autobiograficzne są przetworzone, choć... Naszym scenografem był Wojtek Marczewski, zdjęcia mieliśmy w łódzkiej hali. Przygotował pokój dla Miauczyńskiego, który nie spodobał się reżyserowi. Kolejna próba: wciąż było nie tak. "Popraw", prosił Koterski. Kiedy następna dekoracja pokoju nie spełniła jego oczekiwań, zamówił taksówkę i zawiózł scenografa do swojego mieszkania na "łódzkim Manhattanie". "Zobacz, jak to ma wyglądać", powiedział.

Przyznam się, że na początku nie zrozumiałem scenariusza. To był nowy, hermetyczny język, nieznane tereny, skok na głęboką wodę. Dialogi u Koterskiego nie są proste, ale wyraziste. I, paradoksalnie, łatwe do zapamiętania. Nawet ekipa zaczęła mówić tym językiem, np.: "Ja przecież dobrze chcę dla ciebie, pragnę". Takie słowne klisze stanowią odbicie emocji, szybko wpadają w ucho. Albo słynna maniera Miauczyńskiego, który mówiąc, od razu siebie koryguje: "Walnąłbym cię tą sztywną kawałkiem... yyy, tym sztywną kawałkiem!". Długo łapałem się na używaniu jego zwrotów.

Minęło ponad dwadzieścia lat, a ja je wciąż pamiętam. Najpierw musiałem Miauczyńskiego zrozumieć, żeby go zagrać. Upadły etos polskiego inteligenta, który ma kompleksy, że nie poznał do końca Mickiewicza, Wyspiańskiego, ale i poczucie wyższości. Gnieździ się w ciasnej klitce, żyje za 1500 zł miesięcznie, doznaje upokorzeń od nowobogackich. Wiele rzeczy tłumaczy jego zachowanie, a jednak to potwór. Kałużyński napisał o Miauczyńskim "Wampir z windy". Miał rację. Kiedy kończył się dzień zdjęciowy, trafiałem do hotelu pełen zwątpienia.

Kombinowałem: może trzeba było dziś zagrać inaczej, mocniej, aktywniej? Wiadomo, że pracy nie powinno się mieszać z życiem, ale to niemożliwe. Role śnią mi się po nocach, ta - najdłużej. Żałuję, że do filmu nie weszły sceny z udziałem Tadeusza Łomnickiego, który wcielił się w mojego ojca. Marek po długim namyśle wyciął je. Choć zagrałem w kilkudziesięciu filmach, na pytanie, które role są ważne, poza tą u Hassa w Pismaku, wymieniam Miauczyńskiego.

Andrzej Chyra

Miauczyński pijący z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami".

Kilka dni przed przyjęciem roli po raz pierwszy w życiu przyśnił mi się Marek Kondrat na planie zdjęciowym. Wkrótce zadzwonił Marek Koterski i zaproponował, abyśmy z Kondratem wcielili się w postać Adama. I tak się stało.

To dość niezwykłe, bardzo filmowe. Dodam, że nigdy wcześniej ani później Marek Kondrat mi się nie przyśnił. Ten film jest jednym z najmniej śmiesznych, jakie stworzył. To studium choroby alkoholowej, ale ja jestem tylko wykonawcą. Wyobrażam sobie, że Marek Koterski musiał to przeżywać, w końcu opowiada nieco przetworzoną własną historię. Nie odnosiłem się do wcześniejszych jego filmów, do innych wcieleń Adasia.

Nie mam zdolności naśladowczych, parodystycznych, zresztą to jest zewnętrzne, niebezpieczne. A Marek prowadzi aktorów na krótkiej smyczy, rygorystycznie przestrzega scenariusza. Trudno o indywidualny rys, zaznaczenie siebie. Myślałem, żeby być choć trochę podobnym do Marka Kondrata. Ale na chęciach się skończyło: nie jesteśmy podobni. Nic z tym nie mogłem zrobić (śmiech). Najtrudniej było mi zagrać sceny pijaństwa. To piekielne, karkołomne zadanie, bo aktor je przerysowuje albo nie jest wiarygodny. Muszę przyznać, że nie byłem zadowolony w stu procentach z mojej pracy.

Film widziałem tylko raz, na premierze, wkrótce obejrzę ponownie, już bez takich emocji. Zwykle lubię i zżywam się ze swoimi bohaterami. Adama staram się zrozumieć, ale nie tłumaczę go za wszelką cenę. Marek daje widzowi przekaz: człowiek jest niedoskonały, ale zawsze godny szacunku, miłości. A człowieczeństwo jest nie tylko piękne, bywa komiczne, tragiczne. Ja też tak starałem się myśleć o mojej postaci.

Praca z Koterskim była wyjątkowa, choć nie umiem tego rozebrać na argumenty. Chodzi o spotkanie z wyjątkowym człowiekiem, twórcą świadomym i precyzyjnym, dzisiaj - rzadkość.

Wysłuchała Magdalena Kuszewska

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas