Kościół - nieczuły, gnuśny, zbędny?
- Podoba mi się podekscytowanie, z jakim opowiadasz o Kościele - jakbyś mówił o jakimś wyjątkowo ekskluzywnym klubie dżentelmenów - stwierdza , w rozmowie z Szymonem Hołownią, Marcin Prokop.
Marcin Prokop: - Skoro już poruszyliśmy temat Kościoła, muszę cię zapytać, po co on ci jest właściwie potrzebny. Na oko wydajesz się wcale inteligentnym człowiekiem z pretensjami do bycia indywidualistą, więc po co ci to całe stadko?
Szymon Hołownia: - A po co człowiekowi ojciec, matka, bracia i siostry?
P:- To jest ten rodzaj zależności?
H: - Ja tak to czuję. Dla mnie jest to sprawa niemal organiczna. Nie dlatego że mam jakoś specjalnie rozwinięty instynkt stadny - przeciwnie. Ale nawet mimo to czuję, że Kościół, wspólnota, to coś, co wynika z natury człowieka, od czasów Adama i Ewy. Sam nie jesteś w stanie dojść do nieba, gdyż zostałeś stworzony jako istota społeczna.
- Przerażę cię jeszcze bardziej - w niebie też będzie Kościół, co więcej - już jest. Wierzymy przecież w coś, co naszym kościelnym żargonie nazywamy "świętych obcowaniem". Przez długie lata powtarzałem tę frazę jak papuga na każdej niedzielnej mszy świętej i dopiero mój ulubiony amerykański apologeta Peter Kreeft pokazał mi, o co w tym tak naprawdę chodzi. To on otworzył mi oczy na fakt, że o tym, iż Kościół jest w pewnym sensie naturalnym stanem człowieka, dowiadujemy się nie tylko "z dołu" - patrząc na to, jak urządzone jest życie na ziemi, ale i "z góry"!
- Ileż ulgi przyniosłoby tym, którzy uparcie koncentrują się na kataleptycznym organiście czy smędzącym księdzu, uświadomienie sobie, że po tamtej stronie też mamy Kościół - Kościół świętych, którzy będą po bratersku wzmagać w nas pragnienie Boga, opowiadając nam swoje losy. Kościół, w którym nikomu nie będzie brakowało niczego, bo wszyscy dadzą sobie wszystko, każdy z nas "zanurkuje" we wszystkie doświadczenia innych, poznamy siebie tak, jak zna nas Bóg.
- Kreeft mówi, że niewykluczone, iż wymienimy się poznaniem nie tylko z ludźmi, ze świętymi, z Maryją, ale i z aniołami albo z kosmitami, w końcu Chrystus nie jest lokalnym bóstwem, a Bóg - jak mówi Pismo - ma być "wszystkim we wszystkich". To jest Kościół, w którym będziemy mieć już inny język, jako że wszelkie ziemskie próby mówienia o niebie są jak streszczanie Wergiliusza językiem dwulatka. Tam już nie ma religii. Jak pisze Kreeft : "Religia jest drabiną, Bóg jest dachem. Religia jest trampoliną, Bóg jest basenem. Religia jest tratwą, Bóg jest drugim brzegiem". Tam wszyscy będziemy Kościołem - doszedłem więc do wniosku, sam dla siebie, broń Boże, nie chcę tu oceniać nikogo innego - że byłbym kretynem, nie wchodząc do niego już teraz.
P: - Czy z tego wynika, że niemożliwe jest spotkanie z Bogiem i bycie zbawionym bez udziału Kościoła katolickiego? Czy ktoś, kto w ogóle nie wierzy w Boga, kto realizuje w swoim życiu zakład Pascala, żyje i postępuje według tych prawideł - zostanie zbawiony? Nie ma wiary, lecz żyje zgodnie z nauką Kościoła?
H: - Wiem jedno - dla człowieka nie ma innej drogi zbawienia niż Chrystus, Chrystus jest bramą, przez którą wchodzi się do nieba. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że Bóg wpisuje jakoś w swój Kościół ludzi, którzy za życia formalnie stoją poza nim, dostrzega, że mają intuicję dobra, a Bóg żadnemu dobru nie da upaść na ziemię, jest przecież Ojcem całego dobra, jakie jest na tej ziemi. Oni być może rozpoznają Chrystusa dopiero w momencie śmierci. Jeżeli żyli blisko prawdy, jeżeli ona realizowała się w ich życiu, jeżeli nią nasiąkli, to istnieje prawdopodobieństwo, że będą to kontynuować po śmierci.
- Pamiętam pewnego starego księdza, który na pogrzebowych kazaniach przeróżnych grzeszników powtarzał: "Pan Bóg ma swoje sprawy z ludźmi...". Trudno ocenić, jaką rolę w tym podążaniu za intuicją Dobra mogłyby odgrywać religie niechrześcijańskie. Kościół mówi, że chociaż nie można wykluczyć, iż jakiś promień łaski może przez te religie przebijać się do ludzi, nie oznacza to, że wszystko w nich jest zbawcze, a chrześcijański sakrament jest jednak najpewniejszym kanałem tej łaski, bo jest miejscem autentycznego spotkania z żywym Chrystusem Może są tacy, którzy stają się odbiorcami łaski nie dzięki praktykom, lecz dzięki wierze.
P: - Czy to, co w tej chwili mówisz, to jest oficjalne stanowisko Kościoła?
H: - To moja interpretacja tegoż stanowiska, ale niewzięta z sufitu. Żebyś miał jasność, to kawa na ławę, zacytuję dokument - słynną, wydaną w 2000 roku deklarację Dominus Iesus. O jedyności i powszechności zbawczej Chrystusa i Kościoła: "Z pewnością, różne tradycje religijne zawierają i ofiarowują elementy religijności, które pochodzą od Boga i stanowią część tego, co "Duch Święty działa w sercach ludzi i w dziejach narodów, w kulturach i w religiach". W istocie niektóre modlitwy i niektóre obrzędy innych religii mogą przygotowywać na przyjęcie Ewangelii, ponieważ stwarzają pewne sytuacje lub są formami pedagogii, dzięki którym ludzkie serca zostają pobudzone do otwarcia się na działanie Boże. Nie można im jednak przypisywać pochodzenia Bożego oraz zbawczej skuteczności właściwej chrześcijańskim sakramentom.
- Z drugiej strony nie należy zapominać, że inne obrzędy, jako związane z przesądami lub innymi błędami, stanowią raczej przeszkodę na drodze do zbawienia". Jasne, że instytucja musi w pewnym momencie powiedzieć: "Tu jest Kościół". Dostaliśmy od Jezusa dziedzictwo i musimy go pilnować. Mamy pilnować przestrzeni, gdzie - zgodnie z Jego słowami - jest cała prawda i On jest z nami aż do końca świata. Ja nie jestem jednak od tego, żeby wyznaczać Bogu granice działania, ślepy też nie jestem i widzę, jak wyprzedzają mnie na drodze do świętości ludzie innych wyznań.
- Przekonałem się też, że znacznie więcej pożytku przynosi głoszenie tezy: "Poza Kościołem nie ma zbawienia", niejako w drugą stronę: "To w Kościele jest zbawienie". Nie ma się co bawić w nadaktywną Straż Graniczną, trzeba znaleźć sposób, by powiedzieć: "Człowieku, tu masz Jezusa i cały ekwipunek na podróż do nieba: masz sakramenty, braci, Ducha Świętego, który jednocześnie wskazuje ci drogę, ale też działa jak okulary przeciwsłoneczne, żeby Światło, którego nie możesz jeszcze znieść, cię nie zabiło". Może są tacy fachowcy, co są w stanie wykuć piękną rzeźbę ołówkiem, ja potrzebuję kompletu narzędzi - dłuta, młotka, piły i czego tam jeszcze. Tu je wszystkie mam.
- Nam, katolikom, niesłusznie dorabia się gębę eksluzywistycznych potworów. Samozwańczych cieci, którzy chcą ludziom wydawać wejściówki do nieba. Dominus Iesus wszyscy zaczęli streszczać w ten sposób: "Katolicy twierdzą, że tylko oni są fajni". A to zupełnie nie tak. Przecież my - podobnie jak członkowie wszystkich innych wspólnot na tym świecie - mamy prawo wierzyć, że to u nas jest cała prawda, w przeciwnym razie jaki byłby sens bycia właśnie tu, a nie gdzie indziej? Mamy pewne argumenty, które za tym przemawiają, przedstawiamy je wam.
- Co to za chory świat, który mi wmawia, że gdy jestem przekonany, iż coś jest fioletowe, zasługuję na pogardę i potępienie, gdyż właśnie obraziłem tych, co są przekonani, że to coś jest żółte? Ja naprawdę nie oczekuję, że każdy ma się w tej chwili stać katolikiem. Idźmy różnymi drogami do tego samego celu, dajmy sobie jednak prawo do tego, by jedną z nich móc uznać za własną.
P: - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego podnosisz głos, kiedy o tym mówisz. Ja przecież niczego takiego nie zamierzam ci imputować. Do każdej autentycznej wiary, nieważne, czy twojej, czy naszego kolegi buddysty, podchodzę z wielkim szacunkiem, nawet jeśli ją kwestionuję. Skoro już o tym mówimy, to raczej ja tobie wytknąłbym ujawniającą się czasami, zwłaszcza w ferworze religijnej dyskusji, tendencję, żeby "wierzących inaczej" traktować z paternalistyczną, moralną wyższością.
H: - Jestem pełen szacunku dla twojego szacunku, ja też - choć czasem mówię emocjonalnie i wymachuję rękami - autentycznie go żywię dla przedstawicieli wiar innych niż moja, zrozum jednak, że mamy inne perspektywy. Twoja jest perspektywą opisywanych w Dziejach Apostolskich rzymskich urzędników: szanujemy was, Żydzi, i te wszystkie wasze cudaczne wierzenia, ale wchodzić w to nie będziemy, nie jest jednak dla nas jasne, dlaczego tak się przy nich upieracie, przecież liczy się nie tyle jakiś bóg, ile duchowość człowieka.
- Z drugiej strony to wygląda inaczej. To, co tobie z punktu widzenia "bezpartyjnego obserwatora" wydaje się paternalistyczną wyższością, dla każdego wierzącego w Boga człowieka jest sprawą naturalną - tu jest moja wiara, mój rozum, moje serce. To, że wybieram jakiś Kościół, oznacza, że nie wybieram innego, i nie jest to demonstracja wyższości, lecz przekonanie, że życie religijne tak po prostu działa - będąc tu, nie jestem gdzie indziej.
P: - Jak byś skomentował słowa: "Każdy człowiek powinien wstąpić na taką ścieżkę duchową, która najlepiej pasuje do jego stanu umysłu, naturalnych skłonności, temperamentu, przekonań, wartości wyniesionych z domu i korzeni kulturowych"? Powiedział to Dalajlama. Czy to nie jest legitymizacja przez autorytet duchowy idei duchowego supermarketu? Może ten wasz uniwersalizm katolicki nie jest najlepszym pomysłem?
H: - Nie zgadzam się z Dalajlamą. Moje subiektywne pragnienia, potrzeby, temperament są bardzo ważne, jednak nie najważniejsze, wszak istnieje coś poza mną, co jest obiektywne, i tym czymś jest prawda. Ta prawda została objawiona, wiemy, gdzie jest. Oczywiście w ramach tej przestrzeni powinienem znaleźć sobie miejsce odpowiadające mojemu temperamentowi czy innymi uwarunkowaniom, ale szycie sobie religii na własną miarę, tworzenie jej "od dołu", od strony człowieka, który wybiera sobie Boga, to historia z okresu tak zwanych religii naturalnych.
- Chrześcijaństwo jest religią objawioną, zaczyna się od tego, że jest jakiś Bóg, Osoba, która komunikuje się z nami. My odpowiadamy, żyjemy w jakieś relacji z tym Bogiem. W buddyzmie są dziesiątki różnych dróg i choć w części z nich zmuszony jesteś układać się z różnymi bóstwami, twoim celem jest wyzwolenie się z tego świata, ze spirali wiecznego odradzania się, wejście w stan oświecenia. Jesteś ty i nie ma żadnej prawdy absolutnej, do której masz dążyć.
P: - To jest mi bliskie. Jestem buddystą, co właśnie mi uzmysłowiłeś, w pewnym sensie.
H: - W pewnym sensie, bo buddyści swój cel osiągają między innymi przez uwolnienie się od posiadania, pożądania i innych przywiązań. Choć nie mogę też, rzecz jasna, wykluczyć, że twoja skłonność do przebierania się w żółte i czerwone prześcieradła wreszcie może wyjść z zaklętego kręgu podejrzeń o fetyszyzm łazienkowy i przejść na wyższy poziom.
P: - Hurra.
H: - Kolega się właśnie apgrejdował...
P: - Przecież i tak będziesz miał tę swoją wyższość moralną, przekonanie, że to u ciebie jest cała prawda, a gdzie indziej są tylko kawałki.
H: - Mój ulubiony argument Petera Bergera przemawiający za słusznością takiego stanowiska mówi, że jak facet kocha kobietę, to nie twierdzi, że wszystkie inne w sumie też są tak samo fajne, tylko że jedna jest dla niego wyjątkowa. Jak dziecko kocha matkę, to mówi, że mama jest najlepsza na świecie, a nie że wszystkie inne kobiety równie dobrze by się na mamę nadawały.
P: - Czyli można powiedzieć, że zakochałeś się w swojej religii? To oznacza, że jest w to wpisana jakaś nieracjonalność.
H:- Widzisz, jestem w stanie wykazać, że to, w co wierzę, nie jest niewiarygodne, ale się do tego nie ograniczam. Tu musi być relacja, zaufanie, miłość. Odnosimy się z pełnym szacunkiem do innych, ale mówimy, że nasza miłość jest tutaj, że my tu widzimy i chcemy przeżywać prawdę.
P:- Czy w związku z tym trzeba innych unicestwić, nawrócić na naszą religię i przekonać do naszej miłości?
H: - Ależ skąd! Jeżeli oni kiedyś chcieliby znaleźć w tym, co my wyznajemy i mówimy, rzeczy, które są im bliskie - proszę bardzo. Natomiast nawracanie na siłę nigdy nie jest dobrym pomysłem. Jeżdżąc w te miejsca na świecie, gdzie chrześcijaństwo jest mikroskopijną mniejszością, przekonuję się, że najskuteczniejszą metodą głoszenia Ewangelii nie może być gadanie, trzeba - co znacznie trudniejsze - pokazać takie życie, które mogłoby innych przekonać.
- Zaręczam ci, że gdy nie taki niedzielny teoretyk jak ja czy ty, lecz prawdziwy chrześcijanin usiądzie do rozmowy z prawdziwym buddystą, zaraz zaczną szukać dobra, którego mogą się od siebie uczyć, uwaga - nie rezygnując przy tym z własnej tożsamości, przeciwnie, ciesząc się tym, że mogą się nią podzielić. Nigdy nie jest dobrym pomysłem siadanie do rozmowy z przekonaniem, że koniecznie musimy osiągnąć dogmatyczny kompromis. Więcej luzu. My jesteśmy tu, oni są tam. Możemy się szanować, ale nie musimy pozbawiać się czegoś, siadając do dialogu. To do niczego nie prowadzi.
P:- Załóżmy, że ty i ja zgadzamy się w wielu fundamentalnych kwestiach, na przykład podpisujemy się pod zaleceniem "nie zabijaj", jednak u ciebie wynika ono z Dekalogu, z religijnego nakazu, a u mnie wyłącznie z intuicji. Któryś z filozofów ukuł nawet na tę okoliczność dość zgrabną - to mogę ocenić jako znany filozof - definicję: jeżeli mamy poczucie, że przez nasze działanie wszechświat ulega pogorszeniu, panujący w nim ogólny ład ulega zaburzeniu, to znaczy, że czynimy zło. Jeżeli czuję, że zabiłem człowieka, to czuję naturalnie, nawet jeżeli zostałem wychowany w lesie, że popełniłem zły czyn. W tym momencie rodzi się pytanie: jeżeli suma moich intuicyjnych wyborów zbliża się do modelu chrześcijańskiego, a jednocześnie żyję poza wyznaniem i poza kultem, to mam szansę zostać rozpoznany jako dobry człowiek? Mogę zostać z tego tytułu zbawiony?
H: - Tak, tylko w takim rozumowaniu jest pułapka. A co jeśli doprowadziłeś się do takiego stanu, że zabijając kogoś, nie masz poczucia, że to jest zły czyn? Historia zna tysiące takich delikwentów. To, co mówił ów znany filozof, to idealizm etyczny. Zacytuję też, bo pora, C.S. Lewisa: "Nie żyjemy w świecie, w którym wszystkie drogi niby promienie okręgu schodzą się w jednym punkcie i po wyborze którejkolwiek z nich dojdzie się po wytrwałej wędrówce do tego samego celu. W naszym świecie każda droga po pewnym czasie rozwidla się, a każda z powstałych w ten sposób dróg rozwidla się ponownie i na każdym z takich rozwidleń musimy podejmować decyzje". Człowiek w takiej trasie potrzebuje obiektywnych wytycznych. Kościół daje ci do tego narzędzia, drogowskazy, GPS-y i co tam jeszcze chcesz.
P:- Wolę off -roading i własne marszruty. Nie przepadam za tłocznymi turystycznymi szlakami, gdzie pielgrzymi śpiewają przez megafon i rozrzucają śmieci. I skoro już tak wybrałem, to czy możliwe jest rozwiązanie, że umieram, a Chrystus staje przy mnie i mówi: "O, to ten nicpoń, co nie chciał się ze mną bawić! Nieładnie. Ale w sumie byłeś niezłym ziomem, dawałeś radę, chodź do mojej drużyny"?
H: - Teoretycznie może tak być, bo jak już mówiłem, Bóg nie pozwala upaść żadnemu dobru. Jeśli okaże się, że twoje czyny obiektywnie zbliżały cię do prawdy - super. Pamiętaj jednak, że twoje decyzje naprawdę cię kształtują, kiedy masz do wyboru iść pobiegać albo zalec i gapić się w telewizor, nawet jeśli to będzie religia.tv, twój utrwalony wybór sprawi, że za jakiś czas nie będziesz już w stanie biegać, bo będziesz wyglądał jak ludzik z reklamy Michelin. Wiem, że będąc w Kościele, jeszcze po tej stronie jestem w stanie tak wiele uzyskać, że zwyczajnie nie chce mi się tego czasu marnować na off -roading i ekscytowanie się walką z błotem na pierwszym kilometrze, skoro mam możliwość wycieczki dookoła świata.
P: - Nudząc się na pokładzie powolnego wycieczkowca, zamiast niczym Indiana Jones karczować własną drogę przez dżunglę, wymachując maczetą i koczując w namiocie z liści. Każdy ma swoje podróżnicze nawyki.
H: - Za dużo mam do czynienia z chorobami tropikalnymi, żeby patrzeć na twój duchowy "maczyzm" z pożądanym przez ciebie zachwytem. Dla mnie kryterium nie są emocje, ale prawda. Potrzebuję Kościoła, Kościół mnie zachwyca, przy wszystkich swoich słabościach wydaje mi się tak prawdziwy, realny, żywy, że nie wyobrażam sobie, żebym mógł wybrać coś innego.
P: - Czyli w pewnym sensie podpisałeś się pod sformułowaniem Dalajlamy. Wybrałeś drogę, która jakoś rezonuje z twoją konstrukcją.
H: - Powtórzę, ponieważ widzę, że lubisz tego słuchać: wybrałem ją, gdyż jestem przekonany, że tu jest prawda niezależna od wszystkiego i że wszyscy ludzie, niezależnie od tego, czy byli karaimami, felaszami, muzułmanami czy kimkolwiek, prędzej czy później zderzą się z Chrystusem. Ktoś znów może powiedzieć, że to jest mój totalitaryzm, że wszystkich wpycham do swojego nieba. No, ale ja w coś wierzę, tu jest moja miłość, tu jest moje przekonanie. Amen!
P: - Podsumowując: jesteście zorganizowaną wycieczką na Mount Everest? A jeżeli ktoś chce się wspinać sam, też ma szansę, że dojdzie?
H: - Szansę ma. Tyle, że podejmuje też ryzyko, iż zgubi się bez mapy, zasłabnie bez tlenu, umrze z wycieńczenia bez pomocy, a nade wszystko, że się w ogóle na ten Everest nie ruszy, bo nie będzie wiedział, że tam trzeba iść. Ktoś, kto przychodzi do Kościoła, może mieć pewność, że coś, co w nim zostało związane lub rozwiązane, jest takie przed Bogiem.
- W Kościele są mechanizmy zabezpieczające człowieka przed utonięciem w religijnej fantastyce. Warto sobie raz a dobrze uświadomić, po raz kolejny jęcząc, że "Kościół to" czy "Kościół tamto", że Kościół to przecież nie tylko nieustająca budowa plebanii albo biskupi- anestezjolodzy, którzy są w stanie uśpić człowieka, zanim policzy do pięciu. Kościół to też Jezus, który jest jego Głową. Tu Duch Święty, który pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu Jezusa wpadł do wieczernika i z grupy przerażonych wieśniaków zrobił instytucję o zasięgu światowym. Dał im moduł, którego sami by w sobie nie znaleźli, nawet gdyby modlili się w tym wieczerniku do końca życia.
- Żyjąc w Kościele, dostajesz tego samego Ducha, który dba o ciebie - z jednej strony daje ci siłę, z drugiej strony zaś rozcieńcza wino niebian tak, żebyś przypadkiem się nie upił, dostosowuje Boże napięcie do możliwości twojej wewnętrznej sieci. Wierzymy, że gdy stajemy wszyscy razem, ten Duch jest z nami, i dlatego tak wielką wagę przywiązujemy do oficjalnych dokumentów Kościoła - nie wypowiedzi proboszcza Pipścińskiego czy biskupa Igrek, tylko encyklik, adhortacji, instrukcji, wynegocjowanych przez wiernych z całego świata, przemodlonych, pokazujących, jak ten Duch w Kościele działa.
P: - Podoba mi się podekscytowanie, z jakim opowiadasz o Kościele - jakbyś mówił o jakimś wyjątkowo ekskluzywnym klubie dżentelmenów.
Fragment pochodzi z książki "Bóg, kasa i rock'n'roll", która wydana została przez Wydawnictwo "Znak"