Podglądał rzeczywistość, aż go nie przerosła

Fotograf zmarł tragicznie w ubiegłym roku /Krzysztof Miller /.
Reklama

- Zaczęły mnie dręczyć sny - opowiedział mi w klinice psychiatrycznej, do której trafił na leczenie. - Były kolorowe, wielowymiarowe, jak żywe. I wszystkie o wojnie, o przemocy, strachu, które mnie dopadają po kolei, a ja, zupełnie bezsilny, nie mogę uciec ani się schować. Nigdy nie ginąłem, ale cierpiałem męczarnie. Tak dziennikarz Wojciech Jagielski wspomina Krzysztofa Millera, fotografa - korespondenta wojennego, który zmarł tragicznie we wrześniu 2016. Niedawno ukazał się album jego zdjęć "Fotografie, które nie zmieniły świata".

"Dobre zdjęcie powinno bronić się samo. Bez podpisu, bez opisu. Ale wbrew tej tendencji swoje zdjęcia będę okrywał tekstem, jak okrywa się ukochaną drugą połowę kołdrą" - pisał Krzysztof Miller we wstępie do swojego albumu miesiąc przed śmiercią. "Chcę opowiedzieć o tych fotografiach, ale też chcę opowiedzieć o sobie. I o moim zawodzie fotoreportera, zawodzie zawodowego podglądacza rzeczywistości" - tłumaczył w "Fotografiach, które nie zmieniły świata".

Nawet, jeśli nie zmieniły świata, zmieniły jego życie. Krzysztof Miller był związany z Gazetą Wyborczą od 1989 roku. Dokumentował między innymi wojnę w Afganistanie, Bośni, aksamitną rewolucję w Czechosłowacji, zamach stanu w Gruzji i przewrót w Rumunii. Podróżował przez kraje afrykańskie, w których ludzie umierali z głodu, albo ginęli w walkach plemion. Wszystkie te obrazy przypłacił zespołem stresu pourazowego (PTSD). I życiem. Miał 54 lata.

Reklama

"Ten album ma być jak strofa piosenki: ‘Siekiera, motyka, bimber, szklanka’. Ma być w nim rytm i rym fotografii, które zrobiłem. Rytm i rym niemieckich ekspresjonistów, anarchistów polskich i rosyjskich. Chciałbym miotać moją fotografią, tak jak oni miotali swoje bomby. Miotać rymem i rytmem brudnym, ale opowiadającym w sposób najbardziej dla mnie naturalny brudną historię czasu, który podglądałem. Tego w tym albumie będę się trzymał. A jak będę chciał, to się puszczę tej koncepcji" - zastrzega Miller we wstępie do swojego albumu.

Słowem wstępnym publikację opatrzył też Wojciech Jagielski, były dziennikarz Gazety Wyborczej, który towarzyszył Krzysztofowi Millerowi w wyjazdach na fronty.

Przeczytaj fragment książki "Fotografie, które nie zmieniły świata" - wstęp Wojciecha Jagielskiego:

Zawsze lubiłem to zdjęcie. Było dokładnie takie, jakiego potrzebowałem. Zaskakujące, niejednoznaczne, tajemnicze. Powiedziałem mu, że najlepiej nada się na okładkę książki, którą pisałem. Ucieszył się z mojego wyboru, choć nie raz miałem wrażenie, że do takich fotografii odnosił się z lekceważeniem. Jakby nie zasługiwały, żeby stawiać je w jednym rzędzie ze zdjęciami będącymi zapisem wydarzeń najważniejszych. Wielkich wojen, rewolucji, przełomowych wyborów, których był świadkiem i kronikarzem.

Tamto zdjęcie, które wybrałem na okładkę książki "Nocni wędrowcy", Krzysztof Miller zrobił na sudańskim południu, nad rozlewiskami Nilu. Jest na nim wielkie drzewo, które podmyte przez rzekę wczepia się rozpaczliwie korzeniami w nadbrzeżne skały. I dwóch małych chłopców, rybaków, w starej drewnianej łodzi, jakby wyrzuconej z wody na brzeg i wplątanej w zwisające nad nią korzenie. Nie widać tylko rzeki, niszczycielki i dobrodziejki.

Wybrałem je na okładkę książki, która opowiadała o dzieciach żołnierzach, zrządzeniem złego losu wyrywanych z rodzinnych wiosek i zwykłych kolein życia i zmuszanych nagle do odgrywania ról tak dorosłych, że ich ojcowie nie potrafiliby im podołać. Widziałem w tej scenie znad Nilu obraz przewrotnego i nieodgadnionego losu i bezsilności, jaką się odczuwa wobec jego potęgi, nieuniknioności, własnej kruchości. Teraz, kiedy Krzysztof odebrał sobie życie, bo dalej żyć nie miał siły, dostrzegam w tej fotografii także fragmenty jego własnego portretu.

To tam, nad Nilem, zaczęły się jego choroby. Już w drodze do ugandyjskiej Kampali kiepsko się czuł, a do samolotu do Londynu wsiadał z gorączką. W Warszawie, prawie z lotniska, pojechał do szpitala na ostry dyżur, zapadł w śpiączkę.

Ryszard Kapuściński, którego również w Afryce dopadła malaria, tak opisywał objawy choroby: "pierwszym sygnałem nadciągającego ataku malarii jest wewnętrzny niepokój, który zaczynamy odczuwać nagle i bez wyraźnego powodu. Coś się z nami stało, coś niedobrego. Jeżeli wierzymy w duchy - wiemy co: to wszedł w nas zły duch, ktoś rzucił na nas czary. Ten duch obezwładnił nas i przygwoździł. Toteż wkrótce ogarnia nas otępienie, marazm, ociężałość. Wszystko nas drażni. Przede wszystkim drażni światło, nienawidzimy światła. Drażnią nas inni - ich hałaśliwe głosy, ich odrażający zapach, ich szorstki dotyk".

Tamten atak malarii mózgowej, najgroźniejszej postaci tej zabójczej choroby, Krzysztof przeżył, ale wkrótce potem zaczęła dręczyć go nowa, której już nie pokonał. Przyszłaby pewnie i tak, prędzej czy później, bez względu na malarię.

- Zaczęły mnie dręczyć sny - opowiedział mi w klinice psychiatrycznej, do której trafił na leczenie. - Były kolorowe, wielowymiarowe, jak żywe. I wszystkie o wojnie, o przemocy, strachu, które mnie dopadają po kolei, a ja, zupełnie bezsilny, nie mogę uciec ani się schować. Nigdy nie ginąłem, ale cierpiałem męczarnie. Siedziałem skulony w okopach w Czeczenii, zasypywany piaskiem, który wdzierał mi się do ust.

Nad Terekiem dostaliśmy się pod ogień rosyjskich moździerzy. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy każdy w swoim okopie, a raczej dole, metr na półtora, zasypywani piachem, kawałkami darni, gorącymi jak ogień odłamkami. Może właśnie tam zaczął się ten czeczeński sen, który potem go dręczył po nocach.

Lekarze zdiagnozowali depresję i stres pourazowy podobny do tego, na jaki cierpią wracający z wojen żołnierze. Zwyciężył malarię mózgową, a wcześniej ciężką żółtaczkę, której nabawił się w Afganistanie, ale tej nowej chorobie, duszy, nie ciała, nie dał już rady. Choroby duszy leczy się dużo trudniej, blizny nie goją się tak łatwo i bez bólu. No i za leczenie odpowiada bardziej pacjent niż lekarz, choćby się nim nie wiem jak dobrze opiekował. A Krzysztof nie lubił się nad sobą roztkliwiać.

*

Nie uważał dziennikarstwa za misję. Raczej za zadanie do wykonania, ale wykonania wzorowo, najlepiej jak się da. Czyli na własne oczy, z bliska, na wyciągnięcie ręki, bo inaczej w ogóle nie warto.

- Jak blisko się podchodzi? Każdy ma tę granicę własną - powiedział mi w klinice. - Zrobiłem kiedyś fotografię amerykańskiego żołnierza rozbrajającego minę. Podejść bliżej już nie mogłem, bo musiałbym na tej minie stanąć. Ile takich min udało nam się razem przypadkiem uniknąć? Nie było sytuacji, których byśmy nie wykorzystali, zachowując się asekuracyjnie. Zawsze staraliśmy się podejść tak blisko, że bliżej już się nie dało.

W tej sprawie zgadzaliśmy się ze sobą jak w rzadko której. Połączyło nas także to, że dziennikarstwo z zawodu stało się dla nas czymś znacznie ważniejszym, bo sposobem życia. Nie sposobem na życie, ale życia właśnie. Byliśmy dziennikarzami, więc żyliśmy jak dziennikarze. Bez przerwy, inaczej chyba nie umieliśmy.

Dziennikarstwo było też naszą wspólną pasją, która wytyczała życiu kierunek i nadawała mu smak. Pozwalała żyć jego pełnią, pędzić prosto ku słońcu, a nie odmierzać z rozpaczą pozostały czas. Wypełniała pustkę, uwalniała od goryczy rozczarowań, niespełnionych marzeń i poszukiwań, przynosiła proste odpowiedzi na pytania, po co to wszystko.

Niezwykłość i znaczenie tego, czego byliśmy świadkami, sprawiało, że sami czuliśmy się wyjątkowi i ważni. Wyglądało to tak, jakby znalezienie się w najważniejszym miejscu i we właściwym czasie, będące w znacznej mierze wynikiem zbiegu okoliczności, dawało poczucie, że życie i wszystko, co się robi, nie jest pasmem przypadkowych zdarzeń, przemijających bez śladu dni, zrządzeniem ślepego losu, lecz ma głębokie znaczenie i wartość.

Dzięki temu, że zgadzaliśmy się w tych kilku najważniejszych sprawach, mogliśmy przez prawie dwadzieścia lat razem pracować i podróżować po Czeczeniach, Afganistanach, Kongach i Sudanach.

*

Tam byliśmy towarzyszami, przyjaciółmi, braćmi. W Polsce prawie się nie spotykaliśmy. Lotnisko i widok zawsze spóźnionego Millera (a może to ja przyjeżdżałem za wcześnie?) wyznaczał niewidzialną, ale tak dobrze wyczuwalną granicę między dwoma światami, w których żyliśmy. Tamtym, gdzie występowaliśmy w rolach dziennikarskich, i tym prawdziwszym i dużo trudniejszym, choć nie wojennym. Po powrocie na lotnisku przechodziliśmy na drugą stronę, rozjeżdżając się taksówkami każdy do siebie. Nie odwiedzaliśmy się w naszych domach, nie chodziliśmy na mecze ani na wódkę. Niewiele nawet ze sobą rozmawialiśmy, jakbyśmy, niczego nie ustalając, uznali, że o sprawach stamtąd tutaj gadać ze sobą nie będziemy.

Doświadczeniami wojennymi trudno się podzielić z kimś, kto wojny nie widział, nie odczuł. Ale i nie sposób zostawić ich za sobą. Mnie pomogły rozmowy z żoną, która była przy mnie przez wszystkie lata mojej pracy, Krzysztof przez większość życia był z tym wszystkim sam. A okazało się, że tak jak się nie da żyć z kimś, kto ten zawód w taki sposób wykonuje, tak i nie jest to fach dla samotnych. A Krzysztof, choć starał się uchodzić za człowieka silnego, zdecydowanego, niemal szorstkiego, to w moich oczach był kimś niezwykle nieśmiałym, niepewnym, wrażliwym i kruchym, kto przywdziewał mundur twardego faceta i mówił o swoich fotografiach, że są jak punk rock, bezkompromisowe i chropawe.

Zawód fotoreportera, który uprawiał przez ćwierć wieku, zabiła najpierw telewizja, a potem internet i aparaty fotograficzne zamontowane w telefonach komórkowych, pozwalające robić zdjęcia wysokiej rozdzielczości i wysyłać je natychmiast w świat za pomocą wirtualnej łączności. Redakcjom, które i tak popadły w finansowe kłopoty, zabrakło pieniędzy i powodu, by rozsyłać reporterów w dalekie kraje.

- Najtrudniej pogodzić się z tym, że coś wyjątkowego bezpowrotnie się kończy, z niezwykłego staje się czymś pospolitym - mówił mi nasz wspólny znajomy Peter Andrews, fotoreporter z agencji Reuters. - Tęskni się za tym i próbuje wracać w nadziei, że się powtórzy. Zawsze okazuje się jednak, że już nigdy nie jest tak samo. Komuś, kto wszystko temu podporządkował i wszystko poświęcił, najtrudniej pogodzić się z myślą, że to się skończyło, przestało mieć znaczenie. Mając pięćdziesiątkę na karku, nie jest łatwo wykonywać ten zawód. Ale jeszcze trudniej jest porzucić go, zapomnieć, co się przez pół życia robiło. Tym bardziej że była to nie tylko nasza profesja, ale pasja, sposób na życie.

Andrews, który leczył się w tej samej klinice co Miller, mieszka dziś w karaibskiej Republice Trynidadu i Tobago. Pogodził się, że tamtego dziennikarstwa już nie ma, za to nam wszystkim przybyło lat. Zwolnił się z Reutersa, ułożył sobie życie, pomaga żonie prowadzić pensjonat. Wciąż fotografuje, choć teraz plaże, konie i śluby zamiast wielkich, największych wydarzeń, którymi żył cały świat.

Nie wiem, czy Krzysztofowi udało się pogodzić ze śmiercią dawnego świata i znaleźć sobie nową rolę, w którą mógłby wejść i czuć się w niej jak we własnej skórze. Kiedyśmy się spotykali, twierdził, że fotografowanie placów zabaw i ogródków działkowych dla wydań stołecznych sprawia mu taką samą satysfakcję jak dokumentowanie wojen i przełomowych wyborów na pierwszą stronę gazety. Mówił nawet, że to nowe fotografowanie jest ważniejsze, bo wpływa na ludzkie życia, podczas gdy dawne było jedynie kroniką śmierci. - Kiedy sfotografuję stertę śmieci wyrzuconych w parku przez jakiegoś łajdaka, nazajutrz przyjedzie ktoś z urzędu miasta i wszystko uprzątnie - opowiadał. - A moje fotografie z Konga, Czeczenii czy Afganistanu w niczym nie poprawiły losów moich bohaterów.

Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę czuł się osaczony przez dawnego Millera. Wciąż tęsknił za tamtym dawnym, wojennym, choć to właśnie on straszył go po nocach i nie pozwalał się pozbyć koszmarów. Książka, którą napisał o "trzynastu wojnach i jednej", zamiast stać się lekarstwem, ukojeniem i pożegnaniem z tym, co było, wskrzesiła tylko upiory. Podobnie jak fotograficzne wystawy, z którymi jeździł po kraju. Nawet ten album, o którego wydaniu marzył od lat, okazał się wyzwaniem zbyt ciężkim. Żył jak dziennikarz. Inaczej nie umiał.

Kiedy odszedł, przypomniała mi się ta jego fotografia z południa Sudanu i niewidoczna na niej rzeka, która podmywając korzenie drzewa, odbierała mu nieuchronnie życie kawałek po kawałku.

Poznaliśmy się w sierpniu 1991 roku w Moskwie, gdzie ostatni obrońcy starego porządku próbowali obalić Michaiła Gorbaczowa, który usiłując remontować zmurszałe imperium, przyspieszył tylko jego upadek. Rok później pojechaliśmy już razem do Tadżykistanu, Afganistanu, na Kaukaz. Potem była Kambodża, gdzie w zarośniętym dżunglą świątynnym mieście Angkor Wat kryli się jeszcze Czerwoni Khmerzy. Wreszcie przyszła kolej na Afrykę.

W 1994, w kwietniu, który na południu Afryki nie jest początkiem wiosny, ale jesieni, pojechaliśmy do Pretorii i Johannesburga przyglądać się pierwszym wolnym wyborom, które miały pogrzebać ustrój apartheidu, segregacji rasowej, zapomniany już dziś podobnie jak rzeczywistość komunistyczna.

Święto, jakim zakończyły się wybory, poprzedziła jednak krwawa uliczna wojna, której ostatnia bitwa rozegrała się na czarnym przedmieściu Johannesburga, w Thokozie. Kiedy zajechaliśmy naszym volkswagenem na rogatki, strzelanina trwała już na dobre. Z daleka widzieliśmy czarne dymy z barykad, jakie zwolennicy Nelsona Mandeli układali ze starych opon i podpalali. Ze stronnikami Mandeli walczyli Zulusi z nacjonalistycznej partii Inkatha, która zamarzyła o własnym, niepodległym zuluskim państwie. W Thokozie wojna toczyła się wokół hotelu robotniczego, który Zulusi przerobili na swoją twierdzę i odpierali szturmy partyzantów Mandeli.

Tego dnia przyjechaliśmy spóźnieni, a w dodatku od jakiejś nieznanej nam strony. Zatrzymaliśmy samochód na pustej ulicy, zastanawiając się, co robić. Ulica biegła prosto w kierunku hotelu, gdzie toczyły się walki. Nie było na niej żywego ducha. Pomysł, by szukać objazdu i jechać przez nieznane okolice, odrzuciliśmy szybko jako czasochłonny, niepewny i niebezpieczny. Uznaliśmy natomiast, że najlepiej będzie rozpędzić samochód na pełny gaz i pomknąć w kierunku strzałów i barykad, tuż przed nosem Zulusów z hotelu robotniczego, którzy nie zdążą pociągnąć w naszym kierunku serii z karabinu. Od barykady dzieliło nas najwyżej pięćset metrów, może kilometr.

Położyliśmy fotele na płask, żeby było nas jak najmniej widać, a Miller uparł się, że ja mam prowadzić, bo on jako fotograf musi mieć wolne ręce. Czeski fotoreporter, którego zabraliśmy po drodze, widząc nasze przygotowania, sądził, że żartujemy. Ale kiedy przelecieliśmy przed hotelem Zulusów i zatrzymaliśmy się za płonącą barykadą, wyskoczył z samochodu i bez pożegnania skrył się wśród innych fotoreporterów.

Po tamtej stronie większość rzeczy nam się jednak udawała.

Wojciech Jagielski

"Fotografie, które nie zmieniły świata", Krzysztof Miller. Wydawnictwo Agora. Premiera: 30 sierpnia 2017.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama